355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Frederik Pohl » Gateway — brama do gwiazd » Текст книги (страница 9)
Gateway — brama do gwiazd
  • Текст добавлен: 12 октября 2016, 00:40

Текст книги "Gateway — brama do gwiazd"


Автор книги: Frederik Pohl



сообщить о нарушении

Текущая страница: 9 (всего у книги 17 страниц)

Rozdział 15

Gabinet Sigfrida, jak wszystkie inne, znajduje się oczywiście pod Kloszem. Nie może w nim być za ciepło ani za zimno. Ale czasami mi się wydaje, że jest gorąco. – O Boże! – mówię mu wtedy – jaki tu upał! Chyba wysiadła ci klimatyzacja.

– Nie mam klimatyzacji, Robbie – odpowiada cierpliwie. – Wracając zaś do twojej matki…

– Pies z nią – mówię. – Z twoją zresztą też…

Następuje chwila milczenia. Wiem, jakie myśli obiegają jego obwody i czuję, że będę żałował mojej porywczej reakcji. Dodaję więc szybko: – Ten upał naprawdę źle na mnie działa.

– To tobie jest tu gorąco – poprawia mnie.

– Co takiego?

– Moje czujniki wykazują, że temperatura twego ciała podwyższa się prawie o stopień, gdy rozmawiamy o pewnych sprawach – to znaczy o twojej matce, o kobiecie imieniem Gelle – Klara Moyniin, o twej pierwszej wyprawie, trzeciej. Danie Miecznikowie i o wydalaniu.

– Znakomicie! – wyję z nagłą wściekłością. – To znaczy, że mnie szpiegujesz?

– Dobrze wiesz, że rejestruję twoje sygnały zewnętrzne – stwierdza z wyrzutem. – Nic w tym złego. W końcu nawet przyjaciel potrafi zauważyć, że się rumienisz, jąkasz, czy zaciskasz pięści.

– Ach, tak!

– Właśnie tak. Rób. Mówię ci o tym, ponieważ wydaje mi się, że powinieneś zdawać sobie sprawę z tego, iż tematy te wywołują u ciebie silne emocje. Może chciałbyś porozmawiać, dlaczego tak się dzieje?

– Nie! Chciałbym raczej porozmawiać o tobie, Sigfrid! Co jeszcze Przede mną ukrywasz? Liczysz moje erekcje? Założyłeś podsłuch w moim łóżku? Nagrywasz moje rozmowy?

– Nie, Bob, nie robię niczego takiego. – Chciałbym wierzyć, że to prawda. Potrafię sprawdzić, czy nie kłamiesz.

Chwila milczenia. – Wydaje mi się, że nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi.

– Nie musisz – drwię sobie. – Jesteś po prostu maszyną. – Wystarczy, że ja rozumiem. Jest mi bardzo potrzebna ta niewielka tajemnica, którą chowam przed Sigfridem. W kieszeni mam skrawek papieru.

Pewnego wieczoru pełnego wina, trawki, wspaniałego seksu dała mi ją S. Laworowna. Już niedługo wyciągnę tę kartkę i wtedy zobaczymy, kto tu rządzi. Naprawdę podoba mi się ta gra z Sigfridem. Wywołuje mój gniew. A kiedy jestem rozgniewany, zapominam o tej wielkiej ranie, która boli, ból bowiem nie ustaje i nie wiem, jak położyć mu kres.

Rozdział 16

Po czterdziestu sześciu dniach podróży nadświetlną kapsuła zwolniła do prędkości bliskiej zeru, krążyliśmy po orbicie, a wszystkie silniki wyłączyły się.

Śmierdzieliśmy potwornie i mieliśmy już siebie nawzajem dość. Mimo to tłoczyliśmy się przy zerowej grawitacji ramię przy ramieniu wokół wizjera, jak kochankowie wpatrywaliśmy się w znajdujące się przed nami słońce. Było większe i bardziej pomarańczowe niż Sol, większe, lub znajdowało się bliżej niż jedna jednostka astronomiczna. Nie obiegaliśmy jednak tej gwiazdy. Krążyliśmy dookoła gigantycznej gazowej planety z jednym dużym księżycem, wielkości połowy ziemskiego.

Ani Klara, ani chłopcy nie wiwatowali i nie cieszyli się, odczekałem więc odpowiednią chwilę i spytałem: – Co się stało?

– Wątpię, żebyśmy mogli na czymś takim lądować – rzuciła Klara mimochodem. Nie wydawała się zawiedziona. Miałem wrażenie, że ją to nic nie obchodziło.

Gdzieś z brody Sama Kahane wydarło się długie, ciche westchnienie: – Przede wszystkim musimy zrobić jakieś czyste spektra. Bob i ja zajmiemy się tym. Reszta niech szuka oznak bytności Heechów.

– Marne szanse – powiedział ktoś inny tak cicho, że nie potrafiłem rozróżnić kto. Mogła to być nawet Klara. Chciałem zapytać o coś jeszcze, ale czułem, że jeśli spytam, dlaczego nie są zadowoleni, odpowiedź pójdzie mi w pięty. Wcisnąłem się więc za Samem do lądownika, gdzie przeszkadzając sobie nawzajem wciągnęliśmy skafandry, sprawdziwszy systemy równowagi biologicznej i telekomunikacyjnej, zapięliśmy się hermetycznie. Sam pokazał mi, żebym poszedł do śluzy. Usłyszałem pompy wysysające powietrze, po czym resztki gazu wchodzące z otwartego luku wypchnęły mnie w przestrzeń.

Na chwilę sparaliżował mnie zwierzęcy strach – znajdowałem się zupełnie sam w miejscu, gdzie nigdy jeszcze nie była żadna ludzka istota, na dodatek przerażony, że zapomniałem zaczepić linę. Ale nie musiałem o tym pamiętać – magnetyczny zatrzask zasunął się sam. Dopłynąłem do końca liny, ostro zawróciłem i powoli zacząłem cofać się w kierunku statku. Zanim do niego dotarłem. Sam był już na zewnątrz i wirował w moim kierunku. Zdołaliśmy się pochwycić i zaczęliśmy ustawiać aparat. Sam pokazał coś między olbrzymim spodkowatym dyskiem gazowego giganta i jaskrawo rażącym pomarańczowym słońcem. Przesłoniłem oczy rękawicą i w końcu zobaczyłem, o co mu chodzi – M-31 w Andromedzie. Oczywiście, biorąc pod uwagę nasze położenie, nie mogło to być w konstelacji Andromedy. Nie widać tu było niczego, co by przypominało ją, lub inną znaną mi konstelację. M-31 jest jednak tak duża i jasna, że kiedy smog nie jest zbyt gęsty, nawet z powierzchni Ziemi widać tę wirującą, obłą mgławicę gwiazd. Jest to najjaśniejsza z galaktyk zewnętrznych i można ją dość łatwo dostrzec z każdego miejsca, do którego docierają statki Heechów. Przy niewielkim powiększeniu wyraźnie widać jej spiralny kształt, a żeby upewnić się, że to właśnie ona, wystarczy popatrzeć na mniejsze galaktyki na osi wzroku.

Podczas, gdy ja celowałem na M-31, Sam ustawiał przyrządy w kierunku obłoków Magellana, lub raczej tego, co na obłoki Magellana wyglądało (twierdził, że rozpoznaje S Doradusa). Rozpoczęliśmy zdjęcia teodolityczne. Po to to wszystko, by uczeni z Korporacji mogli przeprowadzić triangulację i ustalić, gdzie byliśmy. Nie wiadomo wprawdzie, po co im to, ale rzeczywiście to robią. Zależy im na tym tak bardzo, że bez pełnego zestawu i zdjęć nie ma szans na otrzymanie jakiejkolwiek premii naukowej. Wydawałoby się, że równie dobrze mogą się również zorientować, gdzie jesteśmy, ze zdjęć robionych przez okno podczas lotu nadświetlnego. Okazuje się jednak, że nic z tego. Potrafią odczytać zasadniczy kierunek, lecz już po paru latach świetlnych jest im coraz trudniej identyfikować gwiazdy, poza tym nie wiadomo, czy trasa biegnie po prostej, czy nie, niektórzy utrzymują, iż prowadzi ona raczej po jakichś zmarszczkach w zakrzywionej przestrzeni.

Mądrale z Korporacji wykorzystują wszystko, co tylko do nich dotrze, łącznie z tym, ile i w którą stronę obróciły się Obłoki Magellana. Wiecie po co? Ponieważ w ten sposób mogą ocenić, o ile lat świetlnych jesteśmy od nich oddaleni, a zatem jak daleko zabrnęliśmy w Galaktykę. Obłoki wykonują jeden obrót na około osiemdziesiąt milionów lat. Dokładne odczyty mogą wykazać zmiany jednej z części w ciągu dwóch lub trzech milionów, to znaczy różnice rzędu mniej więcej stu pięćdziesięciu lat świetlnych.

Dzięki zajęciom w grupie Sama zaczęły mnie interesować takie rzeczy. I robiąc zdjęcia oraz usiłując odgadnąć, jak Gateway je zinterpretuje, prawie zapomniałem o przerażeniu. I prawie, choć nie całkiem, przestałem się martwić o losy wyprawy, która przedsięwzięta w takim zrywie odwagi zaczynała się okazywać niewypałem.

I okazała się. Jak tylko wróciliśmy do statku, Ham wyrwał Samowi taśmy z przeglądem przestrzeni naokoło i puścił je przez skaner. Pierwszym utrwalonym na nich obiektem okazała się taż właśnie wielka planeta. W żadnym przedziale widma elektromagnetycznego nie pojawiło się promieniowanie artefaktów.

Zaczął więc szukać innych planet. Trwało to długo, nawet jak na automatyczny skaner, pewnie i tak pominęliśmy co najmniej dziesięć. (Nie miało to w sumie znaczenia, skoro ich nie wyłapaliśmy, znajdowały się za daleko). Ham brał sygnaty kluczowe ze spektrogramu promieniowania gwiazdy głównej, a następnie nastawiał skaner na wyszukanie ich odbicia. Urządzenie wyłapało pięć obiektów. Dwa z nich okazały się gwiazdami o podobnym widmie, pozostałe trzy były rzeczywiście planetami, lecz również nie wykazywały żadnego śladu artefaktów. Poza tym były niewielkie i odległe.

W związku z tym pozostał jedynie duży księżyc gazowego giganta.

– Sprawdź go – polecił Sam.

– Nie wygląda zbyt zachęcająco – mruknął Mohamad.

– Nie pytam cię o zdanie, rób to, co każę. Sprawdź go.

– Odczytaj głośno, proszę – dodała Klara.

Ham popatrzył na nią zdziwiony, być może z powodu tego „proszę”, ale zrobił, co chciała.

Wcisnął przycisk. – Sygnaty dla kodowanego promieniowania elektromagnetycznego… – Sinusoida powoli wpłynęła na ekran skanera, przez moment wiła się i rozciągnęła w całkowicie nieruchomą kreskę.

– Brak – powiedział Ham. – Czasowo-zmienne anomalie temperaturowe.


OGŁOSZENIA DROBNE

UCZĘ TECHNIKI NAGRAŃ lub gram na przyjęciach. 87-429.

ZBLIŻA SIĘ BOŻE NARODZENIE! Pamiętaj o swoich bliskich w domu i prześlij im Oryginalny Nowy Model Gateway lub Gateway-2 z plastyku Heechów. Unieś go, a przed twymi oczami ukażą się cudownie wirujące płatki śniegu z połyskliwego pyłu pochodzącego wprost z Planety Peggy. Ręcznie grawerowane bransolety dla młodych poszukiwaczy i inne upominki. Pfon 88-542.

CZY MASZ siostrę, córkę lub znajomą na Ziemi? Chciałbym podjąć korespondencję w celach matrymonialnych. 86-032.

Było to coś nowego.

– Co to? – spytałem.

– Na przykład, kiedy się coś ociepla po zachodzie słońca – odpowiedziała Klara z niecierpliwością. – No więc?

Ta linia też była prosta. – Nic z tego – rzekł Ham. – Wysokoalbedowy metal przypowierzchniowy?

Powolna falista linia i znowu potem nic. – Hm… – mruknął Ham. – Nie ma potrzeby sprawdzać pozostałych sygnat. Nie będzie na przykład metanu, bo nie ma atmosfery, i tak dalej. Co robimy, szefie? Sam już otwierał usta, kiedy Klara go uprzedziła. – Przepraszam odezwała się przez zęby. – Kto ma być tym szefem?

– Zamknij się – powiedział Ham niecierpliwie. – No więc co, Sam?

Kahane posłał Klarze nikły, rozgrzeszający uśmiech. – Masz coś do powiedzenia, to proszę bardzo – zachęcił ją. – Jeśli o mnie chodzi, uważam, że powinniśmy wejść na orbitę księżyca.

– To tylko bezsensowna strata paliwa – warknęła Klara.

– Masz lepszy pomysł?

– Co to znaczy „lepszy”? A zresztą, po co?

– Nie zbadaliśmy dokładnie księżyca – powiedział spokojnie Sam. – Obraca się dość powoli. Moglibyśmy wziąć lądownik i rozejrzeć się dokładnie. Może po drugiej stronie jest całe miasteczko Heechów.

– Marne szanse – mruknęła Klara cicho, wyjaśniając tym samym, kto wypowiedział te słowa poprzednio. Chłopcy nie zwracali na nią uwagi. Wszyscy trzej schodzili już do lądownika zostawiając nas samych w kapsule.

Klara zniknęła w toalecie. Zapaliłem papierosa, jednego z ostatnich, jakie miałem, i powoli wydmuchiwałem pióropusz dymu w obłok, który już unosił się nieruchomo w zamarłym powietrzu. Kapsuła lekko drżała, widziałem na ekranie, jak odległy brązowawy dysk księżyca przesuwa się ku górze, a w chwilę później zobaczyłem sunący w jego kierunku maleńki, jaskrawy wodorowy płomień lądownika. Zastanawiałem się, co bym zrobił, gdyby zabrakło im paliwa, rozbili się lub gdyby mieli jakąś awarię. W podobnej sytuacji musiałbym ich tam zostawić na zawsze. A zastanawiałem się, czy starczyłoby mi odwagi, by zrobić to, co zrobić powinienem. Byłoby to okropne, bezsensowne marnotrawienie ludzkich istnień. Co myśmy tu robili? Czyżbyśmy przebyli setki czy tysiące lat świetlnych po to, by serca nam pękły z rozpaczy?

Złapałem się na tym, że trzymam się za pierś, jakby nie była to tylko metafora. Splunąłem na peta i zgaszonego włożyłem do torby na odpadki. Drobniutkie grudki popiołu unosiły się w powietrzu tam, gdzie je nieopatrznie strząsnąłem, ale nie miałem ochoty za nimi gonić. Przyglądałem się, jak ogromny, cętkowany półksiężyc planety pojawia się w rogu ekranu, podziwiałem go jak dzieło sztuki, żółtawa zieleń po stronie dziennej, bezkształtna czerń po drugiej stronie terminatora. W świetle paru jasnych gwiazd, które przebłyskiwały przez cieńsze warstwy zewnętrzne atmosfery można się było zorientować, gdzie się ona zaczyna, większa jej część była jednak tak gęsta, że nic przez nią nie przebijało. Oczywiście, nie było mowy o lądowaniu. Nawet jeśli powierzchnia planety była twarda, skrywały ją takie ilości gęstego gazu, że nigdy byśmy się spod niego nie wydostali. W Korporacji mówi się o konstrukcji specjalnego lądownika docierającego do planet typu Jupitera, być może zrobią go pewnego dnia, ale dla nas to i tak za późno.

Klara ciągle jeszcze była w toalecie.

Rozciągnąłem uprząż w poprzek kabiny, wsunąłem się do środka, oparłem głowę i zasnąłem.

Cztery dni później wrócili. Z niczym.

Dred i Ham Tayeh byli posępni, brudni i wściekli, Sam Kahane wyglądał na zadowolonego. Nie dałem się jednak na o nabrać, gdyby znaleźli coś ciekawego, przekazaliby wiadomość przez radio. Chciałem się mimo wszystko czegoś dowiedzieć.

– No i co, Sam? – spytałem.

– Kompletne zero – odpowiedział. – Skała, ani śladu czegoś, po co warto by się pofatygować. Ale mam pomysł.

Klara stanęła obok mnie, patrząc z zainteresowaniem na Sama. Ja przyglądałem się dwóm pozostałym. Wyglądali, jakby znali pomysł Sama i jakby nie bardzo im się podobał.

– Ta gwiazda jest podwójna – powiedział.

– Skąd wesz? – zapytałem.

– Sprawdziłem na skanerze. Widzieliście to wschodzące niebieskie cudo? – Rozejrzał się, potem uśmiechnął. – Nie wiem wprawdzie, gdzie się teraz znajduje, ale było niedaleko planety, kiedy robiliśmy zdjęcia. Nastawiłem na nią skaner. Odczyt wydał mi się nieprawdopodobny. Musi to być drugi składnik gwiazdy podwójnej, który znajduje się nie dalej niż pół roku świetlnego.

– Równie dobrze może to być jakiś wędrowiec – zauważył Ham Tayeh. – Mówiłem ci, taki, który przypadkiem się tam znalazł.

Kahane wzruszył ramionami. – No i co. To w końcu niedaleko.

– Czy są jakieś planety? – wtrąciła się Klara.

– Nie wiem – przyznał. – Ale poczekaj, chyba coś jest tutaj.

Popatrzyliśmy na ekran. Nie było wątpliwości, o której gwieździe mówił Kahane. Była jaśniejsza niż widziany z Ziemi Syriusz, miała jasność co najmniej minus dwa.

– To ciekawe – powiedziała Klara spokojnie. – Wolałabym się mylić, ale chyba wiem, o co ci chodzi, Sam. Pół roku świetlnego to co najmniej dwa lata podróży z maksymalną szybkością lądownika, zakładając, że wystarczy nam paliwa. A wiemy, że nie wystarczy.

– Tak – ciągnął Sam – ale myślałem, że gdybyśmy skorzystali z głównego napędu statku…

– Przestańcie! – Mnie samego zaskoczył mój własny krzyk. Drżałem cały, nie mogłem się opanować. Przez moment wydawało mi się, że z przerażenia, chwilę później, że z wściekłości. Podejrzewam, że gdybym w tym momencie miał w ręku broń, zastrzeliłbym Sama bez wahania.

Klara dotknęła mego ramienia, by mnie uspokoić. – Sam – powiedziała, bardzo łagodnie, jak na nią. – Rozumiem, co czujesz. – Kahane wrócił z pustymi rękoma z pięciu kolejnych wypraw. – Na pewno coś takiego dałoby się zrobić.

Patrzył na nią z zaskoczeniem, a jednocześnie podejrzliwie i nieufnie. – Naprawdę?

– Wydaje mi się, że gdyby zamiast ziemskich patałachów w tym statku siedzieli Heechowie, wiedzieliby co zrobić. Przylecieliby tutaj, rozejrzeli się i powiedzieli: „Popatrzcie, nasi przyjaciele”, może zresztą nie „przyjaciele”, ale w każdym razie coś, co ich tu sprowadziło, a więc: „nasi przyjaciele pewnie wyjechali. Nie ma ich w domu. Może, cholera, są w ogródku?”. Nacisnęliby kilka guziczków i wystrzeliliby prosto do tej niebieskiej gwiazdy. – Przerwała na chwilę i popatrzyła na Sama wciąż trzymając mnie za rękę. – Tylko, że my nie jesteśmy Heechami.

– Chryste, Klaro! Wiem o tym. Musi na to być jednak jakiś sposób!

Skinęła głową. – Oczywiście, ale my go nie znamy. Wiemy jedynie, że po zmianie kursu żaden statek nie zdołał szczęśliwie wrócić. Pamiętaj, ani jeden.

Nie odpowiedział; wpatrywał się jedynie w wielką, niebieską gwiazdę na ekranie. – Przegłosujmy to – rzekł.

Głosowanie oczywiście dało cztery do jednego przeciw zmianie ustawienia i aż do momentu przekroczenia prędkości światła Ham Tayeh stał bez przerwy między Samem a pulpitem sterowniczym.

Podróż z powrotem na Gateway nie była dłuższa niż w tamtą stronę, ciągnęła się jednak niemiłosiernie.

Rozdział 17

Zdaje mi się, że klimatyzacja Sigfrida znowu nawaliła, ale nic już nie mówię. Stwierdziłby tylko, że temperatura wynosi dokładnie 5°C, tak jak zawsze, i spytałby, dlaczego uczuciem gorąca usiłuje wyrazić mój ból wewnętrzny. A ja mam już dosyć takich tekstów.

– Mówiąc szczerze – stwierdzam głośno – nie mogę cię już znieść.

– Bardzo mi przykro. Rob. Byłbym ci jednak wdzięczny, gdybyś mi powiedział coś więcej o swoim śnie.

– A, cholera. – Poluźniam nieco przytrzymujące mnie paski, bo cisną. W ten sposób odłączam również niektóre z urządzeń kontrolnych Sigfrida, ale wyjątkowo nie zwraca mi na to uwagi. – To całkiem nudny sen. Jesteśmy w statku. Dolatujemy do planety, która wpatruje się we mnie, niczym ludzka twarz. Nie widzę oczu, bo zasłaniają je brwi, ale z jakiegoś powodu wiem, że ta twarz płacze i to przeze mnie.

– Czy ją rozpoznajesz?

– Nie. To twarz jakiejś kobiety.

– Wiesz, dlaczego płacze?

– Raczej nie, ale to przeze mnie. Jestem tego pewien.

Chwila milczenia. – Czy mógłbyś zapiąć z powrotem paski? – mówi.

Przestaję nad sobą panować. – Czyżbyś się bał – w moim głosie brzmi drwina – że nagle wstanę i rzucę się na ciebie?

– Oczywiście, że nie. Ale będę ci wdzięczny, jeśli zrobisz to, o co proszę.

Zaczynam zapinać je powoli i niechętnie. – Zastanawiam się tylko, co mi po wdzięczności programu komputerowego.

Nie odpowiada, chce mnie przetrzymać. Pozwalam mu wygrać i mówię:

– W porządku, już jestem w kaftanie bezpieczeństwa. Jakie to wstrząsy zamierzasz mi zaaplikować, że aż trzeba mnie związać?

– To pewnie nic takiego, Robbie – mówi. – Zastanawiam się właśnie, dlaczego czujesz się winny, że ta dziewczyna z planety płakała.

– Ba, żebym to wiedział – odpowiadam i naprawdę tak to czuję.

– Znam parę faktów, z powodu których masz wyrzuty sumienia – mówi. – Jeden z nich to śmierć twojej matki.

– Chyba tak, w jakiś idiotyczny sposób – przyznaję mu rację.

– Myślę też, że czujesz się winny wobec twojej dziewczyny, Gelle-Klary Moyniin.

Poruszam się nerwowo. – Gorąco tu jak cholera – skarżę się.

– Czy wydaje ci się, że któraś z tych osób coś ci zarzucała?

– Skąd mam, kurwa, wiedzieć?

– A może pamiętasz, że coś takiego mówiły?

– Nie! – Rozmowa staje się zbyt osobista, więc chcąc ją utrzymać na płaszczyźnie obojętnej stwierdzam: – Zgoda, że mam pewną tendencję do obarczania się odpowiedzialnością. Jestem chyba dość klasycznym przypadkiem, nie? Można go odszukać na stronie 277 każdego podręcznika.

Rozbawia mnie pozwalając przez chwilę trwać w tym bezosobowym tonie. – Lecz prawdopodobnie na tejże stronie – stwierdza – mówi się również o tym, że odpowiedzialność narzuca sam podmiot. Sam więc ją stwarzasz, Robbie.

– Bez wątpienia.

– Nie musisz przecież wbrew swojej woli poczuwać się do jakiejkolwiek odpowiedzialności.

– Oczywiście, ale ja chcę.

– Czy przychodzi ci do głowy – pyta prawie natychmiast – dlaczego tak się dzieje? Dlaczego chcesz mieć poczucie, że jeśli cokolwiek jest źle, to z twojej winy?

– A, psiakrew! – rzucam z niesmakiem. – Twoje przewody znowu nawalają. To nie jest tak. Chodzi o coś więcej… posłuchaj. Kiedy zasiadam do uczty życia, jestem tak zajęty zastanawianiem się, jak spojrzeć na rachunek, co pomyślą inni, gdy go zapłacę, i czy mam przy sobie dosyć pieniędzy, że nie starcza mi sił na jedzenie.

– Niezbyt mi się podobają te twoje literackie popisy – mówi łagodnie.

– Bardzo mi przykro. – Nieprawda, wcale nie jest mi przykro. Doprowadza mnie do szału.

– Wracając zaś do twojego porównania: dlaczego nie posłuchasz, co mówią inni ludzie? Może mówią o tobie coś miłego albo coś ważnego?

Muszę się powstrzymać, żeby nie zrzucić pasków, nie zdzielić w twarz szczerzącego zęby manekina i nie wyjść z tego bagna raz na zawsze. Czeka, a mnie się wszystko w głowie kotłuje, w końcu wybucham: – Mam ich słuchać? Sigfrid, ty stary, głupi gracie, przecież ja nic innego nie robię. Chcę, żeby mi mówili, że mnie kochają. Nawet mogą mi mówić, że mnie nienawidzą, cokolwiek, ale niech to powiedzą, sami z głębi serca, szczerze. Tak jestem zasłuchany w głos serca, że nawet nie słyszę, gdy ktoś mnie prosi o sól.

Milczenie. Chyba dłużej nie wytrzymam. – Potrafisz to wszystko tak pięknie wyrazić, Robbie – po chwili mówi z podziwem – ale ja najchętniej…

– Przestań! – ryczę, naprawdę już wściekły, zrzucam paski i siadam, by spojrzeć mu w twarz. – I przestań nazywać mnie Robbie! Mówisz tak do mnie, kiedy według ciebie zachowuję się jak dziecko. Ale teraz nie jestem dzieckiem!

– Tak w zasadzie, to nie masz ra…

– Już ci mówiłem, żebyś przestał! – Zeskakuję z materaca i łapię swoją torbę. Wyciągam z niej skrawek papieru, który dała mi S. Laworowna po tych wszystkich drinkach i łóżku. – Sigfrid – warczę – zniosłem już wiele. Teraz twoja kolej.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю