355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Frederik Pohl » Gateway — brama do gwiazd » Текст книги (страница 1)
Gateway — brama do gwiazd
  • Текст добавлен: 12 октября 2016, 00:40

Текст книги "Gateway — brama do gwiazd"


Автор книги: Frederik Pohl



сообщить о нарушении

Текущая страница: 1 (всего у книги 17 страниц)

Frederik Pohl
Gateway – brama do gwiazd

Rozdział 1

Nazywam się Robinette Broadhead, jestem jednak mężczyzną. Mój psychoanalityk (którego ochrzciłem Sigfrid von Psych, chociaż będąc maszyną nie posiada imienia) ma z tego powodu mnóstwo elektronicznej uciechy.

– Bob, co ci szkodzi, że niektórzy uważają to za imię dziewczyny?

– Nic.

– No to dlaczego ciągle do tego wracasz?

Złości mnie, kiedy uparcie mi przypomina to, o czym często myślę. Patrzę na sufit, z którego zwisają kołyszące się mobile i pinaty, potem wyglądam przez okno. W zasadzie nie jest to okno. To holobraz falującego morza u przylądka Kaena, jak widać, Sigfrid jest zaprogramowany tradycyjnie.

– Nic na to nie poradzę – mówię po chwili – że mnie tak nazwano. Usiłowałem zmienić pisownię na ROBINET, ale wtedy z kolei wszyscy źle to wymawiali.

– Mogłeś przecież wybrać sobie zupełnie inne imię.

– Jeśli bym to zrobił – mówię z przekonaniem – powiedziałbyś, że zadaję sobie zbyt wiele trudu, by przezwyciężyć swoją wewnętrzną dwoistość.

– Powiedziałbym raczej – zauważa Sigfrid tonem maszyny, która sili się na dowcip – że bardzo cię proszę, byś nie używał specjalistycznej terminologii psychoanalitycznej. Całkowicie mi wystarczy, jeśli będziesz mi opowiadał o swoich uczuciach.

– A więc – mówię po raz setny – czuję się szczęśliwy. Nie mam żadnych problemów. Dlaczego miałbym nie czuć się szczęśliwy?

Często bawimy się w ten sposób słowami i nie bardzo to lubię. Chyba coś jest nie tak z tym jego programem.

– To ty mi powiedz, Robbie, dlaczego nie jesteś szczęśliwy? Nic na to nie odpowiadam, upiera się jednak. – Wydaje mi się, że coś cię gryzie.

– Gówno prawda – mówię z pewnym niesmakiem. – Powtarzasz to bez przerwy. Niczym się nie martwię.

Próbuje mnie udobruchać. – Przecież to nic złego mówić o własnych uczuciach.

Znowu wyglądam przez okno, jestem zły, bo czuję, że drżę i nie rozumiem dlaczego.


– Jesteś jak wrzód na dupie, Sigfrid!

Mówi coś, ale w zasadzie go nie słucham. Zastanawiam się, czemu właściwie tracę czas przychodząc tutaj. Jeśli w ogóle człowiek może być szczęśliwy, to ja mam ku temu wszelkie powody. Jestem bogaty. Także dość przystojny. Nie jestem jeszcze stary, a i tak przysługuje mi Pełny Serwis Medyczny, więc przez najbliższe pięćdziesiąt lat mogę w zasadzie być w jakim zechcę wieku. Mieszkam w Nowym Jorku pod Wielkim Kloszem, a stać na to jedynie ludzi bardzo zamożnych, albo bardzo sławnych. Mam letni apartament nad Morzem Tapijskim i Zaporą Stromych Skał. Dziewczyny tracą głowę na widok moich trzech bransolet Poszukiwacza. Na Ziemi nie spotyka się takich zbyt wielu, nawet w Nowym Jorku. Każą mi więc opowiadać o Mgławicy Oriona czy Małym Obłoku Magellana. (Oczywiście nie byłem ani tu ani tam. A jedynego ciekawego miejsca, do którego dotarłem, nie mam ochoty wspominać).

– A więc – mówi Sigfrid odczekawszy odpowiednią liczbę mikrosekund na odpowiedź na poprzednie pytanie – jeżeli rzeczywiście jesteś szczęśliwy, to po co tutaj przychodzisz?

Nie znoszę, kiedy zadaje mi te pytania, które sam sobie stawiam. Nie odpowiadam. Usiłuję usadowić się wygodnie na materacu z plastikowej pianki, bo czuję, że zanosi się na długą, nudną nasiadówkę. Gdybym wiedział, dlaczego potrzebna jest mi pomoc, nie potrzebowałbym jej.

– Nie jesteś dzisiaj zbyt rozmowny – mówi Sigfrid przez głośniczek umieszczony u szczytu materaca. Czasami używa bardzo realistycznego manekina, który siedzi w fotelu, stuka ołówkiem i chwilami uśmiecha się do mnie podstępnie. Denerwowałem się jednak przy nim i poprosiłem, by z niego nie korzystał.

– A może opowiedziałbyś mi, o czym myślisz?

– O niczym konkretnym.

– Pozwól błądzić swoim myślom. Wymień pierwszą rzecz, jaka ci przyjdzie do głowy.

– Przypominam sobie… – mówię i przerywam.

– Co, Rob?

– Gateway?

– To brzmi bardziej jak pytanie niż odpowiedź.

– Może to jest pytanie. Nic na to nie poradzę. Rzeczywiście, przypominam sobie Gateway.

Jest wiele powodów, dla których powinienem ją pamiętać. Stamtąd mam pieniądze, bransolety, wszystko… Wracam myślami do dnia, kiedy odlatywałem z Gateway. To było, niech sobie przypomnę, trzydziestego pierwszego dnia dwudziestej drugiej Orbity, to znaczy ponad szesnaście lat temu. Wyszedłem ze szpitala dosłownie przed półgodziną i nie mogłem doczekać się chwili, kiedy odbiorę pieniądze, wsiądę na statek i odlecę.

– Może powiedz głośno, o czym myślisz? – mówi Sigfrid uprzejmie.

– Myślę o Shikitei Bakinie.

– Tak, przypominam sobie, wspominałeś o nim. A co konkretnie myślisz?

Nie odpowiadam. Pokój starego Shicky Bakina, kaleki bez nóg, był obok mojego, ale nie chcę o tym z Sigfridem rozmawiać. Wiercę się więc na okrągłym materacu myśląc o Shickym i zmuszając się do płaczu.

– Co cię gnębi. Bob?

Na to także nie odpowiadam. Shicky był chyba jedyną osobą na Gateway, z którą się pożegnałem. To śmieszne. Różnica między nami była ogromna – ja byłem poszukiwaczem, a Shicky śmieciarzem. Zarabiał tylko tyle, że wystarczało mu na zapłacenie podatku od życia, wykonywał różne dorywcze prace, bo nawet na Gateway potrzebują kogoś do sprzątania. W końcu jednak zrobi się zbyt stary i schorowany, by był z niego jakiś pożytek. Jeśli będzie miał szczęście, wypchną go w otwarty Kosmos i umrze. Jeśli nie – odeślą go pewnie na jakąś planetę. Tam też niedługo umrze, ale wpierw będzie musiał przeżyć kilka tygodni jako bezbronny kaleka.

A więc był moim sąsiadem. Co rano, wstawszy z łóżka, mozolnie odkurzał każdy centymetr kwadratowy swojej kabiny. Było brudno, bo na Gateway, pomimo prób utrzymania porządku, w powietrzu bez przerwy unosiły się śmieci. Kiedy już dokładnie oczyścił wszystko, nawet korzenie maleńkich krzaczków, które sam zasadził i wyhodował, brał garść kamyków, zakrętek od butelek, skrawków papieru – to wszystko, co właśnie uprzątnął – i starannie rozkładał te śmieci na dopiero co wysprzątanej podłodze. Dziwne! Dla mnie wyglądało to jak przedtem, Klara jednak twierdziła, że widzi różnicę.

– O czym przed chwilą myślałeś? – pyta Sigfrid. Podkurczam nogi i coś tam mamrocę.

– Nie zrozumiałem, Robbie?

Nie odpowiadam. Zastanawiam się, co się stało z Shickym. Pewnie umarł, i nagle robi mi się przykro, gdy sobie pomyślę, że umarł tak daleko od Nagoi i znowu żałuję, że nie potrafię płakać. Bo nie potrafię! Kręcę się i wiercę. Naprężam się, aż trzeszczą przytrzymujące mnie paski. Nic nie pomaga. Nie widać po mnie ani bólu, ani wstydu. Czuję się zadowolony z moich usiłowań, choć muszę przyznać, że są one raczej bez efektu, a koszmarna rozmowa toczy się dalej.

– Nie odpowiadasz. Bob – mówi Sigfrid. – Czy czegoś mi nie chcesz powiedzieć?

– Cóż to za pytanie? – odpowiadam gwałtownie. – Skąd mogę wiedzieć? – Przez chwilę analizuję swoją pamięć szukając w jej zakamarkach jakichś tajemnic, które mógłbym jeszcze ujawnić Sigfridowi.

– To chyba nie o to chodzi – mówię powoli. – Nie wydaje mi się, żebym starał się coś w sobie zdusić. Bardziej o to, że jest tak wiele spraw, o których chciałbym porozmawiać, że nie wiem, od czego zacząć.

– Od czegokolwiek. Od tego, co ci pierwsze przyjdzie do głowy.

Wydaje mi się to bez sensu. Skąd mam wiedzieć, która z tych spraw przychodzi mi pierwsza do głowy, gdy wszystkie na raz kotłują się w pamięci. Ojciec? Matka? Sylwia? Klara? Biedny Shicky usiłujący utrzymać bez nóg równowagę w locie, wychwytujący w powietrzu Gateway leciusieńkie odpadki, niczym polująca na muszki jaskółka?

Sięgam do miejsc, które bolą. Wiem o tym, ponieważ nie raz już bolały. Jako siedmiolatek paraduję tam i z powrotem na oczach innych dzieci po chodniku Skalistego Parku, modląc się o to, by ktokolwiek mnie zauważył. Albo jesteśmy w nie – przestrzeni i wiemy, że znaleźliśmy się w pułapce – z nicości przed nami wyłania się gwiazda – widmo jak uśmiech kota z „Alicji w Krainie Czarów”. Mam setki takich wspomnień i wszystkie one bolą. W indeksie pamięci wyraźnie zaklasyfikowane są jako bolesne. Wiem, gdzie je można odnaleźć i wiem, co znaczy dać im wydostać się na powierzchnię.

Ale nie zabolą, jeśli zostawię je w spokoju.

– Czekam – mówi Sigfrid.

– Zastanawiam się właśnie – odpowiadam, i kiedy tak sobie leżę, przychodzi mi do głowy, że spóźnię się na lekcję gry na gitarze. To każe mi spojrzeć na palce lewej dłoni, sprawdzam, czy paznokcie za bardzo nie urosły i żałuję, że opuszki nie są twardsze i grubsze. Nie umiem jaszcze zbyt dobrze grać, ale ludzie przeważnie mnie nie krytykują, a gra sprawia mi przyjemność. Trzeba jednak dużo ćwiczyć i pamiętać o wielu rzeczach. Na przykład zastanawiam się, jak przechodzi się z D-dur z powrotem na C7?

– Bob – mówi Sigfrid – nasze spotkanie nie było dotychczas zbyt owocne. Zostało jeszcze dziesięć lub piętnaście minut. Może powiedziałbyś w tej chwili pierwszą rzecz, jaka ci przychodzi do głowy?

Odrzucam pierwszą i mówię o drugiej. – Pierwsza rzecz, jaka mi się przypomina, to matka płacząca po śmierci ojca.

– Nie wydaje mi się. Bob, żeby to rzeczywiście była pierwsza rzecz. Poczekaj, niech zgadnę. Może miało to coś wspólnego z Klarą?

Wciągam głęboko powietrze, przebiegają mnie dreszcze. Zaczynam gwałtownie oddychać, i nagle przede mną wyłania się Klara. Klara sprzed szesnastu lat i ani trochę nie starsza. – Mówię prawdę – odpowiadam – wydaje mi się, że chcę rozmawiać o matce – pozwalam sobie na uprzejmy, pogardliwy uśmieszek.

Sigfrid nigdy nie wzdycha z rezygnacją, ale potrafi zachować milczenie w taki sposób, który oznacza to samo.

– Widzisz – ciągnę dalej ostrożnie podkreślając wszystkie istotne szczegóły – matka po śmierci ojca chciała ponownie wyjść za mąż. Nie od razu, oczywiście. Nie znaczy to, że cieszyła się z jego śmierci, czy coś w tym rodzaju. Nie, ona go rzeczywiście kochała. Ale w końcu teraz zdaję sobie sprawę z tego, że była młodą, no, względnie młodą, zdrową kobietą. Miała chyba trzydzieści trzy lata. Gdyby nie ja, na pewno wyszłaby za mąż po raz drugi. Czuję, że to moja wina. Ja jej w tym przeszkodziłem. Przychodziłem do niej i mówiłem „Mamusiu, nie potrzebujesz innego mężczyzny. Ja będę głową rodziny, zaopiekuję się tobą”. Tylko, że oczywiście nie mogłem, miałem dopiero pięć lat.

– Raczej dziewięć, Robbie.

– Zaraz, niech się zastanowię, chyba masz rację. – Nagle coś jakby mi uwięzło w gardle, więc krztuszę się i kaszlę.

– Powiedz to. Rob! – nalega Sigfrid. – Co chciałeś powiedzieć?

– Idź do diabła!

– Dalej, Robbie, powiedz!

– Co mam powiedzieć? Chryste Panie, Sigfrid! Doprowadzasz mnie do szału! To pieprzenie prowadzi do nikąd!

– Proszę cię, powiedz, co cię gryzie!

– Zamknij się, ty cholerna puszko! – Cały dokładnie skrywany ból wypycha się na powierzchnię i nie mogę go już znieść, nie mogę sobie z nim dać rady.

– Bob, radziłbym ci spróbować…

Szarpię się w pasach, wyrywając kawałki gąbki z materaca. – Zamknij się! – ryczę. – Nie chcę tego słuchać! Nie mogę sobie z tym poradzić, nie rozumiesz tego? Nie mogę! Nie mogę!

Sigfrid cierpliwie czeka, aż przestanę szlochać, co następuje dość nagle. Uprzedzam go i mówię znużonym głosem – Cholera, Sigfrid, to do niczego nie prowadzi. Chyba powinniśmy dać sobie spokój. Są pewnie inni ludzie, którzy bardziej potrzebują twojej pomocy.

– Jeśli o to chodzi – stwierdza – jestem w stanie sprostać wszystkim potrzebom w czasie mojej pracy.

Wycieram łzy papierowymi chusteczkami, które położył obok materaca, i nic nie odpowiadam.

– Moje możliwości nie są nawet wykorzystane do końca – ciągnie. – Pamiętaj, że to do ciebie należy decyzja, czy będziemy się nadal spotykać, czy nie.

– Czy masz coś do picia w pomieszczeniu wypoczynkowym? – pytam.

– Nic takiego, o czym myślisz. Słyszałem, że na ostatnim piętrze tego budynku jest dość przyjemny bar.

– Zastanawiam się więc – mówię – co ja tu jeszcze robię? Kwadrans później siedzę w kabinie wypoczynkowej Sigfrida, z którym jak zwykle umówiłem się na następny tydzień, i popijam herbatę. Nadstawiam ucha, czy następny pacjent zaczął już krzyczeć, ale nic nie słyszę.

Myję więc twarz, poprawiam apaszkę i przygładzam włosy. Idę na jednego do baru na górę. Kierownik sali, który jest człowiekiem, zna mnie i wskazuje mi miejsce z widokiem na południowy kraniec Klosza, czyli na Dolną Zatokę. Spogląda w kierunku samotnie siedzącej wysokiej dziewczyny o zielonych oczach i skórze o miedzianym połysku, lecz kiwam przecząco głową. Podziwiając długie nogi dziewczyny szybko wypijam niedużego drinka i zastanawiając się głównie nad tym, gdzie zjem obiad, postanawiam nie rezygnować z lekcji gry na gitarze.

Rozdział 2

Odkąd sięgam pamięcią, zawsze chciałem być poszukiwaczem. Miałem może z sześć lat, kiedy rodzice zabrali mnie na jarmark do Cheyenne. Hot dogi, prażona soja, kolorowe papierowe baloniki napełnione wodorem, cyrk z psami i końmi, loterie, zabawy, karuzele. Był też dmuchany namiot o nieprzezroczystych ścianach. Płaciło się za wstęp, a w środku znajdowała się wystawa rzeczy przywiezionych z tuneli Heechów na Wenus. Wachlarze modlitewne, ogniste perły, lustra z prawdziwego metalu Heechów, które można było kupić po dwadzieścia pięć dolarów za sztukę. Tata twierdził, że nie były prwdziwe, ale dla mnie były. Zresztą nie mogliśmy sobie na nie pozwolić, a i tak właściwie nie potrzebowałem lustra. Miałem piegowatą twarz, nierówne zęby, włosy zaczesywałem do tyłu i wiązałem. Gateway odkryto niedawno. Pamiętam, jak ojciec mówił o tym w aerobusie w drodze powrotnej. Pewnie myśleli, że spałem, ale zasnąć nie pozwoliło mi uczucie rzewnego rozmarzenia, które wychwyciłem w głosie ojca.

Gdyby nie mama i ja, być może znalazłby sposób, żeby wyjechać. Ale nie zdążył – rok później już nie żył. Odziedziczyłem po nim jedynie miejsce pracy, które przejąłem, gdy tylko osiągnąłem odpowiedni wiek.

Nie wiem, czy ktoś z was kiedykolwiek pracował w kopalni żywności, ale pewnie o nich słyszeliście. Nic przyjemnego. Zacząłem pracować na pół etatu i na pół pensji, gdy miałem dwanaście lat. Kiedy skończyłem szesnaście, robiłem to co ojciec – wierciłem otwory pod ładunki. Dobry zarobek, ale ciężka praca.


CHATA HEECHÓW

Prosto z zaginionych tuneli Wenus!

Rzadkie przedmioty kultu!

Bezcenne klejnoty noszone ongiś przez tajemniczą rasę!

Zadziwiające odkrycia naukowe!

AUTENTYCZNOŚĆ GWARANTOWANA!

Zniżka dla studentów i grup naukowych.

TE WSPANIAŁOŚCI SĄ STARSZE NIŻ LUDZKOŚĆ!

Po raz pierwszy po przystępnej cenie.

Dorośli 2,50 dol. Dzieci 1,00 dol.

Właściciel Dr Delbert Guyne

Tylko na co można wydać te pieniądze? Nie wystarczą na Pełny Serwis Medyczny. Nie wystarczą nawet na to, by wyciągnąć człowieka z kopalni, może ledwie na sławę miejscowego szczęściarza. Pracuje się sześć godzin, potem ma się dziesięć godzin wolnego. Osim godzin snu i od nowa: ubranie robocze przesiąknięte smrodem iłu. Palić wolno tylko w odizolowanych pomieszczeniach. WWszędzie osiadają opary ropy. Dziewczyny są równie pachnące, schludne i wypoczęte.

Wszyscy robiliśmy to samo: podrywaliśmy sobie nawzajem dziewczyny i graliśmy na loterii. Piliśmy dużo taniego mocnego alkoholu, który produkowano dosłownie parę kilometrów od nas. Czasami nazywał się szkocka whisky, czasem wódka lub burbon, ale pochodził z tej samej kadzi. Nie różniłem się niczym od innych, z wyjątkiem jednego – pewnego dnia wygrłem na loterii. I dzięki temu mogłem się stamtąd wydostać.

Zanim to się stało – po prostu egzystowałem, nic więcej.

Moja matka też pracowała w kopalni. Po śmierci ojca w czasie pożaru szybu wychowywała mnie sama korzystając jedynie z przedszkola spółki. Żyło nam się razem całkiem dobrze, aż do czasu mego psychotycznego epizodu. Miałem wtedy dwadzieścia sześć lat i kłopoty z dziewczyną. Od nich się zaczęło. Przez pewien czas nie byłem zdolny wstać z łóżka. Wsadzili mnie do szpitala i wypadłem z obiegu na ponad rok. Kiedy mnie wypuścili, matka nie żyła.

Nie ma co ukrywać – to była moja wina. Nie to, żebym chciał tego, ale gdyby nie musiała się o mnie martwić, pewnie by żyła dłużej. Nie starczyło pieniędzy na leczenie nas obojga. Mnie potrzebna była psychoterapia, jej – nowe płuco. Nie dostała go, więc umarła.

Znienawidziłem nasze mieszkanie po jej śmierci, ale alternatywą byłoby przeniesienie się do kwatery dla kawalerów. Nie nęcił mnie pomysł przebywania w tak dużej grupie innych mężczyzn. Oczywiście, mogłem się również ożenić. Nie zrobiłem tego – Sylwia, z którą kiedyś miałem problem, dawno już zniknęła – ale nie dlatego, żebym miał coś przeciwko małżeństwu. Ktoś może pomyśli, że właśnie dlatego, gdy weźmie pod uwagę moją historię choroby i fakt, że mieszkałem z matką, póki żyła. Ale to nieprawda. Bardzo lubiłem dziewczyny i byłbym szczęśliwy, gdybym mógł się ożenić i mieć dziecko.

Ale nie w kopalni.

Nie chciałem pozostawić mego syna w sytuacji podobnej do tej, w jakiej zostawił mnie mój ojciec.

Wiercenie otworów strzałowych jest cholernie ciężką robotą. Teraz używa się parowych silników z termospiralami Heechów, ił po prostu grzecznie się rozstępuje i daje się kroić jak masło. Ale za moich czasów wierciło się i zakładało ładunki. Zmiana zaczynała się szybkim zjazdem do szybu. Oślizgła i śmierdząca ściana przesuwała się tuż obok z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Widziałem górników, którzy nie wytrzeźwiawszy jeszcze zataczali się, wyciągali rękę, by się podeprzeć, i cofali już tylko kikut. Później wyłazisz z windy i pokonujesz śliską i nierówną drogę po chodnikach z desek, które ciągną się jakiś kilometr, zanim dojdzie się do przodka. Wiercisz otwór. Zakładasz ładunki. Potem uciekasz przed wybuchem do kryjówki z nadzieją, że wszystko dobrze wyliczyłeś i że cała ta cuchnąca, kleista masa nie spadnie ci na łeb. Jeśli zasypie cię żywcem – w sypkim ile przeżyjesz nawet do tygodnia. Byli tacy, co przeżyli. Gdy pomoc przez trzy dni nie nadejdzie, uratowani później ludzie i tak już są do niczego. Kiedy więc wszystko skończy się szczęśliwie, idziesz na następne miejsce wierceń uskakując przed toczącymi się po szynach ładowarkami.

Podobno maski chronią przed węglowodorami i pyłem skalnym. Na smród jednak nie pomagają. Nie jestem także pewien, czy rzeczywiście zatrzymują wszystkie węglowodory. O ile wiem, moja matka nie była jedyną osobą zatrudnioną w kopalni, która potrzebowała nowego płuca. Ani też jedyną, której nie było na to stać.

Dokąd można pójść po skończonej zmianie?

Do baru, przespać się z dziewczyną, do świetlicy, by pograć w karty. Ogląda się też telewizję. Nie wychodzi się często, bo nie ma dokąd. Jest kilka parczków, bardzo zadbanych, z pieczołowicie hodowaną roślinnością. W Parku Skalistym jest nawet żywopłot i trawnik. Założę się, że nigdy nie widzieliście trawnika, który trzeba co tydzień myć, szorować (używając detergentu!) i suszyć. Inaczej by wszystko obumarło. Dlatego zostawiamy parki dzieciom.

Poza parkami w Wyoming jak okiem sięgnąć rozciąga się jedynie naga ziemia, przypominająca powierzchnię Księżyca. Ani śladu zieleni, ani śladu życia – nie ma ptaków, wiewiórek, żadnych zwierząt. Jest zaledwie kilka zamulonych, oślizgłych potoków, którym warstwa ropy nadaje jaskrawy żółtoczerwony odcień. Podobno to i tak dobrze, bo w naszej części Wyoming wierci się szyby. W Colorado są kopalnie odkrywkowe, co jest dużo gorsze.

Nigdy nie mogłem w to uwierzyć, ale też nigdy nie pojechałem, żeby sprawdzić.

Temu wszystkiemu towarzyszy bez przerwy odór, ruch i zgiełk. Zamglone zachodzące słońce pomarańczowobrązowej barwy. Nieustanny smród. Dzień i noc ryk pieców ekstrakcyjnych, które podgrzewają i mielą margiel, by wydobyć z niego kerogen. Nieprzerwane dudnienie pasa transmisyjnego, który wywozi zużyty ił gdzieś na wysypisko.

Widzicie, żeby wydobyć ropę, należy skałę podgrzać. Rozgrzewana, powiększa swoją objętość jak prażona kukurydza. Nie ma więc gdzie jej podziać. Nie da się jej wcisnąć do szybu, z którego się ją wydobyło, bo zajmuje teraz zbyt wiele miejsca. Jeśli wykopiemy górę iłu i odłączymy od niego ropę, to co zostanie, wystarczy na dwie takie góry. I tak się robi. Buduje się nowe wzgórza.

Wydzielające się z ekstraktów ciepło ogrzewa pomieszczenia uprawne i kiedy ropa przesącza się przez nie, wydziela nowy muł zbierany przez odpowiednie cedzidła. Muł ten jest suszony i prasowany, a następnego ranka zjadamy go, przynajmniej w części, na śniadanie.

To śmieszne! W dawnych czasach ropa podobno sama tryskała z ziemi. Ludzie znali dla niej tylko jedno zastosowanie – wlewali ją do samochodów i spalali.

Wszystkie programy telewizyjne pokazują krzepiące reklamówki, które opowiadają nam, jak ważna jest nasza praca, i że wyżywienie całego świata zależy od nas. To wszystko prawda. Nie muszą nam o tym stale przypominać. Gdyby nie my, w Teksasie panowałby głód, a wśród dzieci Oregonu szerzyłby się kwasiorkowiec. Wszyscy o tym wiemy. Dostarczamy światu pięć bilionów kalorii dziennie i połowę normy białka dla około jednej piątej ludności Ziemi. Pochodzi ono z drożdży i bakterii, które hodujemy na ropie ilastej wydobywanej w Wyoming, a także częściowo w Utah i Colorado. Świat potrzebuje tej żywności. Na razie kosztowała nas ona większą część Wyoming, połowę Appalachów, dużą połać smolnych piasków Athabaski… A co zrobimy z tymi wszystkimi ludźmi, kiedy ostatnia kropla węglowodoru zostanie przemieniona w drożdże?

To nie moja sprawa, ale i tak o tym myślę.

Przestałem się przejmować, kiedy wygrałem na loterii, było to dzień po Bożym Narodzeniu, w moje dwudzieste szóste urodziny.

Nagroda wynosiła dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Starczyłoby na królewskie życie przez rok. Starczyłoby również na to, bym się ożenił i utrzymał rodzinę, zakładając, że obydwoje pracujemy i nie żyjemy zbyt rozrzutnie.

Starczyłoby również na bilet do Gateway, w jedną stronę.

Zabrałem kupon loterii do biura podróży i opłaciłem nim przelot. Ucieszyli się na mój widok, klientów mieli niewielu, zwłaszcza w tym kierunku. Zostało mi mniej więcej dziesięć tysięcy dolarów, dokładnie nie liczyłem. Zaprosiłem do baru całą moją zmianę. Przyjęcie trwało prawie dobę, uczestniczyło w nim pięćdziesięciu robotników, wielu innych znajomych i kilku przygodnych gości, którzy wprosili się sami.

Potem zataczając się podążyłem w typowej dla Wyoming zamieci w kierunku biura podróży. Pięć miesięcy później byłem na drodze do realizacji marzenia o karierze poszukiacza, zbliżałem się do asteroidu patrząc przez iluminator na brazylijski krążownik, który wzywał nas do zatrzymania się.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю