355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Frederik Pohl » Gateway — brama do gwiazd » Текст книги (страница 17)
Gateway — brama do gwiazd
  • Текст добавлен: 12 октября 2016, 00:40

Текст книги "Gateway — brama do gwiazd"


Автор книги: Frederik Pohl



сообщить о нарушении

Текущая страница: 17 (всего у книги 17 страниц)

Rozdział 29

– Jeśli pozwolisz. Bob – mówi Sigfrid – chciałbym sprawdzić coś u ciebie, zanim przestawisz mnie na pasywną procedurę wyjściową.

Sprężam się, skurczybyk odczytuje moje myśli. – Widzę – dodaje natychmiast – że wykazujesz pewne oznaki niepokoju. To właśnie chciałbym zbadać.

Nie do wiary, ale sam próbuję oszczędzać jego uczucia. Czasami zapominam, że jest tylko maszyną. – Nie sądziłem, że zanotowałeś moje polecenie – przepraszam go.

– Oczywiście, że tak. Kiedy podajesz mi odpowiedni rozkaz, jestem posłuszny, ale nigdy nie wydałeś mi polecenia, bym się wstrzymał od zapisu i kojarzenia danych. Przypuszczam więc, że takiego rozkazu po prostu nie znasz.

– Masz rację.

– Nie widzę powodu, dla którego nie miałbyś mieć dostępu do posiadanych przeze mnie informacji. Nie próbowałem w to ingerować, aż do chwili obecnej…

– A mogłeś?

– Moje możliwości – mówi Sigfrid – pozwalają mi na sygnalizowanie zastosowania instrukcji rozkazowej przełożonym. Nigdy jednak tego nie robiłem.

– Dlaczego nie? – To pudło żelastwa zadziwia mnie. Wszystko to jest dla mnie nowe.

– Jak już mówiłem, nie było powodu. Najwyraźniej jednak próbujesz odwlec konfrontację, chciałbym ci więc powiedzieć, na czym polega taka konfrontacja. A wtedy sam podejmiesz decyzję.

– A, cholera – zrzucam przytrzymujące mnie pasy i siadam. – Mogę zapalić? – Wiem jaka będzie odpowiedź, ale ponownie mnie zaskakuje.

– W tej sytuacji – proszę bardzo. Jeśli potrzebujesz reduktora napięcia – zgoda. Mogę nawet ci podać łagodny środek uspokajający.

Jęknąłem z podziwu przypalając papierosa. Złapałem się na tym, że chciałem nawet poczęstować Sigfrida. – No dobra. Niech już będzie.

Sigfrid wstaje, rozprostowuje nogi i rusza w stronę wygodniejszego fotela. Nawet nie wiedziałem, że coś takiego potrafi. – Usiłuję cię uspokoić, Bob – mówi – i jestem pewien, że to dostrzegasz. Najpierw powiem ci coś o moich możliwościach, jak też i twoich, których, jak sądzę, sam nie znasz. Jestem w stanie dostarczyć ci informacji o każdym z moich klientów. To jest, nie tylko tych, którzy korzystali z tej końcówki.

– Nie rozumiem, co to znaczy – wtrącam w momencie, kiedy przerywa na chwilę.

– Sądzę, że rozumiesz. Lub zrozumiesz, jeśli tylko zechcesz. Ważniejsze jednakże pytanie dotyczy wspomnień, które usiłujesz stłumić. Wydaje mi się, że powinieneś się od nich uwolnić. Zastanawiałem się nad zastosowaniem lekkiej hipnozy czy środków uspokajających, a nawet nad propozycją, by w jednym z naszych spotkań uczestniczył ludzki analityk. Wszystko to oczywiście jest do twojej dyspozycji. Zaobserwowałem jednakże, że w czasie rozmów o tym, co odbierasz jako obiektywną rzeczywistość, czujesz się względnie swobodnie. Gorzej natomiast jest z internalizacją owej rzeczywistości. Dlatego też – posługując się tymi terminami – chciałbym porozmawiać z tobą o pewnym zdarzeniu.

Uważnie strzepuję popiół z papierosa. Ma pod tym względem zupełną rację – tak długo, jak nasza rozmowa dotyczy spraw abstrakcyjnych i bezosobowych, mogę mówić o wszystkim. – Co masz na myśli, Sigfrid?

– Twoją ostatnią wyprawę. Pozwól, że przypomnę ci pewne fakty…

– Chryste, Sigfrid!

– Wiem, że twoim zdaniem pamiętasz je doskonale – mówi interpretując dokładnie moje myśli – i w tym układzie nie sądzę, żebyś musiał do tych spraw wracać. Szczególny charakter tego epizodu polega na tym, iż w nim właśnie skupiły się twoje wewnętrzne niepokoje. Twoje przerażenie. Skłonności homoseksualne…

– No,no!

– …które wprawdzie nie dominują w twoim zachowaniu seksualnym, ale są źródłem większego stresu niż powinny. Twoje uczucie do matki. Olbrzymi ciężar winy, który nałożyłeś na siebie. A przede wszystkim ta kobieta, Gelle-Klara Moyniin. Właśnie te sprawy bezustannie powracają w swoich snach, chociaż nie zawsze je rozpoznajesz. I również pojawiają się w tym jednym konkretnym epizodzie.

Gaszę papierosa i nagle zdaję sobie sprawę, że paliłem dwa na raz. – Nie widzę w tym żadnego związku z moją matką – mówię w końcu.

– Nie widzisz? – Hologram, który nazywam Sigfridem von Psychem, odwraca się w stronę rogu pokoju. – Coś ci pokażę – teatralnym gestem podnosi rękę i wtedy pojawia się tam kobieca postać. Obraz nie jest zbyt ostry, ale widzę, że ta kobieta, jest młoda, szczupła i kaszląc zakrywa usta dłonią.

– Nie jest za bardzo podobna do mojej matki – protestuję.

– Czyżby?

– Niech ci będzie – stwierdzam uprzejmie. – Przypuszczam, że zrobiłeś to najlepiej, jak potrafiłeś. W końcu dysponowałeś jedynie opisem podanym przeze mnie.

– Hologram – zauważa Sigfrid dość łagodnie – powstał na podstawie rysopisu Susie Hereiry, który mi podałeś.

Zapalam kolejnego papierosa, nie bez trudu zresztą, ponieważ drzą mi ręce. – Moje gratulacje – mówię z podziwem. – Oczywiście – czuję nagle narastający gniew – Susie była, mój Boże, tylko dzieckiem. To znaczy widzę teraz pewne podobieństwo, ale wiek się nie zgadza.

– Ile lat miała twoja matka, kiedy byłeś dzieckiem? – pyta Sigfrid.

– Była bardzo młoda, i nawet, jeśli chodzi o ścisłość – dodaję po chwili – wyglądała młodo jak na swój wiek.

Sigfrid pozwala mi na krótką chwilę milczenia, po czym ponownie macha ręką i obraz znika, i nagle przed nami pojawiają się złączone lądownikami Piątki, za którymi jest…

– O mój Boże, Sigfrid!

Czeka przez moment.

Jeśli o mnie chodzi, to może sobie tak czekać w nieskończoność. Po prostu nie wiem, co mam powiedzieć. To nie boli, ale jestem cały sparaliżowany. Nie mogę zdobyć się na żadne słowo, na żaden gest.

– Obraz przed nami – mówi łagodnym przyjemnym głosem – przedstawia dwa statki twojej wyprawy w pobliżu obiektu SAG YY. To czarna dziura, a dokładniej osobliwość w stanie niezwykle szybkiego obrotu.

– Dobrze wiem, co to jest, Sigfrid.

– Nie wątpię. Ze względu na obrót, prędkość ruchu postępowego tego, co określa się mianem progu zdarzeń lub nieciągłością Schwarzschilda, przekracza prędkość światła, toteż sam obiekt nie jest w zasadzie całkowicie czarny; w rzeczywistości można go zaobserwować dzięki promieniowaniu Czerenkowa. Ze względu na dokonane przez was pomiary przyznano waszej ekspedycji dziesięcipmilionową premię poza uzgodnioną przedtem sumą, co wraz z pewnymi mniejszymi dochodami stanowi podstawę twojej obecnej fortuny.

– I to wiem, Sigfrid. Cisza.

– Czy mógłbyś mi powiedzieć, co jeszcze wiesz na ten temat. Bob? Cisza.

– Nie jestem pewien, czy będę w stanie – odpowiadam.

Cisza.

Nawet mnie nie ponagla. Doskonale wie bowiem, że nie musi. Ja sam chciałbym przejść przez to idąc w kierunku, który mi wskazał. Jest coś o czym nie mogę mówić, coś, co mnie przeraża, ale wokół tego newralgicznego punktu znajduje się obszar, po którym mogę się swobodnie poruszać i to jest właśnie obiektywna rzeczywistość.

– Nie mam pojęcia, na ile znasz się na tych zjawiskach? – pytam.

– Po prostu powiedz to, co uważasz, że powinienem wiedzieć. Gaszę niedopalonego papierosa i sięgam po następnego – Dobrze wiemy – zaczynam – że gdybyś chciał, mógłbyś znaleźć dokładniejsze i pełniejsze informacje w jakimkolwiek banku danych, no, ale niech tam… Czarne dziury, to po prostu pułapki. Załamują światło. Załamują czas. Kiedy się tam znajdziesz, nie ma już wyjścia. Tyle…

– Możesz płakać, jeśli ci to pomaga – mówi po chwili, i nagle zdaję sobie sprawę, że właśnie to robię.

– O Boże! – wycieram nos w jedną z tych chusteczek, które zawsze trzyma w pogotowiu obok materaca. Czeka.

– Tyle, że ja się stamtąd wydostałem.

I w tym momencie Sigfrid robi coś, czego się nigdy po nim nie spodziewałem: pozwala sobie na dowcip. – Faktycznie, skoro tu już jesteś.

– Czuję się cholernie wyczerpany – mówię.

– To zrozumiałe. Bob.

– Chciałbym się czegoś napić.

Trzask.


UWAGI O SYSTEMIE ŻYWIENIA

Pytanie: Co jedli Heechowie?

Profesor Hegramet: Mniej więcej to samo, co my, czyli wszystko. Wydaje mi śle, że byli wszystkożerni i jedli to, co udało im się zdobyć. Tak naprawdę jednak nie wiemy niczego konkretnego o ich pożywieniu, można tylko coś wywnioskować z lotów skorupowych.

Pytanie: A co to takiego?

Profesor Hegramet: Co najmniej cztery zarejestrowane wyprawy nie dotarły do żadnej innej gwiazdy, choć wyraźnie opuściły nasz system słoneczny. Dotarły tam, gdzie znajduje się skorupa komet, no wiecie, w odległości jakieś pół roku świetlnego. Loty te uznano za nieudane, choć ja się z taka ocena nie zgadzam. Nakłaniam nawet Korporację, by przyznano im premie naukowe. Trzy wyprawy zakończyły się w chmurach meteorów. Czwarta dotarła do komety oddalonej o setki j. a. Chmury meteorów stanowią, jak wiemy, przeważnie pozostałość starej, wygasłej komety.

Pytanie: Czy chcesz powiedzieć, że Heechowie jedli komety?

Profesor Hegramet: Że jedli to, z czego komety są zbudowane. To znaczy węgiel, tlen, azot, wodór, a więc dokładnie to samo co jadłeś dzisiaj na śniadanie. Myślę, że komety mogły stanowić surowiec do produkcji pożywienia. Jeden z tych lotów skorupowych być może odkryje nam pewnego dnia fabrykę żywności Heechów. A wtedy – miejmy nadzieję – rozwiązany zostanie problem głodu.

– W otwartym barku za tobą – zachęca Sigfrid – znajdziesz całkiem niezłe sherry. Niestety, nie jest z winogron, służba medyczna nie opływa w luksusy. Jestem pewien jednak, że nie rozpoznasz jego gazowego pochodzenia. A poza tym ma w sobie kropelkę tetrahydro-cannabinolu na uspokojenie.

– O Boże! – mówię wyczerpawszy już zapas sposobów wyrażania zdumienia. Sherry jest dokładnie taka, jak powiedział, i czuję jak jej ciepło powoli rozlewa się po moim ciele.

– No dobra – odstawiam kieliszek. – Kiedy wróciłem na Gateway, wyprawa uważana była za zaginioną. Mieliśmy ponad rok opóźnienia. A to dlatego, że byliśmy prawie wewnątrz tego wszystkiego. Czy wiesz, co to jest kurczenie się czasu? Zresztą nieważne. To retoryczne pytanie – dodaję, zanim zdążył odpowiedzieć. – To, co nam się przytrafiło, to właśnie kurczenie się czasu. W pobliżu tego osobliwego zjawiska na trafia się na paradoks bliźniaczy. To, co dla nas nie trwało dłużej niż kwadrans, stanowiło prawie rok czasu zegarowego na Gateway czy też gdziekolwiek indziej w świecie nierelatywistycznym. A także… Biorę następnego drinka i zbieram się na odwagę.

– A także im dalej w głąb, tym wolniej. Trochę bliżej i te piętnaście minut przemieniłoby się w dziesięć lat. Jeszcze bliżej i byłby już cały wiek. Nieszczęście było tak blisko. Byliśmy już prawie w pułapce. Wszyscy… Ale ja się wydostałem.

Przypominam sobie o czymś i spoglądam na zegarek. – Skoro już mówimy o czasie, to moja godzina minęła pięć minut temu!

– Nie mam już dzisiaj żadnych pacjentów.

– Co? – wytrzeszczam oczy.

– Odwołałem wszystkie wizyty – dodaje łagodnie. Mimo, że nie mówię jeszcze raz „O, Boże”, właśnie to tylko przychodzi mi do głowy.

– Przypierasz mnie do muru, Sigfrid – rzucam ze złością.

– Wcale nie musisz zostać dłużej. Chciałbym jednak, żebyś wiedział, że taka możliwość istnieje. Zastanawiam się przez moment.

– Jesteś kupą złomu – mówię. – No dobra. Jak widzisz, nie mieliśmy najmniejszej szansy wydostać się całą grupą. Nasze statki tkwiły uwięzione w miejscu, z którego nie było już powrotu. Danny A., to był dopiero ostry zawodnik. Znał wszystkie luki w prawach rządzących czarnymi dziurami. Jako grupa nie mieliśmy żadnych szans.

Ale nie byliśmy jedną grupą! Przybyliśmy w dwóch statkach! I gdyby w jakiś sposób udało nam się przenieść przyspieszenie z jednego systemu na drugi, to znaczy, gdyby pierwszy statek został wstrzelony w dziurę, drugi, odbijając się od jego przyśpieszenia, mógłby się uwolnić!

Zapada długie milczenie.

– Nalej sobie drugiego drinka. Bob – mówi Sigfrid z troską w głosie. – Oczywiście, kiedy już skończysz płakać.

Rozdział 30

Strach! Pulsował pod skórą tak mocno, że bardziej już nie mogłem się bać. Byłem nim cały przesiąknięty. Nie wiem, czy krzyczałem, czy coś mówiłem – robiłem tylko to, co kazał mi Danny A. Zbliżyliśmy obydwa pojazdy i sczepiliśmy je lądownikami. Potem zaczęliśmy przenosić sprzęt, instrumenty naukowe, ubrania, słowem wszystko, co tylko się dało, z pierwszego statku i upychać po kątach na drugim, aby zrobić miejsce dla dziesięciu osób, tam gdzie już pięć mieściło się z trudem. Podawaliśmy sobie rzeczy z rąk do rąk niczym brygada budowlana. Dane Mieczników musiał chyba mieć poodbijane nerki – to on siedział cały czas w lądowniku, gdzie tak ustawiał pompy, aby natychmiast odpalić całe wodorotlenowe paliwo rakietowe. Czy przeżyjemy to? Była to wielka niewiadoma. Obie Piątki były opancerzone i nie przypuszczaliśmy, żeby osłony z metalu Heechów mogły ulec zniszczeniu. Ale wewnątrz tych osłon byliśmy my – my wszyscy w jednym ze statków, który się uwolni – taką przynajmniej mieliśmy nadzieję. W żaden sposób nie można było jednak przewidzieć, czy wydostaniemy się stąd żywi, czy też zostanie z nas jedynie galareta. Mieliśmy bardzo niewiele czasu. Klarę mijałem chyba ze dwadzieścia razy w ciągu dziesięciu minut i pamiętam, że za pierwszym razem pocałowaliśmy się. Albo tylko spróbowaliśmy i prawie się udało. Pamiętam jej zapach, raz nawet uniosłem głowę, ponieważ woń olejku piżmowego była bardzo silna, ale jej nie było w pobliżu, po chwili już o wszystkim zapomniałem. Cały czas na którymś z monitorów widniała olbrzymia migocąca, przerażająca, niebieska kula, na jej powierzchni poruszające się cienie efektów fazowych tworzyły pełne grozy obrazy, jej kąsające fale grawitacyjne targały naszy.mi wnętrznościami. W kapsule pierwszego statku tkwił pilnujący czasu Danny A., który przez obydwa ładowniki przerzucał do drugiej kapsuły torby i pakunki, ja z kolei usuwałem je byle gdzie, by zrobić miejsce dla następnych paczek.


Drogi Głosie Gateway!

W ubiegłą środę przechodziłem sobie przez parking w supermarkecie Safeway (dokąd udałem się, by oddać moje kartki żywnościowe) i w drodze do wahadłobusu, którym miałem pojechać do domu, zobaczyłem nagle nieziemskie zielone światło. Koło mnie wylądował nieznany pojazd kosmiczny. Wysiadły z niego cztery piękne, ale bardzo drobne kobiety w przezroczystych białych sukniach, które obezwładniły mnie przy pomocy promienia paraliżującego. Przez dziewiętnaście godzin przetrzymywały mnie związanego na podłodze swego statku. W tym czesie zostałem poddany pewnym poniżającym praktykom natury seksualnej, które pominę milczeniem. Przywódczyni tej czwórki Maria Glow-Fawn oświadczyłą, że ich rasie , podobnie jak naszej, nie udało się jeszcze poskromić w sobie pewnych atawizmów. Przyjąłem te przeprosiny i zgodziłem się na przekazanie na Ziemię czterech komunikatów. Pierwszy i Czwarty mogą zostać wyjawione dopiero w odpowiednim czasie. Komunikat Drugi przeznaczony jest dla kierownika budowy mojego apartamentu. Trzeci skierowany jest do mieszkańców Gateway i składa się z trzech cząści: należy położyć kres 1. paleniu papierosów; 2. nauce koedukacyjnej do co najmniej drugiej klasy liceum; 3. wszelkim badaniom Kosmosu. Jesteśmy pod obserwacją.

Harry Hellison, Pittsburgh

 
Czasami tłamsisz, czasem poparzysz,
A czasem rozgniatasz na proch,
Czasem nam miarkę forsy odważysz,
Choć zawsze przerażasz na wskroś.
Zgadzamy się na to, co może się stać,
Ale już pora, Heechu, byś wzbogacił nas.
 

– Pięć minut! – wrzasnął i zaraz potem: – Cztery minuty! Trzy! Odłączcie ten cholerny przewód! – i wreszcie: – Kończymy! Rzućcie wszystko do diabła i chodźcie tutaj! – I tak też zrobiliśmy. Wszyscy. Z wyjątkiem mnie. Słyszałem, jak mnie wołają, ale ja zostałem z tyłu – nasz ładownik był zablokowany i nie mogłem przedostać się przez właz! Usiłowałem odsunąć czyjąś wełnianą torbę i wtedy usłyszałem krzyk Klary przez radio: – Bob, na litość boską, chodź tutaj! – Wiedziałem jednak, że jest za późno. Zatrzasnąłem właz i zakręciłem go w momencie, kiedy Danny A. wołał – Nie! Nie! Poczekaj…

Czekaj…

Czekaj bardzo, bardzo długo.

Rozdział 31

Po chwili, nie wiem nawet jak długo, podnoszę głowę i mówię:

– Przepraszam cię, Sigfrid.

– Za co?

– Za to, że się poryczałem. – Jestem fizycznie wykończony. Zupełnie, jakbym przebiegł dziesięć mil między dwoma rzędami dzikich Indian okładających mnie kijami.

– Czy nie czujesz się teraz trochę lepiej?

– Lepiej? – przez moment zastanawiam się nad tym głupim pytaniem, po chwili jednak rozważam je ponownie i co dziwne, rzeczywiście jest mi lepiej. – Taak. Tak mi się przynajmniej wydaje. Może nie „dobrze”, ale jest mi trochę lepiej.

– Postaraj się przez chwilę o tym nie myśleć.

Uderza mnie głupota tej uwagi, więc mówię mu to. Jest teraz we mnie tyle energii, co w małej rachitycznej meduzie, która zdechła tydzień temu. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak się nie przejmować.

Ale rzeczywiście czuję się lepiej. – Mam wrażenie, jakbym wreszcie dopuścił do siebie poczucie winy.

– I jakoś to przeżyłeś. Zastanawiam się. – Sądzę, że tak.

– Rozważmy problem winy. Bob. Winy – ale z jakiego powodu?

– Ponieważ wystrzeliłem w czarną dziurę dziewięcioro ludzi, by uratować własny tyłek!

– Czy ktoś cię kiedyś o to oskarżał? Oczywiście, z wyjątkiem siebie samego.


WYCIĄG Z KONTA – ROBINETTE BROADHEAD

1. Niniejszym potwierdza się, że zastosowane przez Pana ustawienie kursu na Gateway Dwa pozwala na regularne loty na tej trasie w czasie o sto dni krótszym niż dotychczas.

2. Decyzją Rady zostają Panu przyznane zyski procentowe od tego odkrycia wynoszące 1% wszystkich dochodów, jakie przyniesie wykorzystanie powyższego ustawienia. Otrzymuje Pan zaliczkę w wysokości 10 000 dol. na procent ww. zysków.

3. Decyzją Rady potrąca się Panu połowę wymienionej sumy jako grzywnę za zniszczenie używanego statku.

Na Pańskie konto zostaje więc wpłacona następująca suma:

zaliczka (Nr Rozp. A-135-7): $10000

minus potrącenie (Nr Rozp. A-135-8): $5000

Aktualny stan konta: $6192

– Oskarżał? – wycieram nos zastanawiając się. – Prawdę powiedziawszy, to nie. A dlaczego mieliby? Na Gateway wróciłem w aureoli bohatera. – Myślę o Shickym, który otaczał mnie iście matczyną opieką, o Francym Hereirze, który pozwolił mi się wypłakać w swoich ramionach, mimo że zabiłem jego kuzynkę. – Nie byli jednak wtedy przy mnie. Nie widzieli, jak wysadzałem zbiorniki, by uwolnić mój statek.

– Czy to ty je wysadziłeś?

– Do diabła, Sigfrid – przerywam. – Sam nie wiem. Ale miałem taki zamiar. Wyciągałem rękę do guzika.

– Czy wydaje ci się możliwe, aby guzik w statku, który miał być pozostawiony, mógł odpalić połączone zbiorniki?

– Dlaczego nie? Sam już nie wiem. W każdym bądź razie – mówię -rozważyłem już wszystkie możliwe usprawiedliwienia. Niewykluczone, że to Klara lub Danny nacisnęli guzik przede mną. Ale ja też miałem zamiar to zrobić!

– A wtedy, który statek uwolniłby się, twoim zdaniem?

– Ich! Mój! – poprawiam się. – Nie, nie wiem.

– W rzeczywistości – mówi poważnie Sigfrid – była to jedyna rzecz, jaką mogłeś zrobić. Zdawałeś sobie sprawę doskonale, że wszyscy nie przeżyjecie. Nie było na to czasu. Mogliście zginąć wszyscy, albo tylko niektórzy. Innego wyboru nie było. Ty zdecydowałeś się na to, żeby ktoś przeżył.

– Bzdura! Jestem mordercą.

Chwila przerwy, podczas której obwody Sigfrida analizują sytuację. – Wydaje mi się – mówi ostrożnie – że przeczysz sam sobie. Czy nie powiedziałeś przedtem, że ona wciąż żyje w tej bezczasowości?

– Tkwią tam wszyscy! Czas się dla nich zatrzymał!

– W jaki więc sposób mogłeś kogoś zamordować?

– Co?

– W jaki więc sposób mogłeś kogoś zamordować? – powtarza.

– Nie wiem – stwierdzam. – Szczerze powiedziawszy, nie chcę już dzisiaj o tym więcej mówić i myśleć.

– I nie musisz. Zastanawiam się, czy zdajesz sobie sprawę, ile osiągnęliśmy przez te ostatnie dwie i pół godziny. Jestem z ciebie dumny.

I może to się wyda dziwne i niezrozumiałe, ale wierzę, że rzeczywiście jest ze mnie dumny całą swą plątaniną mikroprocesorów, obwodów Heechów i hologramów, i bardzo mi z tym dobrze.

– Możesz wyjść, kiedy tylko zechcesz – mówi wstając. Kieruje się w stronę fotela klubowego i nawet uśmiecha do mnie jak człowiek! – Chciałbym ci jednak coś zademonstrować.

Mój system obronny zmalał do zera.

– Co takiego? – mówię tylko.

– Chodzi mi o pewną możliwość, o której ci wspominałem, ale z której nigdy nie korzystaliśmy podczas naszych spotkań. Chciałbym pokazać ci mojego pacjenta sprzed lat.

– Pacjenta?

– Spójrz w tamten róg. Bob – mówi łagodnie. Patrzę więc… … i jest tam ona.

– Klara! – Zobaczywszy ją od razu zorientowałem się, że Sigfrid musiał dostać ten zapis od maszyny, z którą Klara konsultowała się na Gateway. Widzę, jak mówi o czymś z przejęciem swobodnie zawieszona, jedną ręką opierając się o półkę z kartotekami, ze stopami luźno unoszącymi się w powietrzu. Jak jej gęste czarne brwi marszczą się i rozjaśniają, jak usta wykrzywia grymas, to znów szeroki uśmiech, by po chwili ta sama twarz stała się łagodnie i obiecująco wręcz odprężona.

– Jeśli chcesz, możesz posłuchać, co ona mówi.

– Czy ja rzeczywiście tego pragnę?

– Niekoniecznie. Niczego jednak nie musisz się obawiać. Ona ciebie kochała. Bob, najlepiej jak tylko potrafiła. Tak jak i ty ją kochałeś.


WYCIĄG Z KONTA – ROBINETTE BROADHEAD

Na pańskie konto wpłynęły następujące sumy:

Ustalona premia dla lotów 88-90A i 88-90B (całość sumy): $10 000 000

Premia naukowa przyznana przez Radę: $8 500 000

Razem: $18 500 000

Aktualny stan konta: $18 506 036

Przyglądam się hologramowi przez dłuższą chwilę.

– Wyłącz to – mówię wreszcie.

W pokoju rekreacyjnym prawie zasnąłem. Nigdy nie czułem się tak odprężony.

Obmywam twarz, zapalam następnego papierosa i wchodzę na rozproszone jasne światło dzienne pod Kloszem, a wszystko dookoła wydaje mi się przyjazne i miłe. Myślę o Klarze z miłością i czułością i w myślach żegnam się z nią. Ale zaraz przychodzi mi do głowy S. Laworowna, z którą umówiłem się na dziś wieczór – jeśli oczywiście nie jestem już spóźniony. Na pewno jednak poczeka, to dobra dziewczyna, prawie tak dobra jak Klara.

Klara.

Zatrzymuję się pośrodku promenady tak nagle, że wpada na mnie kilku przechodniów. Jakaś staruszka w bardzo krótkich szortach podchodzi do mnie niepewnym krokiem. – Czy coś się stało? – pyta.

Patrzę na nią nie odpowiadając; następnie odwracam się i idę w stronę gabinetu Sigfrida.

Nie ma tam nikogo, nawet hologramu. – Sigfrid! Gdzie jesteś, do cholery! – krzyczę.

Nikt się nie pojawia ani nie odpowiada. Po raz pierwszy jestem w tym pokoju, jeszcze nie przygotowanym na przyjęcie pacjenta. Teraz widzę, w jakim stopniu jest prawdziwy (w niewielkim zresztą), a na ile składają się nań hologramy. Ściany wyłożone sproszkowanym metalem, stojaki z projektorami. Mata (prawdziwa), barek z alkoholem (prawdziwy), kilka innych prawdziwych mebli, z których mógłbym korzystać. Sigfrida natomiast ani śladu. Ani też krzesła, na którym zwykle siedzi.

– Sigfrid!

Kiedy tak wołam, serce podchodzi mi do gardła i kręci mi się w głowie.

– Sigfrid! – wrzeszczę i w końcu pojawia się błysk, mgiełka i wreszcie on – w stroju Zygmunta Freuda spoglądający na mnie uprzejmie.

– Słucham cię. Bob?

– Sigfrid, zamordowałem ją! Nie ma jej!

– Widzę, że jesteś zdenerwowany – mówi. – Czy możesz mi powiedzieć, co się stało?

– Zdenerwowany? To za mało. Posłuchaj, Sigfrid: jestem osobą, która zabiła dziewięć innych, by uratować swe życie! Być może niezupełnie „naprawdę”! Być może i „nie celowo”! Ale w ich oczach, tak jak i moich własnych, to ja ich zabiłem.

– Posłuchaj, Bob – stwierdza tonem rozsądku. – Przeszliśmy już przez to. Ona nadal żyje, tak jak pozostali. Dla nich czas się zatrzymał.

– Wiem o tym! – wyję. – Czy ty tego nie rozumiesz? Na tym to właśnie polega. Ja nie tylko ją zabiłem – ja ją zabijam cały czas!

– Czy uważasz, że to prawda? – pyta cierpliwie.

– To ona tak myśli! I będzie tak myślała, jak długo będę żył. To nie zdarzyło się dla niej przed laty. Było to kilka minut temu i będzie się ciągnąć przez całe moje życie. Jestem tutaj, starzeję się, próbuję o tym zapomnieć, a tam w górze, w obiekcie YY Strzelca tkwi ona – niczym mucha uwięziona w bursztynie!

Opadam na pustą plastikową matę szlochając. Sigfrid powoli przywraca właściwy wygląd gabinetowi rozmieszczając tu i tam dekoracje. Nad głową wiszą pinaty, a na ścianie holobraz jeziora Garda w Sirmione, z żaglówkami, ślizgaczami i zażywającymi kąpieli plażowiczami.

– Nie tłamś w sobie tego bólu – mówi łagodnie. – Wyrzuć go.

– A co według ciebie robię? – Przewracam się na macie z pianki gapiąc się w sufit. – Mógłbym poradzić sobie z tym bólem i poczuciem winy, jeśli ona by potrafiła. Ale dla niej to jeszcze się nie skończyło. Ona tkwi tam uwięziona w czasie.

– Mów dalej – zachęca.

– Mówię przecież. Dla niej każda chwila jest tą, w której poświęcam jej życie, by uratować własne. Będę żyć, zestarzeję się i umrę, zanim ta chwila przeminie dla niej.

– Mów dalej. Bob. Wyduś to z siebie.

– Ona bezustannie myśli, że ją zdradziłem i myśli tak właśnie w tym momencie! Nie mogę żyć z tą świadomością.

Zapada długa, bardzo długa cisza. – Ale tak jest, wiesz o tym przecież – stwierdza w końcu Sigfrid.

– Co? – Moje myśli odbiegły o tysiąc lat świetlnych.

– Żyjesz z tą świadomością.

– I ty nazywasz to życiem? – drwię siadając i wycierając nos w jedną z jego niezliczonych chusteczek.

– Reagujesz bardzo szybko na to, co mówię i dlatego czasem wydaje mi się, że swoje odpowiedzi traktujesz jako kontrę. Odparowujesz moje uwagi słowami. Pozwól mi więc choć raz przeprowadzić to do końca… Niech to do ciebie dotrze, że żyjesz.

– … Powiedzmy, że tak jest. – To prawda. Tyle że niewielkie to pocieszenie.

Zapada kolejna długa cisza, po czym Sigfrid mówi:

– Wiesz, że jestem maszyną. Bob. Jak również to, że zajmuję się ludzkimi uczuciami. Oczywiście nie mogę ich odczuwać, ale jestem w stanie je przedstawiać za pomocą modeli, analizować, a nawet oceniać. Również na twój użytek. Mogę stworzyć paradygmat, według którego szacuję uczucia. Wina? To bolesna sprawa, ale dlatego też jest modyfikatorem zachowania. Może być czynnikiem powstrzymującym cię od działań wywołujących jej poczucie. A to bardzo cenna rzecz dla ciebie i społeczeństwa. Nie można jednak stosować tego modyfikatora, jeżeli sobie tej winy nie uświadomisz.

– Ależ ja ją sobie uświadamiam! Chryste Panie, wiesz dobrze, co czuję!

– Wiem – mówi – że dopiero dopuszczasz do siebie to uczucie. Teraz już je obnażyłeś i może stać się dla ciebie użyteczne. Stłumione natomiast boleśnie cię rani. Po to właśnie jestem ja, by ci pomóc wydobyć te uczucia na zewnątrz.

– Nawet te złe? Takie jak wina, strach, ból, czy zazdrość?

– To motywatory. Modyfikatory. Cechy, których ja nie posiadam, chyba że w sensie hipotetycznym, kiedy tworzę paradygmat do ich analizy.

Kolejna pauza. Mam do tych przerw dziwny stosunek. Zwykle Sigfrid daje mi wtedy czas, bym się zastanowił, lub sam wylicza jakiś skomplikowany łańcuch argumentów przeciwko mnie. Tym razem jestem przekonany, że w grę nie wchodzi żadna z tych rzeczy. Myśli, ale nie o mnie. – Mogę więc teraz odpowiedzieć na twoje pytanie – mówi w końcu.

– Jakie znowu pytanie?

– Zapytałeś mnie, czy można nazwać to życiem. MOJA odpowiedź brzmi: Tak. To jest dokładnie to, co nazywam życiem, i w moim najlepszym hipotetycznym pojęciu bardzo ci tego zazdroszczę.


KONIEC

    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю