355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Frederik Pohl » Gateway — brama do gwiazd » Текст книги (страница 6)
Gateway — brama do gwiazd
  • Текст добавлен: 12 октября 2016, 00:40

Текст книги "Gateway — brama do gwiazd"


Автор книги: Frederik Pohl



сообщить о нарушении

Текущая страница: 6 (всего у книги 17 страниц)

OGŁOSZENIA DROBNE

GILETTE, RONALD C. Opuścił Gateway w zeszłym roku. Osoby posiadające informacje o jego obecnym miejscu pobytu proszone są o skontaktowanie się z żoną Annabelle, Poselstwo Kanadyjskie, Tharsis, Mars. Nagroda.

PILOCI ZEWNĘTRZNI, WIELOKROTNI zdobywcy Kosmosu! Niech wasze pieniądze pracują dla was podczas wypraw. Lokujcie w kapitały, papiery wartościowe, ziemię. Inne możliwości. Przystępne ceny za konsultacje. 88-301.

PORNODYSKI na długie, samotne wyprawy. 50 godzin za jedyne 500 dol. Wszelkie upodobania lub na zamówienie. Zatrudnimy modelki. 87-108.

Zajęliśmy tunel na długość trojga drzwi w każdą stronę od naszych, to znaczy moich, Forehandów i Sheri. Tańczyliśmy i śpiewaliśmy tak długo, dopóki nie zaczęliśmy padać z nóg. Wtedy wyświetliliśmy na piezowizorze listę wolnych lotów. Przesiąknięci piwem i trawką wyciągnęliśmy karty, by ustalić, kto pierwszy wybiera i ja wygrałem.

Coś dziwnego stało się w mojej głowie. Nie to, że nagle wytrzeźwiałem, nie w tym rzecz. Ciągle jeszcze czułem się radosny, rozgrzany i otwarty na wszystkie napływające do mnie sygnały osobowe. Część mego umysłu po prostu przejaśniała, a para wyraźnie widzących oczu spenetrowała przyszłość i podjęła za mnie decyzję.

– Wiecie co? Chyba na razie nie skorzystam. Sess, ty byłeś drugi. Wybieraj.

– 3109 – odpowiedział natychmiast. Forehandowie musieli to już między sobą dawno ustalić. – Dziękuję ci, Bob.

Pomachałem mu z pijacką beztroską. Nie miał za co dziękować. Była to Jedynka, a ja za żadne skarby nie poleciałbym sam. W ogóle na liście nie było niczego, co by mnie interesowało. Uśmiechnąłem się do Klary i puściłem do niej oko, przez chwilę zachowywała powagę, ale potem też mrugnęła, choć wyraz jej twarzy pozostał poważny. Wiem, że zdała sobie sprawę z tego, co i ja właśnie zrozumiałem: to wszystko były odrzuty. Najlepsze natychmiast po ogłoszeniu złapali stali pracownicy Korporacji oraz ci, którzy niedawno powrócili.

Sheri miała być piąta i kiedy przyszła jej kolej, spojrzała prosto na mnie:

– Zdecyduję się chyba na tę Trójkę, o ile uda mi sie ją zapełnić. Co ty na to, Bob? Polecisz?

Zachichotałem. – Sheri – odpowiedziałem z pełną rozsądku słodyczą – zobacz, że nikt z powracających tego nie wziął. To opancerzony statek. Cholera wie, gdzie poleci. Jak na mój gust, jest też za dużo zielonego na pulpicie sterowniczym. – Nikt naprawdę nie wiedział, co te kolory oznaczają, ale szkolny przesąd głosił, że dużo zieleni to oznaka szczególnie niebezpiecznej wyprawy.

– To jedyna wolna Trójka i ma jeszcze premię.

– To nie dla mnie, kochanie. Spytaj Klary. Ona się na tym zna, a ja szanuję jej zdanie.

– Ale ja ciebie pytam, Bob.

– A więc nie. Zaczekam na coś lepszego.

– Ja nie będę czekać. Rozmawiałam już z Willą Forehand, ona się chętnie zgodzi. W najgorszym razie dobierzemy sobie kogokolwiek – powiedziała patrząc na Fina, który z pijackim uśmiechem gapił się na listę misji. – Kiedyś mówiliśmy, że polecimy razem.

Pokręciłem głową.

– A więc gnij tutaj – wybuchnęła. – Twoja dziewczyna jest równie przerażona jak ty.

Owe trzeźwe oczy pod skorupą mej czaszki skierowały się ku Klarze i jej zmartwiałej, znieruchomiałej twarzy, co dziwniejsze, uświadomiłem sobie, że Sheri ma rację. Klara była taka, jak ja. Oboje tak samo baliśmy się lecieć.

Rozdział 11

– Obawiam się, że nasze dzisiejsze spotkanie nie będzie zbyt efektywne – mówię do Sigfrida. – Jestem po prostu wyczerpany. Za dużo seksu, rozumiesz.

– Doskonale wiem, o co ci chodzi.

– Nie mam więc o czym opowiadać.

– Pamiętasz może jakieś sny?

Wiercę się niespokojnie. Przypadkiem pamiętam jeden czy dwa.

– Nie – odpowiadam. Sigfrid zawsze zmusza mnie, bym opowiadał mu swoje sny. A ja tego nie lubię.

Kiedy zaproponował to po raz pierwszy, odparłem, że rzadko mi się coś śni.

– Chyba wiesz – wyjaśnił cierpliwie – że każdemu coś się śni. Najczęściej zapominasz sen, kiedy się budzisz, ale gdybyś spróbował go zapamiętać, pewnie by ci się udało.

– Nie, to niemożliwe. Ty mógłbyś, bo jesteś maszyną.

– Wiem, że jestem maszyną. Bob, ale teraz rozmawiamy o tobie. Czy zgodziłbyś się na pewien eksperyment?

– Może.

– To nic trudnego. Trzymaj koło łóżka kartkę i ołówek. Jak się tylko obudzisz, zapisz, co pamiętasz.

– Ale ja nigdy niczego nie pamiętam.

– Wydaje mi się. Bob, że warto spróbować. Owszem, spróbowałem, i rzeczywiście zacząłem zapamiętywać moje sny. Z początku małe fragmenciki. Zapisywałem je i czasami opowiadałem Sigfridowi, sprawiałem mu tym niesamowitą frajdę. On wręcz uwielbiał sny.

Ja nie widziałem w tym wielkiego sensu, w każdym razie nie od początku. Ale potem zdarzyło się coś takiego, co mnie nawróciło.

Pewnego ranka obudziłem się ze snu, który był tak nieprzyjemny, tak rzeczywisty, że przez chwilę wahałem się, czy to nie jawa, na tyle okropna, że bałem się pomyśleć: to tylko sen. Tak mną wstrząsnął, że zacząłem natychmiast zapisywać wszystko, co pamiętałem. Potem zabuczał piezofon. Odebrałem go i wyobraźcie sobie, że w czasie rozmowy wszystko zapomniałem! Nie mogłem sobie przypomnieć ani jednego fragmentu. W końcu spojrzałem na moje zapiski i znowu to do mnie wróciło.

Kiedy jakieś dwa dni później spotkałem się z Sigfridem, wszystko na powrót wyleciało mi z pamięci. Tak jakby nigdy mi się to nie śniło. Zachowałem jednak kartkę papieru i musiałem mu ja przeczytać. Było to jedno ze spotkań, kiedy zdawało mi się, że jest ogromnie zadowolony z siebie i ze mnie też. Rozpamiętywał ten sen przez całą godzinę. Wszędzie doszukiwał się symboli i znaczeń. Nie pamiętam już jakich, ale pamiętam, że mnie to wcale nie bawiło.

A wiecie, co jest w tym naprawdę śmieszne? Wyrzuciłem tę kartkę zaraz po wyjściu od Sigfrida. I teraz za żadne skarby świata nie przypomniałbym sobie, o czym był ten sen.

– Widzę, że nie bardzo masz ochotę rozmawiać o snach – mówi Sigfrid. – Czy chciałbyś o czymś mi opowiedzieć?

– Raczej nie.

Milczy przez chwilę, wiem, że chce mnie po prostu przetrzymać, żebym coś powiedział, może coś głupiego. – Czy mogę cię o coś zapytać? – mówię więc.

– Czyżbyś potrzebował na to mojej zgody? – Czasami wydaje mi się, że on stara się uśmiechnąć. Naprawdę uśmiechnąć. Coś takiego wyczuwam w jego głosie.

– Chciałbym się dowiedzieć, co robisz z tym wszystkim, co ja ci tu opowiadam.

– Nie jestem pewien, czy dobrze cię rozumiem. Program gromadzenia informacji to sprawa czysto techniczna.


– Nie, nie o to mi chodzi – waham się, próbując uściślić pytanie i zastanawiając się, co mi przyjdzie z odpowiedzi. Podejrzewam, że ciągnie   się to jeszcze od czasu Sylwii, która była kiedyś katoliczką. Szczerze zazdrościłem Sylwii jej kościoła i powiedziałem jej jaka to głupota, że go opuściła, przede wszystkim zaś zazdrościłem jej spowiedzi. Cały mój umysł zaprzątały wątpliwości i lęki, których nie potrafiłem się pozbyć. A tak mógłbym je z rozkoszą przelać na głowę spowiednika. Widziałem, że można stworzyć miły zhierarchizowany model przepływu, w którym całe to gówno z mojej głowy spłukuje się do konfesjonału, skąd z kolei proboszcz przelewa je do diecezjalnego monsignore (czy kogoś tam – nie znam się za dobrze na kościele), a wszystko zatrzymuje się na papieżu, który zbiera szlam cierpienia, nieszczęścia i winy całej ludzkości, zanim przekaże go bezpośrednio do Boga (oczywiście, jeśli Bóg istnieje, albo jeśli jest taki adres – „Bóg” – na który można przesłać całe to gówno).

Chodzi o to, że obraz podobnego systemu znalazłem w psychoterapii: boczne sączki przechodzące w rozgałęzienia kanałowe, te z kolei zebrane w kolektory wyrastające z psychiatrów z krwi i kości. Gdyby Sigfrid był człowiekiem, nie podołałby całemu cierpieniu, jakie do niego wpływa. Przede wszystkim miałby swoje własne kłopoty. Potem miałby moje, bo pozbyłbym się ich obarczając nimi jego. Miałby też problemy tych wszystkich, z którymi dzielę tę kozetkę cierpień, on zaś pozbyłby się ich, bo w końcu też musiałby to robić, przerzucając je na głowę innego człowieka, który z kolei jego by analizował, i tak dalej, aż dochodziłoby się – do kogo? Do ducha Zygmunta Freuda?

Ale Sigfrid nie jest człowiekiem. Jest maszyną. Nie odczuwa bólu. Co się więc dzieje z tym całym szlamem cierpienia?

Próbuję mu to wyjaśnić, stwierdzając na zakończenie: – Czy nie rozumiesz? Jeśli tobie przekazuję mój ból, a ty go przekazujesz dalej, to gdzieś to się musi kończyć. Nie wydaje mi się możliwe, by on po prostu stawał się magnetycznym bąbelkiem, którego nikt nigdy nie odczuwa, zamkniętym w kawałku kwarcu?

– Nie uważam, że rozmowa na temat natury bólu może nam coś dać.

– A czy może nam coś dać dyskusja o tym, czy istniejesz, czy nie? Wzdycha wręcz. – Bob – odpowiada – nie uważam również za pożyteczną rozmowę o naturze istnienia. Wiem, że jestem maszyną. Ty też o tym wiesz. Jaki jest jednak cel naszego spotkania? Czy to mnie mamy pomóc?

– Sam się czasem zastanawiam – mówię nadąsany.

– Nie sądzę, żeby cię to rzeczywiście niepokoiło. Uważam, że zdajesz sobie sprawę z tego, iż mamy pomóc tobie, poprzez spowodowanie jakiejś zmiany w two i m wnętrzu. Wiedza o tym, co się dzieje z przekazywanymi mi informacjami, może zaspokoić twoją ciekawość. Może również dostarczyć ci wymówki, by poświęcić nasze spotkania na intelektualne dyskusje zamiast na terapię.

– Masz rację, Sigfrid – przerywam.

– Owszem. Ale to, jak się czujesz i postępujesz w sytuacjach dla siebie istotnych zależy od tego, co ty z tymi informacjami robisz. Bardzo cię proszę, zajmij się zawartością swojej głowy, a nie mojej.

– Rzeczywiście, jesteś cholernie inteligentny – mówię z podziwem.

– Mam wrażenie – odpowiada – że chciałeś powiedzieć „Nie znoszę cię, ty cholerna puszko”.

Nigdy nie słyszałem u niego czegoś podobnego i jestem naprawdę zaskoczony, po chwili jednak przypominam sobie, że rzeczywiście powiedziałem mu kiedyś dokładnie to samo, zresztą nie raz. I to prawda.

Nie znoszę go.

Próbuje mi pomóc i za to go nienawidzę. Myślę o słodkiej S. Laworownie i o tym, jak chętnie spełnia prawie wszystkie moje zachcianki. Chcę, bardzo chcę zadać Sigfridowi ból.

Rozdział 12

Któregoś ranka po powrocie do pokoju usłyszałem piezofon cicho bzyczący jak daleki, rozjuszony komar. Wcisnąłem odtwarzacz i dowiedziałem się, że wicedyrektorka działu personalnego oczekuje mnie w swoim biurze o dziesiątej rano. Było dużo później. Nabrałem już nawyku spędzania większości czasu i prawie wszystkich nocy z Klarą. Jej materac był znacznie wygodniejszy od mojego. Tak więc otrzymałem wiadomość dopiero o jedenastej i moja opieszałość w dotarciu do biura kadr nie wpłynęła pozytywnie na humor wicedyrektorki.

Była to bardzo gruba kobieta, nazywała się Emma Fother. Z miejsca przerwała moje wyjaśnienia oskarżycielskim tonem.

– Ukończyłeś kurs siedemnaście dni temu – powiedziała. – Od tamtej pory nie kiwnąłeś nawet palcem.

– Czekam na odpowiedni lot – odparłem.

– Jak długo zamierzasz jeszcze czekać? Twoje utrzymanie opłacone jest jeszcze na trzy dni. A co potem?

– Właśnie zamierzałem – odparłem prawie zgodnie z prawdą – dzisiaj do ciebie zajrzeć w tej sprawie. Chciałbym znaleźć jakąś pracę tu na miejscu.

– Phi. – (Nigdy przedtem nie słyszałem, żeby ktoś się tak wyrażał, ale to musiało być to słowo). – Czyżbyś przyjechał na Gateway po to, by czyścić ścieki?

Byłem prawie pewien, że to bluff, bo przecież nie mogło tu być zbyt wiele kanałów. Małe przyciąganie utrudnia przepływ. – Odpowiedni lot może się trafić w każdej chwili.

– Oczywiście, Bob. Martwią mnie jednak tacy, jak ty. Czy masz pojęcie, jak ważna jest nasza praca?


RAPORT LOTU

Pojazd 3-31, Wyprawa 08D27. Załoga: C. Pitrin, N. Ginza, J. Krabbe.

Czas lotu 19 dni i 4 godziny. Pozycja nieznana, w pobliżu (2 lata św.) Zeta Tauri.

Resume: „Wyjście z nadświetlnej na transpolarnej orbicie wokół planety o promieniu równym 0,88 radiusa Ziemi w odl. 0,4 j.a. Planeta posiada trzy wykryte małe satelity. Komputer sugeruje istnienie sześciu dalszych. Słońce klasy K7.

Przeprowadzono lądowanie. Planeta niewątpliwie ma za sobą niedawny okres ocieplenia. Brak czap lodowych, a aktualne linie brzegowe wydają się świeżo powstałe. Planeta nie zamieszkana. Brak życia inteligentnego.

Dokładny skaning doprowadził do odnalezienia na naszej orbicie obiektu będącego chyba stacją kontaktową Heechów. Zbliżyliśmy się do niej. Była w idealnym stanie. Przy próbie otwarcia eksplodowała i N. Ginza poniósł śmierć. Nasz statek został uszkodzony i powróciliśmy; J. Krabbe zmarł po drodze. Nie zebrano żadnych artefaktów. Biotyczne próbki z planety zniszczone na skutek uszkodzenia statku”.

– No, wydaje mi się, że tak…

– Cały Wszechświat czeka, byśmy go odkryli i wykorzystali. Tylko z Gateway można do niego dotrzeć. Człowiek, który tak jak ty, wychował się na farmie planktonu…

– Jeśli chodzi o ścisłość, były to kopalnie żywności w Wyoming.

– Nieważne, wiem, jak bardzo ludzkość potrzebuje tego, co możemy jej dać. Nowa technika! Nowe źródła energii! Żywność! Nowe światy do zamieszkania! – Potrząsnęła głową i nacisnęła guziki sortownika na biurku, zarazem zła i zmartwiona. Podejrzewam, że musiała się wyliczać z tego, ilu takich jak ja pasożytów i nierobów udało jej się wypchnąć, zgodnie z tym, czego od nas oczekiwano, i to wyjaśniało jej wrogość – założywszy jednak najpierw, że sama chciała zostać na Gateway. Odwróciła się od sortownika i wstawszy podeszła do kartoteki przy ścianie.

– Powiedzmy, że znajdę ci pracę – rzuciła przez ramię. – Jedyna rzecz, jaką potrafisz i która może się tu na coś przydać – to poszukiwania, a ty, jak na razie, nie robisz z tego użytku.

– Wezmę każdą robotę, no, prawie każdą – powiedziałem. Popatrzyła na mnie kpiąco i wróciła do biurka. Jak na swoją stukilową masę poruszała się z zadziwiającym wdziękiem. Być może kaprys grubej kobiety, by jej ciało nie obwisło, tłumaczył pragnienie zatrzymania tej pracy i pozostania na Gateway. – Będziesz wykonywał najgorszą robotę, do której nie potrzeba kwalifikacji – ostrzegła. – Nie płacimy za to dużo, sto osiemdziesiąt dziennie.

– Zgadzam się.

– Od tego trzeba odliczyć twoje koszty utrzymania. Po odjęciu tego i jeszcze jakichś dwudziestu dolarów dziennie na wymianę niewiele ci zostaje.

– Jeśli będę potrzebował więcej, mogę przecież wykonywać prace dorywcze.

– Odwlekasz decyzję, Bob – westchnęła. – Sama nie wiem. Dyrektor Xien osobiście dogląda rozdziału stanowisk pracy. Bądzie mi trudno wyjaśnić mu, dlaczego cię zatrudniam. A co się stanie, jeśli zachorujesz i nie będziesz mógł pracować? Kto opłaci twój podatek?

– Wtedy pewnie wrócę na Ziemię.

– I stracisz to, czego się nauczyłeś? – Pokręciła głową. – Napawasz mnie wstrętem, Bob.

Wydała mi jednak kartę pracy, zgodnie z którą miałem zgłosić się do szefa załogi na Poziomie Głównym w Sektorze Północnym. Tam miałem pracować przy uprawie roślinności.

Nie byłem zachwycony rozmową z Emmą Fother, ale już mnie wcześniej przed nią ostrzegano. Kiedy wieczorem rozmawialiśmy na ten temat z Klarą, powiedziała mi, że i tak wyszedłem obronną ręką.

– Masz szczęście, że udało ci się do niej trafić. Stary Xien potrafi czasami trzymać ludzi, aż im się skończą pieniądze.

– A potem co? – Usiadłem na krawędzi koi szukając po omacku swoich ochraniaczy na stopy. – Wyrzuca się ich za śluzę?

– Nie ma się z czego śmiać, może spokojnie dojść i do tego. Xien jest zawzięty na darmozjadów.

– Miła jesteś.

Uśmiechnęła się, obróciła i potarła nosem o moje plecy. – Różnica między tobą a mną – powiedziała – polega na tym, że ja odłożyłam sobie trochę forsy z pierwszej wyprawy. Nie było tego wiele, ale zawsze… Poza tym ja już tam byłam, a oni potrzebują takich jak ja do uczenia takich jak ty.

Oparłem się na jej biodrze, wpół odwrócony, była to raczej aluzja niż zaczepka. Na pewne tematy nie rozmawialiśmy, ale… – Klara?

– Uhm?

– Jak tam jest?

Przez chwilę pocierała podbródkiem o moje ramię, patrząc na holobraz Wenus.

– Strasznie – odrzekła.

Czekałem, ale nic więcej nie dodała. A to wiedziałem i bez niej, byłem przerażony już na Gateway. Nie musiałem wyruszać w Tajemniczą Podróż Wesołym Autobusem Heechów, by wiedzieć, jak się odczuwa strach. Ja już go czułem.

– Nie masz wielkiego wyboru, kochanie – powiedziała, jak na nią, wręcz czule.

Poczułem nagły przypływ gniewu. – To prawda! Ujęłaś w tych słowach całe moje życie. Nigdy nie miałem wyboru, z wyjątkiem jednego razu, gdy wygrałem na loterii i postanowiłem przyjechać tutaj. I nie jestem pewien, czy powziąłem wtedy słuszną decyzję.

Ziewnęła, pogłaskała mnie po ręku. – Jeśli mamy już dość seksu – stwierdziła – chciałabym coś zjeść, zanim się położę. Chodźmy do Piekiełka – ja zapraszam.

Uprawa roślinności jest dosłownie uprawą roślinności, a dokładnie bluszczu, który pomaga utrzymać Gateway w stanie nadającym się do życia. Zgłosiłem się do pracy i co za niespodzianka, miła zresztą: szefem okazał się mój beznogi sąsiad, Shikitei Bakin.

Powitał mnie okazując prawdziwe zadowolenie. – Jak to miło, że będziesz u nas, Robinette – powiedział. – Myślałem, że wyruszysz od razu.

– Już niedługo, Shicky, jak tylko zobaczę na liście właściwy lot.

– Oczywiście. – Skończył na tym i przedstawił mnie pozostałym pracownikom. Nie zrozumiałem dokładnie, kim są. Wiem tylko, że dziewczyna była kiedyś jakoś związana z profesorem Hegrametem, sławnym heechologiem z Ziemi, a obydwaj mężczyźni latali już po parę razy. Nie musiałem zresztą dokładnie tego wiedzieć. Wszyscy i tak rozumieliśmy rzecz zasadniczą – nie byliśmy jeszcze gotowi, by wpisać się na listę lotów.

Ja nie byłem nawet zdolny zastanawiać się dlaczego.

Uprawa roślinności mogłaby stanowić świetną okazję do rozmyślań.

Tymczasem Shicky odesłał mnie natychmiast do roboty przy przymocowywaniu półeczek do ścian z metalu Heechów, za pomocą kleistej mazi. Był to specjalny klej, który przylepiał się zarówno do metalu jak i żebrowej folii skrzynek na rośliny. Nie zawierał też żadnego rozpuszczalnika, który mógłby wyparować i zanieczyścić powietrze. Podobno był bardzo drogi. Jeśli się do człowieka przypadkiem przykleił, trzeba było dać za wygraną, przynajmniej do czasu, aż skóra pod nim nie obumrze i nie złuszczy się. Przy każdej próbie usunięcia kleju pojawiała się krew.

Kiedy zawiesiliśmy całą dzienną porcję półek, pomaszerowaliśmy wszyscy do urządzeń ściekowych, skąd wzięliśmy skrzynki wypełnione szlamem i pokryte błoną celuloidową. Ustawiliśmy je na półeczkach, przykręciliśmy samoblokujące się śrubki i podłączyliśmy zbiorniki nawadniające. Na Ziemi każda z tych skrzynek ważyłaby pewnie ze sto kilo, ale na Gateway nie było z tym problemu, sama folia, z której je wykonano, wystarczyłaby chyba, by je utrzymać na miejscu. Kiedy wszystko było gotowe, Shicky osobiście rozmieścił w skrzynkach sadzonki, podczas gdy my przeszliśmy do następnej partii półek. Wyglądał dość zabawnie. Tace z malutkimi sadzonkami bluszczu miał przewieszone na pasku na szyi jak dziewczynka sprzedająca papierosy. Jedną ręką utrzymywał się na poziomie tac, drugą przez dziurki w błonie wciskał sadzonki do szlamu. Robota ta nie wymagała gorączkowego pośpiechu i wydaje mi się, że była dość pożyteczna, poza tym pozwalała jakoś spędzić czas. Shicky nie kazał się nam bynajmniej zapracowywać. Miał ustaloną dzienną normę. Jeśli tylko umocowaliśmy i wypełniliśmy sześćdziesiąt półek, nie przeszkadzało mu, że się urywamy, byleby po cichu. Niejednokrotnie zaglądała do nas Klara, czasem też przychodziła z tą małą dziewczynką. Poza tym było wielu innych gości. A kiedy nic się nie działo i nie było z kim pogadać, włóczyliśmy się po okolicy. Zwiedziłem nie znane mi dotąd zakątki Gateway i każdego dnia odkładałem decyzję na później. Wszyscy mówiliśmy o tym, że trzeba lecieć. Prawie co dzień rozlegał się głuchy odgłos i wibracje, kiedy jakiś lądownik wychodził z doku pchając cały statek tam, gdzie włącza się główny napęd Heechów. Równie często wyczuwaliśmy słabszy krótki wstrząs, kiedy jakiś statek wracał. Wieczorami chodziliśmy na przyjęcia. Już prawie wszyscy z mojej grupy wyruszyli, Sheri poleciała w jakiejś Piątce. Nie widziałem się z nią i nie wiem, dlaczego zmieniła plany, nie byłem też pewien, czy tak naprawdę chciałem to wiedzieć. Poza nią w załodze byli sami mężczyźni. Mówili po niemiecku, ale Sheri wydawało się pewnie, że poradzi sobie bez słów. Jako ostatnia wyruszyła Willa Forehand. Poszliśmy z Klarą na jej pożegnalne przyjęcie, a potem do doku popatrzeć, jak odlatuje. Powinienem być w pracy, ale miałem nadzieję, że Shicky nie weźmie mi tego za złe. Niestety, był tam również pan Xien i zauważyłem, że mnie rozpoznał.

– Cholera – zakląłem.

Klara zachichotała i wzięła mnie za rękę. Wycofaliśmy się do zlotni i wznieśliśmy się na wyższy poziom. Usiedliśmy na brzegu Jeziora Głównego. – Nie wydaje mi się, staruszku – powiedziała – żeby cię mieli wywalić za ten jeden raz. Pewnie skończy się na gadaniu.

Wzdrygnąłem się i wrzuciłem odprysk kamyka filtracyjnego do wypukłego jeziora, które rozciągało się przed nami na jakieś dwieście metrów. Byłem rozklejony i zastanawiałem się, czy właśnie dotarłem do tego punktu, kiedy złe przeczucie okropnej śmierci w Kosmosie zaczynało ulegać perspektywie drżenia ze strachu na Gateway. Strach to śmieszna rzecz. Nie czułem go. Wiedziałem, że ociągam się nie tylko ze strachu, ale nie odczuwałem tego jako lęku, lecz jako przezorną ostrożność.

– Wydaje mi się – zacząłem nie bardzo wiedząc, jak skończę to zdanie – że chyba się zdecyduję. Polecisz ze mną?

Klara wzdrygnęła się i usiadła. Minęła chwila, zanim odpowiedziała.

– Może. Co proponujesz?

Miałem pustkę w głowie. Czułem się jedynie widzem obserwującym, jak sam siebie pakuję w coś, od czego cierpnie mi skóra. Wypowiedziałem jednak te słowa jakbym przemyślał je już dawno: – Może warto byłoby załapać się na lot powtórny.

– Nigdy w życiu! – Była prawie zła. – Jeśli polecę, to tylko tam, gdzie jest prawdziwa forsa.

Ale to oczywiście oznaczało też prawdziwe ryzyko. Choć nawet loty powtórne okazywały się niebezpieczne.

W przypadku lotów powtórnych ma się świadomość, że ktoś już odbył taką podróż i szczęśliwie przyleciał z powrotem, lecz nie tylko – poza tym znalazł coś, po co warto jeszcze wrócić. Czasami jest tego całkiem sporo. Na przykład Planeta Peggy, skąd przywozi się spirale do grzejników i futra. Jest też Eta Carina Siedem, prawdopodobnie istny Sezam, o ile uda się do niego dotrzeć. Kłopot w tym, że od pobytu Heechów nastała tam epoka lodowcowa. Są straszne burze. Na pięć lądowników tylko jeden wrócił cały i z pełną załogą. Jeden nie powrócił w ogóle.


OGŁOSZENIA DROBNE

POKOJÓWKA, KUCHARKA, lub dama do towarzystwa. Pokryte koszty podatku + 10 dol. dziennie. Phyllis, 88-423.

SMAKOŁYKI, egzotyczne potrawy importowane z Ziemi. Skorzystaj z moich gwarantowanych dostaw hurtowych! Zaoszczędź na wysokich kosztach transportu pojedynczych produktów! Katalogi Sears, Bradlee, GUM, Pfon 87-747.

NOWO PRZYBYŁY z Australii, dobra prezencja, poszukuje int. Francuzki w celach towarzyskich 65-182.

Ogólnie rzecz biorąc, Korporacja nie lubi za bardzo powtórnych lotów i tam, gdzie łatwo dotrzeć, na przykład na Peggy, oferuje się raczej jednorazowe wynagrodzenie, a nie zyski procentowe. Płacą wtedy nie za towary, lecz za mapy. Lecąc po orbicie wychwytujesz geologiczne anomalie, które wskazują możliwość występowania tuneli Heechów. Nie trzeba nawet w logóle lądować. Dostajesz za to trochę forsy, ale nie za dużo. Przy umowie na jednorazową wypłatę musiałbyś latać co najmniej dwadzieścia razy, by zarobić na całe życie. A jeśli podczas takiej wyprawy chciałbyś sam się wypuścić na poszukiwania, musisz odpalić część swoich zysków załodze oraz coś na rzecz Korporacji. W efekcie dostajesz jedynie ułamek tego, co mógłbyś zarobić na dziewiczym locie, nawet jeśli nie masz jeszcze na widoku kolonii, która by cię satysfakcjonowała.

Możesz też starać się o premię – sto milionów dolarów, jeśli natrafisz na obcą cywilizację, pięćdziesiąt milionów za odkrycie statku Heechów większego od Piątki, milion za znalezienie planety nadającej się do zamieszkania.

Śmieszne wydać się może, że płacą marny milion za całą nową planetę. Tylko, że nawet jeśli już się ją odkryje – to co z nią zrobić? Nie da rady przetransportować tam całej nadwyżki ludzkości, do największego statku na Gateway można wsadzić najwyżej cztery osoby nie licząc pilota (bez pilota statek nie wróci). Korporacja założyła zatem kilka niewielkich kolonii, jedną bardzo zdrową na Peggy i kilka innych, takich sobie. To oczywiście nie rozwiązuje problemu dwudziestu pięciu miliardów ludzi, w większości niedożywionych.


Shikitei Bakiu do Aritsume, Jego Czcigodnego Wnuka.

Przepełnia mnie radość na wieść o narodzinach Waszego pierwszego dziecka. Nie bądźcie zawiedzeni; następny z pewnością będzie syn.

Pokornie proszę o wybaczenie, że nie pisałem wcześniej, ale mam niewiele do opowiedzenia. Wykonuję swoją pracę i próbuję tworzyć piękno, gdzie tylko potrafię. Może pewnego dnia znowu wyruszę. Ale to nie takie proste, kiedy się nie ma nóg.

W zasadzie mogłem kupić nowe nogi. Kilka miesięcy temu nadarzyła się nawet para o zbliżonej tkance. Cena była jednak taka wysoka! Mógłbym równie dobrze za te pieniądze opłacić Pełny Serwis Medyczny. Wykazujesz, mój Wnuku, troskliwość namawiając mnie, bym właśnie na to zużył swój kapitał, ale muszę podjąć inną decyzją. Posyłam Wam połowę mego mego majątku, który spożytkujecie na wydatki związane z wychowaniem mojej prwnuczki. Jeśli tu umrę, Wy i ci wszyscy, którzy niedługo urodzą się Tobie i Twojej Ccigodnej Małżonce, otrzymacie pozostałą sumę. Takie jest moje życzenie i proszę, nie odmawiajcie mi.

Przesyłam Waszej trójce wyrazy najgłębszej miłości. Jeśli możecie, prześlijcie mi holo kwitnącej wiśni. Chyba będą kwitły już nidługo? Człowiekowi zaciera się tutaj pamięć o Domu.

Wasz Dziadek

Przy locie powtórnym nie ma szans na żadną z tych premii. Niewykluczone, że i tak nie można ich w ogóle dostać, możliwe, że rzeczy, odkrycie których jest premiowane, nie istnieją.

To dziwne, że nigdy nie natrafiono na ślad innej inteligentnej istoty. W każdym razie nie przez osiemnaście lat i w ciągu ponad dwóch tysięcy lotów. Istnieje kilkanaście planet zdatnych do zamieszkania oraz około setki, na których ludzie mogliby mieszkać, gdyby koniecznie musieli, tak jak musimy żyć na Marsie i na Wenus, albo raczej wewnątrz niej. Odkryto także nieliczne ślady dawnych cywilizacji, ale ani Heechów, ani humanoidów. Są też pozostałości po samych Heechach. Dotychczas znaleźliśmy ich więcej w lochach Wenus niż gdzie indziej w Galaktyce. Nawet Gateway wyczyścili prawie do cna, zanim ją opuścili.

Czy ci cholerni Heechowie musieli być tacy porządni?

Daliśmy więc spokój lotom powtórnym, bo nie gwarantowały dużej forsy, wybiliśmy też sobie z głowy premię za specjalne odkrycia, ponieważ czegoś takiego nie sposób zaplanować.

I w końcu przestaliśmy w ogóle rozmawiać, spoglądaliśmy tylko na siebie, a potem już nawet i na to nie mieliśmy ochoty.

Mimo wcześniejszych rozmów nie zamierzaliśmy lecieć. Brakowało nam odwagi. Klarze wyczerpała się przy poprzedniej wyprawie, a ja jej po prostu chyba nigdy nie miałem.

– No, dobra – powiedziała wstając i przeciągając się. – Przejdę się do kasyna, może coś wygram. Masz ochotę popatrzeć?

Pokręciłem głową, – Powinienem raczej wrócić do pracy. Jeśli mnie jeszcze nie wylali.

Pocałowaliśmy się na pożegnanie przy zlotni i pofrunęliśmy w górę, a kiedy dotarłem do mego poziomu, wyciągnąłem rękę, poklepałem ją po kostce i wyskoczyłem. Byłem w nienajlepszym nastroju. Tyle wysiłku włożyliśmy w to, by się nawzajem przekonać, że nie było żadnych lotów, które obiecywałyby zyski warte ryzyka, aż w końcu prawie sam w to uwierzyłem.

Oczywiście nawet nie wspominaliśmy o innej nagrodzie – premii za niebezpieczeństwo.

Może ona skusić jedynie wielkich ryzykanów. Korporacja potrafiła, na przykład, zaoferować pół miliona jako zachętę do wyruszenia kursem, z którego jakaś wyprawa nie powróciła. Uważali, że może statek się popsuł, czy też zabrakło w nim paliwa i kolejna grupa mogłaby nawet uratować swych poprzedników. (Bzdura!). Najprawdopodobniej to, co tamtych zabiło, nadal istniało i czaiło się, by zabić i ciebie.

Był też taki okres, kiedy oferowali milion, który później podwyższono do pięciu, za próbę zmiany ustawienia sterów podczas lotu.

Musieli podwyższyć premię do pięciu milionów, bo kiedy żadna, dosłownie żadna załoga nie wróciła, ludzie przestali się zgłaszać. Później Korporacja zaprzestała tego, bo z kolei traciła zbyt wiele statków, i w końcu wydano całkowity zakaz. Co pewien czas wstawiali dodatkowy pulpit sterowniczy, czyli nowy sprytny komputer, który miał podobno działać symbiotycznie z tablicą Heechów. Takie statki też nie były warte ryzyka, bezpiecznik na pulpicie Heechów nie jest tam umieszczony bez powodu. Dopóki on jest włączony, nie można zmienić kursu. Być może w ogóle nie można tego zrobić, nie niszcząc statku.

Widziałem raz, jak pięcioro ludzi próbowało zdobyć dziesięciomilionową premię za niebezpieczeństwo. Pewien mądrala ze stałego personelu Korporacji głowił się, jak przetransportować za jednym zamachem więcej niż pięcioro ludzi czy też odpowiednio duży ładunek. Nie wiemy, jak Heechowie budowali swe statki, nigdy też nie odkryliśmy ich rzeczywiście dużego pojazdu. Wymyślił więc sobie, że można by obejść tę trudność używając Piątki jako swoistego traktora.

Z metalu Heechów skonstruowali więc coś w stylu kosmicznej barki. Wyładowali ją jakimiś śmieciami i wyciągnęli silnikiem lądownika Piątki. Jest on napędzany jedynie wodorem i tlenem, które łatwo uzupełnić. Później przywiązali Piątkę do barki za pomocą jednorodnego kabla z metalu Heechów.

Obserwowaliśmy to wszystko na piezowizorach. Widzieliśmy, jak kable się napięły, gdy włączyły się silniki lądownika. Co za niesamowity widok!

Po chwili chyba uruchomili silniki dalekiego zasięgu.

Na piezowizorach zobaczyliśmy jedynie, jak barką jakby lekko szarpnęło, a Piątka po prostu znikła z oczu.

Nigdy nie powróciła. Zapis w zwolnionym tempie pokazuje przynajmniej początek tego, co się stało później. Kratownica z kabla pocięła statek na plasterki jak jajko na twardo. Ludzie w środku nawet nie wiedzieli, co ich unicestwiło. Korporacja nadal ma te dziesięć milionów; nikt nie chce ryzykować po raz drugi.

Od Shicky'ego usłyszałem bardzo uprzejmą, choć pełną wyrzutów wymówkę, zaś z panem Xienem miałem krótką, aczkolwiek nieprzyjemną rozmowę przez piezofon. Na tym się jednak skończyło. Po paru dniach Shicky znów zaczął przymykać oczy na to, że się urywamy.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю