355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Frederik Pohl » Gateway — brama do gwiazd » Текст книги (страница 12)
Gateway — brama do gwiazd
  • Текст добавлен: 12 октября 2016, 00:40

Текст книги "Gateway — brama do gwiazd"


Автор книги: Frederik Pohl



сообщить о нарушении

Текущая страница: 12 (всего у книги 17 страниц)

Hereira posłał jej nikły uśmiech i skinął głową w moim kierunku.

– Jeszcze nie – powiedział. – Właśnie to sprawdzają.

– Co znaleźli? – krzyknął ktoś z tyłu.

– O ile wiem, nowe artefakty.

– Ale to była Piątka? – spytała Klara.

Hereira przytaknął, potem zajrzał w dół. – Dosyć już, przyjaciele – powiedział. – Teraz proszę się cofnąć. Zaraz zaczną ich wyprowadzać.

Cofnęliśmy się odrobinę, ale było to i tak bez znaczenia, nie wyprowadzano ich na naszym poziomie. Pierwszy wyjechał jakiś ważniak z Korporacji, którego nazwiska nie mogłem sobie przypomnieć, później chiński strażnik, potem sanitariusze pomagający mężczyźnie w szpitalnym kitlu. Skądś znałem jego twarz, ale nie pamiętałem, jak się nazywa, widziałem go na jakimś pożegnalnym przyjęciu, może zresztą na niejednym. Był to niewysoki, starszy Murzyn, który latał już dwa lub trzy razy, ale bez sukcesów. Teraz miał oczy otwarte, nawet wyraziste, lecz wyglądał na krańcowo wycieńczonego. Obojętnie popatrzył na tłum zebranych wokół wejścia do zlotni, a potem zniknął z oczu.

Odwróciłem się i zobaczyłem, że Louise miała przymknięte oczy i cicho płakała. Klara otoczyła ją ramieniem. Przesuwając się wraz z tłumem dotarłem do nich i spojrzałem na Klarę pytająco. – To Piątka – odpowiedziała cicho. – Jej córka była w Trójce.

Wiedziałem, że Louise to usłyszała, więc pogłaskałem ją i rzekłem, że bardzo mi przykro. I wtedy uchylił się otwór szybu i spojrzałem w dół.

Udało mi się w mgnieniu oka zauważyć, jak wygląda dziesięć czy dwadzieścia milionów dolarów. Była to sterta sześciokątnych skrzynek z metalu Heechów, nie szerszych niż pół metra i całkiem niskich. Potem usłyszałem, jak Francy Hereira prosi, żebym się cofnął. Odsunąłem się więc od szybu i wtedy wyłoniła się następna osoba w szpitalnym uniformie. Nie zauważyła mnie, miała zamknięte oczy. Ale ja ją poznałem. To była Sheri.

Rozdział 21

– Czuję się jak idiota, Sigfrid – mówię.

– Co mógłbym zrobić, żebyś się poczuł swobodniej?

– Wypchaj się! – O Boże! Wymalował cały pokój w obrazki dla dzieci. Ale najgorszy w tym wszystkim jest on sam. Tym razem wypróbowuje na mnie rolę matki. Siedzi obok na materacu – duża, wypchana lalka o ludzkich rozmiarach, ciepła, miękka, uszyta z czegoś, co przypomina wypełniony gąbką ręcznik. Bardzo to przyjemnie, ale… – Wiesz co? Nie chcę, żebyś mnie traktował jak dziecko – mówię stłumionym głosem, ponieważ wtulam twarz w materiał.

– Rozpręż się, Robbie. Wszystko jest w porządku.

– Jak cholera.

Przerywa na chwilę. – Miałeś mi opowiedzieć o swoim śnie – przypomina.

– Ach, tak.

– Nie usłyszałem.

– Tak naprawdę, to nie chcę o tym rozmawiać. Ale – dodaję szybko odsuwając twarz od materiału – nie szkodzi, mogę opowiedzieć. To było jakoś o Sylwii.

– Co to znaczy „jakoś”?

– Nie wyglądała dokładnie tak jak ona. Raczej jak… bo ja wiem, była chyba starsza. Już naprawdę dawno nie myślałem o Sylwii. Obydwoje byliśmy wtedy dziećmi.

– Mów dalej – odpowiada po chwili.


 
Ruszajmy dalej, tam, gdzie się skryli.
W bezdenne jaskinie gwiazd!
Ślizgiem tunelu, którym pędzili.
Heechowie, prowadźcie nas!
Pewnego dnia znajdziemy cię.
Mały zgubiony Heechu, szykuj się!
 

Przytulam się do niego i mam chyba odpowiednio zadowolony wyraz twarzy, gdy przyglądam się wymalowanym na ścianie zwierzętom i klownom. Nie przypomina to w ogóle żadnej mojej sypialni z dzieciństwa, ale Sigfrid zna mnie już na tyle, że nie muszę tego mówić.

– No i co z tym snem?

– Śniło mi się, że pracowaliśmy w kopalni. Nie była to chyba kopalnia żywności. Z wyglądu przypominała raczej wnętrze Piątki – jednego z rodzajów statków na Gateway. Sylwia znajdowała się w tunelu, który ciągnął się w głąb.

– Tunel się ciągnął?

– Spokojnie, tylko nie próbuj mi tu przypisać jakiejś symboliki. Słyszałem o wyobrażeniach waginalnych i tym podobnych. Kiedy mówię „ciągnął się”, mam na myśli to, że tunel zaczynał się w miejscu, gdzie ja byłem i biegł dalej. – Przerywam na chwilę i wyrzucam z siebie to, co najtrudniejsze: – Potem tunel zapadł się. Sylwia znalazła się w pułapce.

Siadam. – Jest tylko jedna dziwna sprawa – wyjaśniam. – Coś takiego nie mogło się w rzeczywistości zdarzyć. Tunel robi się po to, by założyć ładunek, który rozłupie ił. Reszta pracy to tylko kopanie. Sylwia nigdy by się nie znalazła w takiej sytuacji.

– Mam wrażenie, Robbie, że nie ma większego znaczenia, czy to się rzeczywiście mogło zdarzyć.

– Pewnie masz rację. A więc Sylwia została odcięta w zawalonym tunelu. Widziałem, jak sterta iłu porusza się. Chociaż to w zasadzie nie był ił. To było coś puszystego, bardziej podobnego do góry skrawków papieru. Miała łopatę i kopała sobie wyjście. Pomyślałem, że wszystko będzie w porządku. Szło jej dobrze. Czekałem na nią… tylko, że się nie wydostała.

Sigfrid w swoim wcieleniu pluszowego misia, ciepły i spokojny, spoczywa w moich ramionach. Jest mi przyjemnie. Oczywiście tak naprawdę, to on nie jest w środku kukły. Chyba w ogóle nie ma go nigdzie, może jedynie w centralnym banku danych w Waszyngtonie, w którym zainstalowane są wszystkie duże maszyny. Ja rozmawiam tylko z odległą końcówką, przebraną za niedźwiadka.

– Czy chcesz coś jeszcze dodać, Robbie?

– Chyba nie. W każdym razie na pewno nie o śnie. Ale mam wrażenie, czuję się, jakbym kopnął Klarę w głowę, by nie pozwolić jej wyjść. Tak jakbym się bał, że reszta tunelu zawali się na mnie.

– Co to znaczy, że masz wrażenie?

– No, to, co powiedziałem. Tego nie było we śnie, ale tak się po prostu czułem.

Czeka przez moment. – Czy zdajesz sobie sprawę z tego – zagaduje inaczej – że powiedziałeś „Klara” zamiast „Sylwia”?

– Naprawdę? Śmieszne. Ciekawe dlaczego.

Znowu czeka i próbuje mnie przycisnąć. – A co się stało potem?

– Obudziłem się.

Przewracam się na plecy i spoglądam na sufit wyłożony kwadracikami z tkaniny i pokryty błyszczącymi pięcioramiennymi gwiazdkami. – To wszystko – mówię. Potem dodaję od niechcenia: – Czy to nas dokądkolwiek prowadzi?

– Nie wiem. Rob, czy potrafię odpowiedzieć na to pytanie.

– Gdybyś potrafił – mówię – zmusiłbym cię do tego wcześniej. – Ciągle mam przy sobie karteczkę od S. Laworowny, w pewnym sensie daje mi ona poczucie bezpieczeństwa, które tak sobie cenię.

– Myślę – stwierdza – że chyba do czegoś nas to może doprowadzić. Uważam, że w twojej pamięci tkwi coś, o czym nie chcesz myśleć, a do czego odnosi się ten sen.

– Czyżby to miało jakiś związek z Sylwią? Przecież to było już tyle lat temu.

– To chyba nie ma większego znaczenia.

– Do diabła! Naprawdę mam już ciebie dość. – Po chwili jednak się reflektuję. – Popatrz, zaczynam się złościć. A to coś znaczy?

– A jak myślisz?

– Gdybym wiedział, nie pytałbym się ciebie. Czyżbym zaczynał przyznawać się do winy? Czy złoszczę się, bo czegoś się domyślasz?

– Proszę cię, nie zastanawiaj się nad tym całym procesem. Powiedz mi tylko, co czujesz?

– Winę – mówię natychmiast, nie uświadamiając sobie, że właśnie to zamierzałem powiedzieć.

– Winę za co?

– Winę za… sam nie wiem. – Podnoszę rękę, by spojrzeć na zegarek. Zostało nam jeszcze dwadzieścia minut. Diabli wiedzą, co się może jeszcze stać przez dwadzieścia minut i zastanawiam się, czy rzeczywiście pragnę jakiegoś wstrząsu. Mam dzisiaj po południu grać w duplikata i jest duża szansa, że przejdę do finału. Jeśli nie nawalę. Jeśli będę umiał się skoncentrować.

– Chyba muszę wyjść dzisiaj wcześniej – mówię.

– Winę za co. Rób?

– Nie bardzo już pamiętam – gładzę go po pluszowej szyi. Chichoczę. – To całkiem fajne, Sigfrid, choć trochę czasu minęło, zanim się przyzwyczaiłem.

– Winę za co. Rób?

– Za zamordowanie jej, idioto! – wrzeszczę w końcu.

– We śnie?

– Nie! W rzeczywistości. Dwa razy.

Zdaję sobie sprawę z tego, że oddycham z trudem i wiem, że czujniki Sigfrida to rejestrują. Usiłuję zapanować nad sobą, by mu nie przyszły do głowy jakieś idiotyczne pomysły. Jeszcze raz, porządkując myśli, przypominam sobie to, co powiedziałem. – Tak naprawdę, to jej nie zamordowałem. Ale próbowałem! Goniłem za nią z nożem!

– W opisie twego przypadku rzeczywiście powiedziane jest, że w czasie kłótni z przyjaciółką miałeś w ręku nóż – Sigfrid wciąż ma głos spokojny i podtrzymujący na duchu. – Nie jest natomiast powiedziane, że „za nią goniłeś”.

– A jak myślisz, dlaczego mnie zamknęli? To istny cud, że nie poderżnąłem jej gardła.

– Czy w ogóle użyłeś noża?

– Skądże. Byłem zbyt wściekły. Rzuciłem go na podłogę, wstałem i zacząłem ją tłuc.

– Czy nie posłużyłbyś się nim, gdybyś rzeczywiście próbował ją zamordować?

– Ach! – Tylko, że brzmi to bardziej jak „hm” – szkoda, że ciebie tam nie było. Może byś ich przekonał, żeby mnie nie zamykali.

To całe spotkanie zaczyna mnie już złościć. Wiem, że robię błąd opowiadając mu o swoich snach. Zawsze je przekręca. Siadam z pogardą rozglądając się po tym idiotycznym wnętrzu, które Sigfrid dla mnie urządził, i postanawiam wygarnąć mu prosto z mostu.

– Sigfrid – mówię – jak na maszynę fajny z ciebie gość i mam pewną intelektualną satysfakcję z tych naszych rozmów. Teraz rozdrapujesz tylko stare, przyschnięte rany i zastanawiam się, dlaczego pozwalam ci to robić.

– Twoje sny pełne są bólu. Bob.

– Więc niech ból pozostanie w snach. Nie chcę wracać do tych cholernych bzdur, którymi karmili mnie w Instytucie. Może rzeczywiście chciałbym się przespać z moją matką. Może naprawdę nienawidzę ojca, bo umarł i mnie osierocił. No i co?

– Rozumiem, że to pytanie retoryczne. Rzeczy takie trzeba jednak nazywać po imieniu.

– Po co? Żeby bolało?

– Żeby wyciągnąć drzazgę, która tkwi w środku.

– Może prościej byłoby to zostawić, tak jak jest? Sam twierdzisz, że nie brak mi kompensacji. Nie mówię, że mi te spotkania nic nie dają. Czasami, owszem, wychodzę stąd i mam głowę pełną nowych pomysłów, a słońce świeci jaśniej, powietrze jest czystsze i wszyscy zdają się do mnie uśmiechać. Ostatnio jednak tak nie było. Myślę, że spotkania nasze były nudne i nieproduktywne, co byś powiedział na to, żeby skończyć z tym wszystkim?

– Uważałbym, tak jak zawsze, że decyzja należy do ciebie.

– Więc może tak zrobię. – Stary drań usiłuje mnie przetrzymać. Wie, że się nie zdecyduję, i chce mi dać czas, bym sam sobie z tego zdał sprawę.

– Dlaczego powiedziałeś, że zamordowałeś ją dwukrotnie? – pyta po chwili.

Spoglądam wpierw na zegarek. – To chyba było przejęzyczenie. Ale teraz już naprawdę muszę iść.

Mam niewiele do roboty w pokoju rekreacyjnym, ponieważ nie było w zasadzie po czym przychodzić do siebie. Po prostu chciałem się stamtąd wydostać, uciec od niego i jego idiotycznych pytań. Tak się mądrzy i wywyższa, ale cóż w końcu może wiedzieć pluszowy niedźwiadek?

Rozdział 22

Tego wieczoru wróciłem do siebie i długo nie mogłem zasnąć. A na dodatek Shicky zbudził mnie wcześnie rano, by opowiedzieć, co się działo. Przeżyły tylko trzy osoby i ogłoszono już ich podstawową nagrodę: – siedemnaście milionów pięćset pięćdziesiąt tysięcy. Na poczet tantiem. To wypłoszyło ze mnie resztki snu. – Za co? – spytałem. – Za dwadzieścia trzy kilo artefaktów – odpowiedział. – Wyglądają na zestaw narzędzi. Być może do naprawy statku, bo znaleziono je w lądowniku pozostawionym na jakiejś planecie. W każdym razie – są to jakieś narzędzia.

– Narzędzia – powtórzyłem. Wstałem i pozbyłem się Shicky'ego, myśląc o nich poczłapałem w kierunku zbiorowego prysznica. Narzędzia, to było coś! Mogły znaczyć możliwość otwarcia układu napędowego w statku Heechów bez wysadzenia wszystkiego w powietrze, a także odkrycie zasady działania tego układu i powielenie go. Narzędzia mogły oznaczać prawie wszystko, ale z pewnością znaczyły siedemnaście milionów pięćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów gotówką, nie licząc procentów, podzielone między trzy osoby.

Jedną z tych osób mogłem być ja.

Niełatwo jest człowiekowi nie myśleć o pięciu milionach osiemset pięćdziesięciu tysiącach dolarów (nie licząc procentów) kiedy wie, że gdyby tylko był nieco bardziej przewidujący w wyborze dziewczyny, miałby tę sumę w kieszeni. Niech będzie to sześć milionów. Za mniej niż połowę mógłbym w moim wieku i przy moim stanie zdrowia całkowicie opłacić Pełny Serwis Medyczny, to znaczy wszystkie badania, leczenie, wymianę tkanek i przeszczepy, które udałoby się jeszcze we mnie wepchnąć… Przedłużyłyby one mój żywot o co najmniej pięćdziesiąt lat wobec tego, czego się mogę spodziewać bez serwisu. Za pozostałe trzy miliony mógłbym kupić parę domów, kontrakt wykładowcy (największe wzięcie mają właśnie poszukiwacze, którym się powiodło), stały dochód za reklamówki w piezowizji, kobiety, jedzenie, samochody, podróże, kobiety, sławę, kobiety… no i oczywiście były jeszcze procenty. Ich wysokość, suma często dość pokaźna, zależała od tego, czego ludziom z Wydziału Badań i Studiów udałoby się dokonać z tymi narzędziami. Znalezisko Sheri to była właśnie Gateway: skarb na krańcu tęczy!


UWAGI O GWIAZDACH NEUTRONOWYCH

Dr Asmenion: Zajmijmy się teraz gwiazda, która zużyła całe swe paliwo i zapada się. Mówiąc „zapada się” rozumiem, że to coś, co na początku ma być może masę i objętość Słońca, kurczy się do kulki o co najwyżej dziesięciokilometrowej średnicy. A to już jest duża gęstość. Wyobraź sobie, Susie, że czubek twojego nosa jest zrobiony z tego, co gwiazdy neutronowe. Ważyłby wtedy więcej niż Gateway.

Pytanie: A może nawet więcej niż ty?

Dr Asmenion: Tylko bez dowcipów. Nauczyciel to istota bardzo wrażliwa. A więc zrobione z bliska badania gwiazdy neutronowej byłyby bardzo ważne, nie radzę się jednak do niej zbliżać w lądowniku. Do czegoś takiego potrzeba opancerzonej Piątki, a i w niej należałoby raczej zachować odległość nie mniejsza niż O,1 j. a. I trzeba być naprawdę ostrożnym. Zdawać się wam będzie, że dalibyście radę dolecieć bliżej, ale skok grawitacyjny jest bardzo duży. To praktycznie punktowe źródło energii – występuje tu bowiem najostrzejszy gradient grawitacji, ostrzejszy oczywiście występuje w czarnej dziurze, ale może Bóg da, że tego nigdy nie doświadczycie.

Do szpitala dotarłem dopiero po godzinie, musiałem pokonać trzy segmenty tunelu i pięć poziomów w zlotni. Ciągle zmieniałem postanowienie i zawracałem.

Kiedy w końcu przezwyciężyłem zawiść (czy raczej skryłem ją tak, by nie dało jej się zauważyć) i znalazłem się w rejestracji, Sheri spała.

– Możesz wejść – powiedziała siostra oddziałowa.

– Nie chciałbym jej budzić.

Chyba ci się nie uda – odpowiedziała. – No, ale nie staraj się za bardzo. Może już zresztą przyjmować gości.

Leżała na dole trzypiętrowego fóżka w dwunastoosobowej sali. Zajęte były Jeszcze jakieś trzy czy cztery miejsca, dwa z nich oddzielała zasłona z mlecznego plastiku, przez który majaczyły jedynie niewyraźne kontury. Nie wiedziałem, kto tam leżał. Sheri zdawała się spokojnie odpoczywać z głową na ramieniu, jej śliczne oczy były zamknięte, a broda z dołeczkiem opierała się na przegubie dłoni. Pozostali dwaj towarzysze wyprawy znajdowali się w tej samej sali, jeden z nich spał, drugi siedział przed holobrazem pierścieni Saturna. Spotkałem go wcześniej może raz czy dwa, był Kubańczykiem, Wenezuelczykiem czy czymś w tym rodzaju, mieszkającym w New Jersey. Pamiętałem jedynie, że ma na imię Manny. Pogadaliśmy przez chwilę i obiecał powiedzieć Sheri, że byłem. Rozmyślając o ich wyprawie wyszedłem do kantyny na kawę.

Dotarli w okolice niewielkiej zimnej planety, opodal pomarańczowo-czerwonego ogarka gwiazdy klasy K-6.1 według tego, co mówił Manny, nie mieli nawet pewności, czy warto było sobie zagracać głowę lądowaniem. Pomiary wykazywały promieniowanie metalu Heechów, ale niewielkie prawie całe dochodziło spod śnieżnej pokrywy dwutlenku węgla. Manny pozostał na orbicie Sheri i jej trzej towarzysze wylądowali na planecie, odnaleźli korytarze Heechów i kiedy z trudem dostali się do środka, okazały się jak zwykle puste. Później wykryli kolejny ślad promieniowania i natknęli się na stary lądowmk, który musieli otwierać materiałem wybuchowym. W czasie tej operacji skafandry dwóch poszukiwaczy uległy uszkodzeniu – chyba znaleźli się zbyt blisko wybuchu. Zanim zorientowali się, że coś jest nie tak, było już za późno. Zamarzli. Sheri i jej towarzysz próbowali przetransportować ich do własnego lądownika, było to z pewnością przykre i przerażające, a i tak musieli w końcu dać za wygraną. Mężczyzna wrócił raz jeszcze do opuszczonego lądownika i odnalazł tam zestaw narzędzi, który udało mu się donieść do swojego. Potem odlecieli pozostawiając ciała zamarzniętych. Cała ta eskapada trwała jednak dłużej niż limit czasu, kiedy więc połączyli się z orbitującym statkiem, byli wykończeni. Nie bardzo zrozumiałem, co się stało potem, ale najwidoczniej nie zabezpieczyli zapasów tlenu w lądowniku po drodze sporo go stracili. Całą podróż powrotną odbyli na zmmejszonych racjach tlenowych. Drugi mężczyzna miał się znacznie gorzej niż Sheri. Istniało duże prawdopodobieństwo miejscowych uszkodzeń mózgu i te pięć milionów osiemset pięćdziesiąt tysięcy mogło mu się nie na wiele przydać. Z Sheri podobno miało być wszystko w porządku, była tylko ogromnie wyczerpana.

Nie zazdrościłem im tej wyprawy – zazdrościłem jedynie nagrody. Podniosłem się i wziąłem sobie następny kubek kawy. Kiedy wyszedłem z nim na korytarz, gdzie pod skrzynką z bluszczem stało kilka ławek, zdałem sobie sprawę, że coś mnie gryzie. Chyba to, że tak im się powiodło i że wyprawa była jednym z większych sukcesów w historii Gateway.

Wcisnąłem kubek z kawą do otworu na śmieci i ruszyłem w kierunku sali wykładowej. Znajdowała się niedaleko, a w środku nie było nikogo. Odpowiadało mi to – nie miałem jeszcze ochoty rozmawiać o tym, co mnie gryzło. Nastawiłem piezofon na odczyt danych i otrzymałem ustawienie wyprawy Sheri, dane były oczywiście ogólnie dostępne. Zszedłem potem do kapsuły treningowej i znowu miałem szczęście, ponieważ tam też nikogo nie było. Wykręciłem to ustawienie na selektorze kursów. Natychmiast uzyskałem odpowiedni kolor i kiedy nacisnąłem dostrajacz, cały ekran stał się jaskrawo różowy, z wyjątkiem tęczy barw wzdłuż jednego boku.

Na niebieskiej części widma znajdowała się tylko jedna ciemna linia.

Oto, pomyślałem, koniec teorii Miecznikowa o bezpiecznych kursach. Stracili 40% załogi i według mnie była to wystarczająco poważna strata, a zgodnie z tym, co mi powiedział, prawdziwie trudne wyprawy miały sześć czy siedem takich pasków.

A co z żółtym?

Według Miecznikowa, im więcej jasnych pasków na żółtym, tym wyższa nagroda.

Ale tutaj na żółtym żadnych jasnych pasków nie było. Tylko dwie grube czarne linie „absorpcyjne”. To wszystko.

Wyłączyłem selektor i usiadłem wygodnie. A więc mądre głowy znowu wypuściły i ogłosiły jakąś lipę. To, co uznały za wskaźnik bezpieczeństwa, wcale nie oznaczało, że człowiek może czuć się bezpiecznie, zaś to, co ich zdaniem było zapowiedzią dobrych zysków, nie miało się w żaden sposób do wyprawy, która jako pierwsza od ponad roku wróciła naprawdę bogata.

I znowu wszyscy mają równe szansę. I znowu człowiek będzie się bać.


UWAGI O WACHLARZACH MODLITEWNYCH

Pytanie: Nie powiedziałeś nam nic o wachlarzach modlitewnych, a jest to przecież najczęściej spotykany artefakt.

Profesor Hegramet: A co chciałabyś usłyszeć?

Pytanie: Wiemy jedynie, jak wyglądają. Przypominają zwinięty rożek do lodów z wielobarwnego kryształu. Gdy się go trzyma w ręku i naciska kciukiem, otwiera się jak wachlarz.

Profesor Hegramet: Tyle to i ja wiem. Były one poddawane analizom podobnie jak ogniste perły i krwiste diamenty. Ale nie potrafię powiedzieć, do czego służyły. Trudno mi wyobrazić sobie, że Heechowie się nimi wachlowali, lub że się modlili, nazwę tę wymyślili handlarze pamiątek. Heechowie pozostawiali je wszędzie, nawet, gdy wszystko Inne usuwali, Pewno mieli w tym jakiś cel. Ja nie mam pojęcia jaki, ale jeśli kiedyś uda mi się go odkryć, nie omieszkam wam powiedzieć.

Przez następne parę dni trzymałem się z dala od ludzi. Wewnątrz Gateway jest podobno osiemset kilometrów tuneli. Trudno sobie wyobrazić, że jest ich aż tyle, gdy widzi się okruch skalny mający co najwyżej dziesięć kilometrów średnicy. Mimo to wolna przestrzeń stanowi jedynie około dwóch procent asteroidu, na resztę składa się lita skała. Zwiedzałem bardzo wiele z tych tuneli.

Nie znaczy to, że całkowicie się odciąłem od ludzi – po prostu nie szukałem towarzystwa. Czasami spotykałem się z Klarą, spacerowałem też z Shickym, kiedy miał wolne – chociaż go to męczyło. Czasami chodziłem sam, czasem z przypadkowo spotkanymi przyjaciółmi lub wtoczyłem się za grupą turystów. Przewodnicy znali mnie i nie mieli nic przeciwko memu towarzystwu (mimo, że nie miałem bransolety, uczestniczyłem, bądź co bądź, w jednej wyprawie), dopóki nie przyszło im do głowy, że sam chciałbym zostać przewodnikiem. Wtedy przestali być tacy życzliwi.

Mieli rację, rzeczywiście się nad tym zastanawiałem. Prędzej czy później musiałem się na coś zdecydować. Mogłem albo wyruszyć ponownie, albo wrócić do domu. A jeśli chciałem odłożyć na później wybór jednej z tych dwu równie przerażających wizji, powinienem przynajmniej zdobyć pieniądze na pokrycie bieżących wydatków.

Po wyjściu Sheri ze szpitala wydaliśmy dla niej fantastyczne przyjęcie, które było jednocześnie powitaniem, gratulacjami i pożegnaniem, ponieważ następnego dnia odlatywała na Ziemię. Była jeszcze nieco osłabiona, ale radosna, nie bardzo mogła tańczyć, przesiedzieliśmy więc na korytarzu ponad pół godziny. Przytulając mnie obiecywała, że będzie za mną tęsknić. Byłem nieźle pijany. Przyszło mi to bez trudu, ponieważ alkohol był za darmo, za wszystko płacili Sheri i jej kubański przyjaciel. Spiłem się tak, że w ogóle nie pożegnałem się z Sheri, bo musiałem lecieć do toalety, żeby puścić pawia. Choć byłem schlany, zrozumiałem swoją stratę, była to oryginalna szkocka whisky ze Szkocji „Gleneagle”, a nie jakieś tam miejscowe świństwo, pędzone Bóg raczy wiedzieć z czego.

Kiedy się tego pozbyłem, przejaśniało mi w głowie. Wyszedłem na zewnątrz, oparłem się o ścianę zanurzywszy twarz w bluszczu i ciężko oddychałem. Kiedy w końcu do krwi dostała mi się dostateczna ilość tlenu, rozpoznałem Francy Hereirę, który stał obok mnie. Zdołałem nawet wykrztusić: – Cześć!

Uśmiechnął się przepraszająco. – Ten zapach nieco mi przeszkadza.

– Przykro mi – powiedziałem obruszony, a on wyglądał na zaskoczonego.

– O co ci chodzi? Chciałem powiedzieć, że na krążowniku jest już wystarczająco okropnie, ale za każdym razem, kiedy schodzę na Gateway, zastanawiam się, jak wy to znosicie. A w pokojach – tfu!

– Nic nie szkodzi – powiedziałem wspaniałomyślnie, klepiąc go po ramieniu. – Muszę się pożegnać z Sheri.

– Nie ma jej już. Zmęczyła się i zabrali ją do szpitala.

– Zatem – rzekłem – powiem dobranoc tylko tobie. – Skłoniłem się i ruszyłem chwiejnym krokiem wzdłuż tunelu. Trudno się chodzi po pijanemu przy sile przyciągania bliskiej zeru, człowiek tęskni do stukilowego ciężaru, który przytrzymywałby go mocno przy ziemi. Z tego, co mi potem opowiedziano, dowiedziałem się, że ściągnąłem ze ściany sporą półkę z bluszczem, a z tego, co czułem następnego ranka, wywnioskowałem, że musiałem uderzyć głową w coś na tyle twardego, że zostawiło to na niej fioletowy siniak wielkości ucha. Zdałem sobie sprawę, że Francy idzie za mną i pomaga mi utrzymać kierunek, a mniej więcej w połowie drogi zorientowałem się, że po mojej drugiej stronie jest jeszcze ktoś. Spojrzałem: była to Klara. Bardzo mgliście pamiętam, jak kładziono mnie do łóżka, a kiedy następnego ranka obudziłem się potwornie skacowany, byłem zaskoczony widząc ją obok siebie.


RAPORT KORPORACJI: ORBITA 37

W tym okresie powróciły 74 statki z ogólną liczbą 216 osób. Za zaginione uznano 20 kolejnych statków z 54 członkami załogi. Ponadto podczas wypraw zginęło lub zmarło na skutek odniesionych obrażeń 19 poszukiwaczy, których statki powróciły. Trzy z nich nie nadają się, ze względu na stopień uszkodzenia, do dalszej eksploatacji.

Raporty lądowań – 19. Na pięciu ze zbadanych planet występuje życie na poziomie mikroskopowym lub wyższym, na jednej zaobserwowano zorganizowane życie roślinne lub zwierzęce, na żadnej nie odnaleziono istot inteligentnych.

Artefakty: Przywieziono kolejne próbki znanych nam urządzeń Heechów. Nie odkryto artefaktów innego pochodzenia ani nowych typów artefaktów.

Próbki: 145 chemicznych lub mineralnych. Żadna z nich nie uzasadnia podjęcia eksploatacji. 31 żywych organicznych. Trzy z nich, uznane za niebezpieczne, zostały porzucone w Kosmosie. Żadna nie posiada wartości uzasadniających eksploatację.

Nagrody naukowe: 8 754 000 dol.

Inne nagrody pieniężne wypłacone w tym czasie (łącznie z procen-tami): 357 856 000 dol. Nagrody i procenty za nowe odkrycia (wyłączając nagrody naukowe): 0.

Personel stacjonujący lub opuszczający Gateway w tym czasie: 151. Osoby, które zginęły w wypadkach: 75 (w tym dwie podczas ćwiczeń w lądowniku). Osoby medycznie niesprawne pod koniec roku: 84. Straty całkowite: 310.

Nowy personel, który przybył w ww. okresie: 415. Powracający na stanowiska: 66. Ogólny wzrost zatrudnienia: 481. Przyrost personelu netto: 171.

Wstałem i starając się jak najmniej hałasować ruszyłem w kierunku łazienki czując ogromną potrzebę zwrócenia dalszej porcji alkoholu. Zajęło mi to sporo czasu i zakończyłem sprawę kolejnym prysznicem – drugim w ciągu czterech dni, co przy stanie moich finansów było szaloną ekstrawagancją. Poczułem się jednak nieco lepiej i kiedy wróciłem do pokoju. Klara była już na nogach, przyniosła skądś herbatę, prawdopodobnie od Shicky'ego, i czekała na mnie.

– Dziękuję – powiedziałem ze szczerą wdzięcznością. Byłem całkowicie odwodniony.

– Pij po jednym łyczku, staruszku – poradziła z troską, ale i tak sam dobrze wiedziałem, że nie mogę żołądka do niczego zmuszać. Udało mi się wypić dwa łyki, po czym znowu wyciągnąłem się w hamaku, lecz wtedy byłem już prawie pewien, że wyżyję.

– Nie spodziewałem się ciebie tutaj.

– Byłeś cokolwiek natarczywy – odrzekła. – A nie wychodziło ci najlepiej, choć miałeś ogromną ochotę.

– Bardzo mi przykro.

Wyciągnęła dłoń i ścisnęła moją stopę. – Nie przejmuj się. Co porabiałeś?

– Jakoś tam było. Bardzo miłe przyjęcie. Ale chyba cię tam nie widziałem.

Potrząsnęła głową. – Przyszłam późno. A jeśli chodzi o ścisłość – nie byłam zaproszona.

Nie odpowiedziałem, wyczuwałem, że Klara i Sheri nie lubią się zbytnio, prawdopodobnie ze względu na mnie. – Nigdy nie interesowały mnie Skorpiony – zaczęła Klara czytając w moich myślach. – Szczególnie takie nie całkiem dojrzałe z obrzydliwą, ogromną szczęką. Nie można się po nich spodziewać ani inteligencji ani dowcipu. – Ale po chwili oddała Sheri sprawiedliwość: – Nie sposób jej jednak odmówić odwagi.

– Nie mam ochoty na sprzeczki – odrzekłem.

– Jakie tam sprzeczki – nachyliła się przytulając moją głowę. Pachniała potem i kobiecością, w innej sytuacji byłoby to całkiem miłe. Ale w tej chwili nie bardzo mi odpowiadało.

– Co się stało z olejkiem piżmowym? – spytałem.

– Słucham?

Nagle dotarło do mnie to, z czego zdawałem sobie sprawę już od dłuższego czasu. – Kiedyś często używałaś tych perfum. To pierwsza rzecz, którą u ciebie zauważyłem. – Przypomniała mi się uwaga Francy Hereiry o smrodzie na Gateway i uświadomiłem sobie, że już od bardzo dawna nie pamiętam, żeby Klara szczególnie ładnie pachniała.

– Kochanie, czy koniecznie chcesz się ze mną pokłócić?

– Skądże, jestem tylko ciekaw, kiedy przestałaś ich używać? Wzruszyła ramionami i nic nie odpowiedziała, chyba że za odpowiedź można uznać poirytowaną minę. Mnie to wystarczyło, bo dość często powtarzałem jej, jak bardzo lubię ten zapach. – Jak tam kuracja? – spytałem zmieniając temat.

Niewiele to pomogło.

– Pewnie się fatalnie czujesz – odpowiedziała chłodno Klara. – Chyba już sobie pójdę.

– Ale ja naprawdę jestem ciekaw – nalegałem. – Chciałbym się dowiedzieć, czy coś ci to daje. – Nie wspomniała mi ani słowa o psychiatrze, choć wiedziałem, że się do niego zapisała, mam wrażenie, że na wizyty u niego poświęcała dwie, trzy godziny dziennie. U niego lub u maszyny. Postanowiła przecież skorzystać z usług komputera Korporacji.

– Nienajgorzej – odpowiedziała jakby nieobecna.

– Czy udało ci się już przezwyciężyć fiksację na tle ojca? – spytałem.

– Bob – zapytała – nie przyszło ci kiedyś do głowy, że i tobie przydałaby się pomoc?

– Zabawne, Louise Forehand powiedziała mi dokładnie to samo.

– To wcale nie jest zabawne. Zastanów się nad tym. Do zobaczenia. Po jej wyjściu odchyliłem głowę do tyłu i zamknąłem oczy. Psychiatra! Na co mi to? Potrzebowałem jedynie takiego sukcesu jak Sheri… A na to potrzebna mi była tylko… tylko… Tylko odwaga, by zgłosić się na kolejną wyprawę. Wyglądało jednak, że odwagi tej miałem bardzo niewiele.

Czas przemykał mi między palcami, a może to ja sam ten czas zabijałem. Pewnego dnia, na przykład, wybrałem się do muzeum. Zainstalowano już pełen zestaw holobrazów przedstawiających znalezisko Sheri. Wyświetlałem je dwa czy trzy razy po to tylko, by zobaczyć jak wygląda siedemnaście milionów pięćset pięćdziesiąt tysięcy. Całość sprawiała wrażenie bezwartościowych rupieci, szczególnie kiedy ukazywał się każdy przedmiot osobno. Było tam jakieś dziesięć wachlarzy modlitewnych, co dowodziło, jak przypuszczam, że Heechowie lubili dołączać przedmioty artystyczne nawet do zestawu kluczy samochodowych – czyli tego, czym mógł być ten zestaw jakby trójkątnych śrubokrętów z elastycznymi końcówkami – kluczy nasadkowych, ale wykonanych z jakiegoś miękkiego materiału, elektrycznych próbników oraz przedmiotów, które nie przypominały niczego, co w życiu widziałem. Rozłożone pojedynczo sprawiały wrażenie przypadkowo zestawionych, ale tak idealnie pasowały do siebie i mieściły się w płaskich wyściełanych pudełkach tworzących cały komplet, że stanowiły przykład mistrzowskiego wykorzystania przestrzeni. Siedemnaście milionów pięćset pięćdziesiąt tysięcy! Gdybym nie rozstał się z Sheri, mógłbym być teraz przy forsie. . '

Lub na tamtym świecie.

Zatrzymałem się przy mieszkaniu Klary, chwilę się tam pokręciłem, ale nie doczekałem się. To nie była jej pora na wizytę u psychiatry. Z drugiej jednak strony nie byłem już na bieżąco z jej aktualnym rozkładem dnia. Znalazła sobie następne dziecko, któremu matkowała, gdy rodzice nie mieli czasu – małą czarną dziewczynkę, może czteroletnią, która przyjechała na Gateway z matką astrofizyczką i ojcem egzobiologiem. A czy Klara nie poszukała sobie jakiegoś innego jeszcze zajęcia, tego nie wiedziałem.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю