355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Frederik Pohl » Gateway — brama do gwiazd » Текст книги (страница 14)
Gateway — brama do gwiazd
  • Текст добавлен: 12 октября 2016, 00:40

Текст книги "Gateway — brama do gwiazd"


Автор книги: Frederik Pohl



сообщить о нарушении

Текущая страница: 14 (всего у книги 17 страниц)

Rozdział 24

Właśnie przekręcałem się na drugi bok próbując zasnąć, kiedy zauważyłem, że kolory na pulpicie sterowniczym zaczęły się zmieniać. Był to pięćdziesiąty piąty dzień mojej podróży, a dwudziesty siódmy po obróceniu statku. Przez cały ten okres pulpit był jaskrawo różowy. Teraz tworzyły się na nim białe kłębki, które rozrastały się i zbijały w kupki.

Dolatywałem na miejsce! Docierałem do kresu podróży – gdziekolwiek by to nie było.

Mój malutki stateczek – śmierdząca, twarda, nudna trumienka, wewnątrz której mówiąc sam do siebie, grając sam z sobą i mając absolutnie siebie dość obijałem się już prawie dwa miesiące – leciał już znacznie poniżej prędkości światła. Przechyliłem się, by spojrzeć na ekran, który znajdował się teraz „na dole” ponieważ statek zwalniał, ale nie zobaczyłem niczego atrakcyjnego. Owszem, była tam gwiazda. Było nawet wiele gwiazd, w konfiguracjach, które niczego mi nie przypominały; kilka różnych odcieni niebieskiego od jasnego do wprost kłującego w oczy. Widziałem też czerwoną gwiazdę, która wyróżniała się raczej natężeniem barwy niż jasnością. Był to wściekle rozogniony węgielek, niewiele jaśniejszy niż Mars oglądany z Ziemi, ale za to czerwień miał głębszą, brzydszą.

Spróbowałem wzbudzić w sobie jakieś zainteresowanie.

Nie przychodziło mi to łatwo. Po dwóch miesiącach odrzucania wszystkiego dookoła, ponieważ było nudne albo stanowiło zagrożenie, z trudem przyjmowałem postawę bardziej otwartą, entuzjastyczną. Włączyłem skaner sferyczny i zacząłem rozglądać wokół, w miarę jak statek obracał się zgodnie z rytmem skanera, ścinając obierzynki nieba, które od razu padały ofiarą kamer i analizatorów.


RAPORT LOTU

Pojazd 3-104. Wyprawa 031 D18. Załoga N. Ahoya, C. Zacharczenko, L. Marks.

Czas przelotu 119 dni 4 godziny. Pozycja nie zidentyfikowana. Najprawdopodobniej poza skupiskiem galaktyki, w chmurze pyłowej. Identyfikacja zewnętrznych galaktyk wątpliwa.

Resume: „Skaner nie wykrył śladów planet, artefaktów czy asteroidu, który nadawałby się do lądowania. Najbliższa gwiazda – ok. 1,7 lat świetlnych. Cel lotu przypuszczalnie uległ zniszczeniu. W drodze powrotnej nastąpiła awaria systemu równowagi biologicznej i Larry Marks poniósł śmierć”.

I prawie natychmiast otrzymałem mocny, wyraźny i bliski sygnał. Pięćdziesiąt pięć dni nudy i wycieńczenia w mgnieniu oka wywietrzało mi z głowy. Było to coś bardzo dużego, albo znajdowało się bardzo blisko. Odechciało mi się spać. Kucnąłem nad wizjerem opierając się na kolanach i dłoniach i wtedy zobaczyłem – kanciasty obiekt poruszający się prosto w kierunku ekranu. Cały błyszczał. Czysty metal Heechów! Była to nieregularna bryła o spłaszczonych bokach, a z jednego z nich wyrastały zaokrąglone wybrzuszenia.

W moich żyłach zaczęła krążyć adrenalina, a głowa zaroiła się od wizji smakowitych kąsków. Przyglądałem się mu, aż zniknął z oczu, po czym rzuciłem się do analizatorów niecierpliwie oczekując wyników. Było to bez wątpienia coś dobrego, pozostawał tylko problem – jak dobrego. Może wyjątkowo dobrego! Może cała Planeta Peggy mogła być moja – plus procenty rzędu milionów dolarów do końca życia. A może to tylko jakaś porzucona skorupa. Może… – było to szalone marzenie, choć ten kanciasty kształt coś takiego sugerował – może jest to naprawdę duży statek Heechów, który będzie latać tam, gdzie człowiek zechce, który zabierze tysiące ludzi i miliony ton ładunku. Marzenie to mogło się ziścić. A nawet gdyby nie, gdyby była to faktycznie porzucona skorupa, to potrzebowałem tylko jednej jedynej rzeczy z jej wnętrza, niewielkiego pstryczka, jednego wichajstra, jednego pipka, którego nikt nigdy jeszcze nie odkrył, a który mógłby zostać rozebrany na części, odtworzony i wykorzystany na Ziemi…

Potknąłem się i zdarłem sobie skórę z kostek dłoni o spiralę, która teraz rozbłyskiwała ciepłym złotym światłem. Zlizałem krew i zdałem sobie sprawę, że statek się porusza.

A nie powinien! Nie był tak zaprogramowany. Miał przecież pozostać na orbicie, którą musiał odnaleźć, i na dodatek tak długo, aż się nie rozejrzę i nie podejmę odpowiedniej decyzji.

Patrzyłem dokoła zupełnie zmieszany i zagubiony. Błyszcząca płyta tkwiła nieporuszona pośrodku wizjera i nie zmieniała położenia, automatyczny skaner sferyczny wyłączył się sam. Z opóźnieniem usłyszałem odległy, głośny ryk silników lądownika. To one poruszały statek, który kierował się wprost na ten błyszczący obiekt.

A nad siedzeniem pilota błyskało zielone światło.

Coś było nie tak. Zielone światło zostało zainstalowane przez człowieka. Nie miało ono nic wspólnego z Heechami, był to zwyczajny, tradycyjny obwód radiowy, który informował mnie, że ktoś mnie wzywa. Ale kto? Któż mógłby znajdować się w pobliżu mojego świeżutkiego odkrycia?

– Halo! – krzyknąłem włączywszy kciukiem nadajnik. Usłyszałem odpowiedź, której nie zrozumiałem, zdawało mi się, że ten ktoś mówi w jakimś obcym języku, może po chińsku. Była to jednak istota ludzka. – Po angielsku, do cholery! – wrzasnąłem. – Coś ty za jeden!

Nastąpiła chwila milczenia. – A ty? – spytał inny głos.

– Nazywam się Bob Broadhead – warknąłem.

– Broadhead? – Usłyszałem zdziwione szepty. Po chwili odezwała się znowu osoba mówiąca po angielsku. – Nie mamy w rejestrze poszukiwacza o takim nazwisku. Czy jesteś z Afrodyty?

– A co to jest?

– O Boże! Ktoś ty taki? Tu mówi kontrola lotów Gateway-2. Nie mamy czasu się z tym pieprzyć. Podaj swoją identyfikację. Gateway-2!

Wyłączyłem radio i odchyliłem się na oparcie przyglądając się, jak płyta staje się coraz większa, a jednocześnie ignorując zielone światełko. Gateway-2! To ci dopiero! Gdybym chciał tu dolecieć, zgłosiłbym się na regularny lot zgadzając się w ten sposób na dzielenie się wszystkim, co znajdę. Poleciałbym bezpiecznie, jak turysta, trasą sprawdzoną już setki razy. Ale ja tego nie zrobiłem. Wybrałem lot, którego nikt jeszcze nie wypróbował i podjąłem ryzyko. Jego ciężar odczuwałem dręczony codziennym przerażeniem przez te potworne pięćdziesiąt pięć dni.

To nie było w porządku!

Straciłem głowę. Rzuciłem się w kierunku selektora kursów i przekręciłem gałki na chybił trafił.

Nie mogłem się pogodzić z taką klęską. Nie byłem w stanie uznać, że niczego nie odkryłem. Nie byłem też w stanie zaakceptować faktu, że dokonałem czegoś bardzo łatwego, za co nie dostanę ani grosza.

Zrobiłem za to coś jeszcze gorszego. Na pulpicie błysnęło jaskrawożółte światło, po czym cały pulpit sczerniał.

Umilkł cichutki pisk silników ładownika.

Wszystko zatrzymało się. Statek zamarł. Urządzenia Heechów przestały działać, wyłączył się nawet system chłodzenia.

Zanim Gateway-2 wysłała pojazd holowniczy, w temperaturze 75° zacząłem już majaczyć od udaru cieplnego.

Gateway była gorąca i wilgotna, na Gateway-2 było tak zimno, że musiałem pożyczyć jakąś kurtkę, rękawiczki i ciepłą bieliznę. Gateway śmierdziała potem i kanałami. Dwójka miała smak rdzewiejącej stali. Gateway była jasna, hałaśliwa i pełna ludzi, na tej drugiej było prawie zupełnie cicho, ponieważ przebywało tam zaledwie siedem osób, nie licząc mnie. Heechowie nie dokończyli budowy Gateway-2. Niektóre z tuneli urywały się w litej skale, a w ogóle było ich zaledwie kilkadziesiąt. Nie prowadzono tam jeszcze uprawy roślin, więc powietrze w całości pochodziło z chemicznych procesorów. Cząstkowe ciśnienie O2 wynosiło poniżej 150 milibarów, poza tym atmosferę tworzyła mieszanka azotowo-helowa, o ciśnieniu około połowę mniejszym od ziemskiego. Dlatego też głos człowieka brzmiał bardzo wysoko, a ja przez pierwsze parę godzin nie mogłem złapać oddechu.

Potężny, ciemny Japończyk z Marsa, Norio Ituno, pomógł mi wydostać się z lądownika i osłonił mnie przed niespodziewanym chłodem. Użyczył mi swego łóżka, napoił i pozwolił odpocząć jakąś godzinkę. Zdrzemnąłem się, a kiedy się obudziłem, siedział obok przyglądając mi się z rozbawieniem i szacunkiem. Szacunek przeznaczony był dla osoby, której udało się skasować statek wart pięćset milionów. Rozbawienie – dla idioty, który to zrobił.

– Chyba będą jakieś kłopoty – zauważyłem.

– Obawiam się, że tak – przyznał. – Statek jest kompletnie unieruchomiony. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego.


Drogi redaktorze „Głosu Gateway”

Czy jesteś rozsądną osobą o otwartym umyśle?

Udowodnij to czytając ten list do końca i nie wypowiadając swego zdania, dopóki nie dowiesz się o co chodzi. Na Gateway znajduje się trzynaście zamieszkanych poziomów. W każdym z trzynastu korytarzy (sam policz) znajduje się trzynaście pomieszczeń mieszkalnych. Czy myślisz, że autor tego listu kieruje się jedynie jedynie głupim przesądem? Sprawdź więc sam. Loty 83-20, 84-1, 84-10 (jaka liczba wychodzi po dodaniu tych cyfr?) uznano za zaginione na liście nr. 86-13. Korporacjo Gateway, zbudź się wreszcie! Niech się śmieją sceptycy i bigoci. Od tego, czy zaryzykujesz narażeniesię na niewielką śmieszność, zależy ludzkie życie. Niewiele by kosztowało usunięcie tych feralnych liczb z programu lotów, potrzeba jednak na to odwagi.

M. Gloyner (88-331)

– Nie przypuszczałem, że pojazd Heechów można tak uszkodzić. Wzruszył ramionami. – Dokonałeś czegoś nowego, Broadhead. Jak się czujesz? – W odpowiedzi na to usiadłem, a on skinął głową. – Mamy teraz sporo roboty. Będę musiał zostawić cię samego na parę godzin, jeśli dasz sobie radę. A później zorganizujemy przyjęcia.

– Przyjęcie! – Była to chyba ostatnia rzecz, której mógłbym się spodziewać. – Po co?

– Nieczęsto nam się trafia ktoś taki jak ty – powiedział z podziwem i pozostawił mnie samego z moimi myślami.

Myśli te nie były najprzyjemniejsze, po chwili więc wstałem z łóżka, włożyłem rękawiczki, zapiąłem kurtkę i poszedłem zwiedzać. Nie zajęło mi to zbyt dużo czasu, nie było specjalnie co oglądać. Słyszałem jakieś hałasy z niższych poziomów, ale w pustych korytarzach echo dziwnie się odbijało i nie natrafiłem na nikogo. Na Gateway-2 nie przyjeżdżali turyści, nie było tu zatem ani nocnego klubu, ani kasyna, nie znalazłem też żadnej restauracji… czy nawet toalety. Po chwili problem ten stał się bardzo palący. Doszedłem do wniosku, że Ituno powinien mieć coś takiego niedaleko pokoju, próbowałem więc odnaleźć drogę powrotną, ale i to niewiele dało. Wzdłuż korytarza było kilka kabin, lecz niewykończonych. Nikt tam nie mieszkał, więc nie zawracano sobie głowy kanalizacją.

To chyba nie był mój najlepszy dzień.

Kiedy w końcu znalazłem toaletę, przez dziesięć minut głowiłem się nad jej działaniem i pewnie z nieczystym sumieniem zostawiłbym ją brudną, gdybym nie usłyszał kogoś na zewnątrz. Stała tam niewysoka, tłusta kobieta.

– Nie wiem, jak się spuszcza wodę – zacząłem się usprawiedliwiać. Zlustrowała mnie od stóp do głów. – Jesteś Broadhead? – stwierdziła i dodała: – Dlaczego nie polecisz na Afrodytę?

– A co to takiego? Nie, chwileczkę, wpierw powiedz mi, jak to działa, a potem porozmawiamy o Afrodycie.

Wskazała na guziczek przy drzwiach, myślałem przedtem, że to światło. Kiedy go dotknąłem, dno całkowicie jednolitej muszli rozbłysło i po dziesięciu sekundach był w niej tylko popiół, a potem już zupełnie nic.

– Zaczekaj na mnie – rozkazała znikając w środku. Kiedy wyszła, powiedziała: – Na Afrodycie jest forsa. A forsa będzie ci potrzebna.


 
Szukamy twych śladów w mgławicach Oriona,
Kopiemy twe nory wraz z psami Procjona,
My z Baltimore, Buffalo, my z Bonn i Benares
Grzebiemy w Algolu, Arkturze, Antares
Pewnego dnia znajdziemy się
Mały zgubiony Heechu – szykuj się!
 

Dałem się jej wziąć za rękę i pociągnąć za sobą. Zaczynałem już rozumieć: Afrodyta była nową planetą odkrytą przez jeden ze statków Gateway-2 niecałe czterdzieści dni temu. I była naprawdę duża.

– Oczywiście będziesz musiał płacić procenty – powiedziała. – Jak na razie, nie znaleziono niczego oprócz zwykłych pozostałości po Heechach, ale są tam jeszcze tysiące kilometrów kwadratowych do przebadania, a pierwsi poszukiwacze   z Gateway nie dotrą tutaj jeszcze przez wiele miesięcy. Posłaliśmy im wiadomość czterdzieści dni temu. Czy miałeś kiedyś do czynienia z gorącą planetą?

– Z czym?

– Czy kiedykolwiek – wyjaśniła pociągając mnie w dół zlotnią – badałeś planetę, która jest gorąca?

– Nie. A w ogóle, nie mam właściwie żadnego doświadczenia, w każdym razie takiego, które by się liczyło. Miałem tylko jeden pusty lot. Nawet nie lądowaliśmy.

– Szkoda – odrzekła. – Ale i tak nie trzeba się wiele uczyć. Wiesz, jak jest na Wenus? Afrodyta jest po prostu trochę gorsza. Jej słońce rozbłyska i nie należy dać się wtedy zaskoczyć na otwartej przestrzeni. Na szczęście tunele Heechów są całkowicie pod powierzchnią. Jeśli znajdziesz jeden z nich, jesteś bezpieczny.

– A jakie są na to szansę? – spytałem.

– Bo ja wiem – powiedziała zamyślona, odciągając mnie od liny i prowadząc wzdłuż korytarza. – Chyba niezbyt duże. W czasie poszukiwań jest się przecież ciągle na otwartej przestrzeni. Na Wenus używa się opancerzonych aerolotów, w których można przemieszczać się bez trudu, no, powiedzmy prawie bez trudu – przyznała. – Nie jest to już takie niebezpieczne, ginie najwyżej jeden procent poszukiwaczy.

– A jaki jest procent strat na Afrodycie?

– Znacznie większy… Tak, z pewnością. Trzeba latać w lądowniku, a nie jest on przecież taki mobilny, zwłaszcza na planecie, której powierzchnia jest jak ciekła siarka, a najłagodniejsze wiatry są huraganami.

– Bardzo to atrakcyjne – powiedziałem. – Więc dlaczego cię tam jeszcze nie ma?

Jestem pilotem zewnętrznym i wracam na Gateway za jakieś dziesięć dni – gdy zbiorę ładunek lub przyleci tu ktoś, kto będzie chciał wrócić.

– Ja mogę wracać natychmiast.

– Psiakrew, Broadhead! Czy ty nie zdajesz sobie sprawy, w jakie popadłeś tarapaty? Przecież złamałeś przepisy majstrując przy pulpicie kontrolnym. Ukarzą cię dla przykładu.

Zastanowiłem się głęboko. – Dzięki, ale chyba zaryzykuję.

– Czy ty naprawdę nic nie rozumiesz? Na Afrodycie z pewnością coś znajdziesz, a tak możesz odbyć jeszcze ze sto wypraw i wrócisz z pustymi rękoma.

– Kochanie – odpowiedziałem – za żadne skarby nie mógłbym odbyć stu wypraw, teraz ani zresztą nigdy. Nie wiem nawet, czy zdobędę się na jedną. Mam nadzieję, że starczy mi odwagi na powrót na Gateway. A co dalej, to nie wiem.

Na Gateway-2 spędziłem w sumie trzynaście dni. Hester Bergowiz, pilot zewnętrzny, cały czas usiłowała mnie namówić na wyprawę na Afrodytę, pewnie dlatego, że nie chciała, bym zajmował w jej statku drogocenne miejsce przeznaczone na ładunek. Innym było to obojętne. Myśleli pewnie, że oszalałem. Dla Ituno, który nieoficjalnie był odpowiedzialny za porządek na Dwójce, stanowiłem jednak pewien problem. Byłem nielegalnym przybyszem bez opłaconych kosztów utrzymania i na dodatek w ogóle bez grosza przy duszy. Miał pełne prawo wyrzucić mnie w Kosmos bez skafandra. Rozwiązał tę sprawę wyznaczając mi robotę przy ładowaniu mało ważnego towaru do Piątki Hester. Składały się nań przeważnie wachlarze modlitewne i próbki z Afrodyty. Praca ta zajęła mi dwa dni. Potem mianował mnie głównym chłopcem na posyłki dla trójki mężczyzn, którzy remontowali skafandry kolejnej grupy badaczy Afrodyty. Używali palników Heechów, za pomocą których zmiękczali metal na tyle, by dało się nim pokryć skafandry. Mnie oczywiście nie pozwalano się tego dotykać. Trzeba aż dwóch lat, żeby się nauczyć precyzyjnej obsługi palnika. Pozwolono mi za to przynosić skafandry i płyty metalu Heechów, przygotowywać narzędzia i kawę… no i wypróbowywać szczelność gotowych skafandrów w Kosmosie.

Na szczęście wszystkie były szczelne.


OGŁOSZENIA DROBNE

SZEROKOLISTNIEC ZACIENIONY, ręcznie hodowany i zwijany. Skręt 2 dol. 87-307.

POSZUKIWANY Agosto T. Agnelli. Jeśli znasz jego aktualne miejsce pobytu, skontaktuj się z Interpolem przez Służbę Bezpieczeństwa Korporacji. Nagroda.

OPOWIADANIA I WIERSZE wydane w książce to najdoskonalszy sposób przekazania potomnym swoich wspomnień. Zaskakująco niska cena. Agent Wyd. 87-349.

CZY JEST KTOŚ Z Pittsburga lub Paducah? Tęsknię za domem. 88-226.

Dwunastego dnia z Gateway przybyły dwie Piątki wyładowane zapalonymi poszukiwaczami, którzy przywieźli całkowicie nieodpowiedni sprzęt. Wiadomość o Afrodycie nie zdążyła jeszcze dotrzeć na Gateway, więc nowicjusze nie mieli pojęcia, jakie atrakcje na nich czekają. Wśród nich znajdowała się młoda dziewczyna na wyprawie naukowej, w swoim czasie uczennica profesora Hegrameta, która miała zrobić badania antropometryczne Gateway-2. Norio Ituno, wykorzystując swe stanowisko, skierował ją na Afrodytę i zarządził wspólne przyjęcie powitalne i pożegnalne. Dziesięciu przybyszów i ja jedenasty stanowiliśmy grupę liczniejszą od gospodarzy, ale ci naszą przewagę ilościową spokojnie nadrabiali tempem picia. W sumie było to bardzo udane przyjęcie. Okazało się, że jestem już sławny. Nowo przybyli nie mogli się nadziwić, że skasowałem statek Heechów i ciągle jeszcze żyję.

Wyjeżdżałem wręcz ze smutkiem, nie mówiąc oczywiście o strachu. Ituno wlał sporą porcję ryżowej whisky do mojej szklaneczki i zaproponował toast. – Bardzo żałuję, że wyjeżdżasz, Broadhead. Na pewno nie zmienisz zdania? W tej chwili mamy więcej opancerzonych statków i skafandrów niż poszukiwaczy, choć trudno przewidzieć, ile to jeszcze potrwa. Jeśli jednak zdecydowałbyś się po powrocie…

– Na pewno się nie zdecyduję – odrzekłem.

– Banzai – powiedział i wypił. – Czy nie znasz przypadkiem starszego faceta, który nazywa się Bakin?

– Shicky'ego? Jasne. To mój sąsiad.

– Przekaż mu pozdrowienia ode mnie – poprosił nalewając na tę okazję.

– To wspaniały gość, choć jest trochę do ciebie podobny. Byłem z nim przy tym wypadku: przytrzasnął się w lądowniku, kiedy musieliśmy odpalić. Śmierć już zaglądała mu w oczy. Zanim dotransportowaliśmy go na Gateway, cały napuchł i śmierdział jak sto diabłów. Dwa dni później musieliśmy mu obciąć nogi. Zrobiłem to własnymi rękoma.

– Rzeczywiście, wspaniały z niego facet – powiedziałem z roztargnieniem kończąc drinka i wyciągając szklaneczkę po jeszcze. – Ale dlaczego uważasz, że jesteśmy podobni?

– Tak jak ty, nie potrafi podjąć decyzji. Ma dosyć forsy na Pełny Serwis, ale trudno mu się zdecydować na wydanie jej. Mógłby przecież mieć nogi i znowu wyruszyć. Ale gdyby mu się nie powiodło, nic by mu nie zostało. Więc tak to wszystko ciągnie i nadal jest kaleką.

Odstawiłem szklaneczkę. Nie miałem już ochoty na więcej. – Cześć, Ituno. Idę spać – powiedziałem.

Przez dłuższą część drogi powrotnej pisałem listy do Klary, choć nie wiedziałem, czyje kiedykolwiek wyślę. Nie miałem w zasadzie nic innego do roboty. Hester okazała się zadziwiająco sprawna seksualnie jak na niewysoką panią przy kości i w średnim wieku. Ale oczywiście jako rozrywka ma to swoje granice, a przy ładunku, który wypełniał statek, brakowało miejsca na cokolwiek innego. Dni upływały podobnie – seks, pisanie, spanie… i rozmyślania.

Zastanawiałem się, dlaczego Shicky Bakin chciał pozostać kaleką – a tym sposobem mogłem jakoś stawić czoła myśli, że i ja chciałem nim być.

Rozdział 25

– Wyglądasz na zmęczonego – mówi Sigfrid.

To nawet dość zrozumiałe. Weekend spędziłem na Hawajach. Ulokowałem tam trochę pieniędzy w turystyce, więc zdjęli mi to z podstawy opodatkowania. Na Wielkiej Wyspie przeżyłem dwa cudowne dni: rano było dwugodzinne spotkanie z akcjonariuszami, a popołudnia spędzałem w towarzystwie jednej z pięknych wyspiarek na plaży bądź w wyposażonym w szklane dno katamaranie przyglądając się, jak wielkie manty dopraszające się jedzenia nurkują pod łodzią. Całą drogę powrotną przyszło mi jednak zmagać się ze strefami zmiany czasu, wróciłem więc wyczerpany.

Tyle tylko, że nie są to sprawy, które Sigfrida rzeczywiście interesują. Nic go nie obchodzi, że jesteś w złej formie fizycznej. Nic go nie wzrusza, że na przykład złamałeś nogę, chce tylko wiedzieć, czy przypadkiem nie marzy ci się rżnięcie własnej matki.

– Jestem zmęczony – mówię. – Dajmy sobie więc spokój z tymi wstępami. Przejdźmi od razu do uczucia Edypalnego wobec matki.

– A miałeś je. Bob?

– Każdy przecież je ma.

– Może chciałbyś o tym porozmawiać?

– Nie za bardzo.

Czeka, tak zresztą jak i ja. Sigfrid znowu się wysilił, jego gabinet wygląda teraz jak pokój dziecinny sprzed czterdziestu lat. Na ścianie hologramy skrzyżowanych rakietek pingpongowych. Sztuczne okno z równie sztucznym widokiem Gór Skalistych podczas zamieci. Hologram półki z kasetami nagrań Przygód Tomka Sawyera i Zaginionych Marsjan, i jeszcze jakieś inne tytuły, których nie mogę odczytać. Wszystko tu jest swojskie, ale żadną miarą nie przypomina pokoju z moich lat dziecinnych. Był on malutki, wąski i prawie w całości wypełniała go stara kanapa, na której spałem.

– Czy już wiesz, o czym chciałbyś porozmawiać. Bob? – próbuje łagodnie Sigfrid.

– No jasne. – Po chwili zmieniam zdanie. – Nie, nie jestem pewien.

– W rzeczywistości jednak wiem. W drodze z Himalajów poczułem ból i to bardzo mocny. Leciałem pięć godzin, z tego połowę pogrążony we łzach. Było to prawie zabawne. Obok mnie siedziała urocza biała Hawajka, która udawała się na wschód. Od razu postanowiłem poznać ją bliżej. A stewardesa była ta sama, co w tamtą stronę, z nią zdążyłem się już zapoznać.

Siedziałem więc w samym końcu pierwszej klasy ponaddźwiękowca popijając drinki, którymi częstowała mnie stewardesa i rozmawiając z moją piękną sąsiadką, i za każdym razem, kiedy dziewczyna zapadała w drzemkę lub szła do toalety, a stewardesa patrzyła w innym kierunku – wstrząsały mną spazmy tłumionego gwałtownego płaczu.

Gdy natomiast jedna z nich spoglądała w moją stronę, byłem na powrót uśmiechnięty, raźny i czujny…

– Czy chcesz mi powiedzieć, co teraz czujesz, Bob?

– Powiedziałbym ci, gdybym tylko wiedział.

– Naprawdę nie wiesz? Czy nie przypominasz sobie, co przed chwilą chodziło ci po głowie, kiedy milczałeś?

– Oczywiście! – Waham się, po chwili jednak mówię: – Do diabła, Sigfrid! Wydaje mi się, że czekałem tylko, by ktoś mnie utulił. Pewnego dnia zajrzałem sobie w duszę i to bolało. Nie uwierzysz, jak bardzo. Płakałem jak dziecko.

– Co to było?

– Właśnie próbuję ci opowiedzieć. Dotyczyło to… hm. Dotyczyło to częściowo mojej matki. Ale również… No, wiesz – Dane Miecznikowa. Miałem…

– Jak sądzę, masz na myśli marzenia o stosunkach analnych z Miecznikowem. Czy nie tak. Bob?

– Taak. Masz dobrą pamięć, Sigfrid. Kiedy płakałem, miało to związek z moją matką. Częściowo…

– Mówiłeś już o tym. Bob.

– No dobra – milknę. A Sigfrid czeka. Ja zresztą też. Przypuszczam, że chcę, by mnie znowu ktoś utulił i po chwili Sigfrid wychodzi mi naprzeciw.

– Zobaczymy, czy mogę ci w czymś pomóc – mówi. – Zastanówmy się, co twój stosunek do matki ma wspólnego ze spółkowaniem analnym z Dane Miecznikowem.


RAPORT LOTU

Pojazd A3-77. Wyprawa 036D51. Załoga T. Parremo, N. Ahoya, E. Nimkin.

Czas przelotu: 5 dni 14 godzin. Pozycja – w pobliżu Alfa Centauri A.

Resume: „Planeta bardzo przypomina Ziemię, porasta ją gęsta roślinność, głównie koloru żółtego. Atmosfera zbliżona do mieszanki gazowej Heechów. Jest to ciepła planeta bez biegunowych czap śniegu, o temperaturze przy równiku odpowiadającej ziemskiej strefie podzwrotnikowej. Strefa umiarkowana rozciąga się do biegunów. Nie wykryliśmy śladów życia zwierzęcego, ani jego sygnat (metanu, itd.). Niektóre formy roślinne żerują w bardzo powolnym tempie wysuwając nadziemną część przypominającą lianę, która obwinąwszy się dokoła innych roślin z powrotem wrasta w ziemię. Zmierzona przez nas maksymalna prędkość wynosiła średnio 2 km na godzinę. Nie odnaleźliśmy żadnych artefaktów. Lądowania dokonali Parreno i Numkin, którzy pobrali próbki roślinności, lecz którzy zmarli najprawdopodobniej na skutek reakcji potoczystej. Na ciałach ich utworzyły się ogromne pęcherze, które wkrótce stały się bardzo bolesne i swędzące. Nastąpiły duszności spowodowane prawdopodobnie gromadzeniem się płynu w płucach. Nie wpuściłem ich na pokład statku, nie dopuszczając do kontaktu z lądownikiem. Zanotowałem ich ostatnie słowa, a następnie odpaliłem lądownik. Statek powrócił więc w niekompletnym stanie”.

Opinia Korporacji: Przez wzgląd na dotychczas nienaganne postępowanie N. Ahoi nie wyciąga się wobec niego żadnych konsekwencji.

Czuję, że coś się we mnie dzieje. Tak jakby miękkie wilgotne wnętrze klatki piersiowej zaczynało podchodzić mi do gardła. Gdybym teraz chciał coś powiedzieć, a nie kontrolował mego głosu, byłby drżący i beznadziejnie smutny. Próbuję więc nad nim zapanować, choć zdaję sobie doskonale sprawę, że takiego wzruszenia nie mogę przed nim ukryć: dzięki odczytom czujników wie na podstawie drżenia mięśnia trójgłowego czy wilgotności dłoni, co się dzieje wewnątrz mnie.

W każdym bądź razie próbuję. – Posłuchaj, Sigfrid – mówię tonem nauczyciela biologii objaśniającego słuchaczom spreparowaną żabę. – Moja matka mnie kochała. Wiedziałem o tym i ty także to wiesz. To logiczne, że nie miała innego wyboru. Freud podobno powiedział, iż z chłopca, który ma pewność, że jest pupilkiem matki, nigdy nie wyrośnie neurotyk. Tylko, że…

– Daj spokój, Robbie. To nie jest zupełnie tak, jak mówisz, a poza tym intelektualizujesz. Tak naprawdę, to czcze gadanie zupełnie cię nie obchodzi i ty dobrze o tym wiesz. Grasz na zwłokę, co?

Innym razem za takie coś powyrywałbym mu wszystkie kable, jednak dzisiaj prawidłowo odgadł mój nastrój. – W porządku, ale jestem pewien, że matka mnie kochała. Musiała mnie kochać! Byłem jej jedynym synem. Mój ojciec nie żył – tylko bez tego pochrząkiwania, Sigfrid, zaraz do tego dojdę. Jej miłość do mnie była logiczną koniecznością i ja to tak odbierałem, choć nigdy mi tego nie powiedziała. Nigdy.

– Czy to znaczy, że przez całe życie ani razu nie powiedziała, że cię kocha?

– Nie! – krzyczę. Po chwili odzyskuję panowanie nad sobą. – Ale przynajmniej nigdy mi tego nie powiedziała wprost. Owszem, kiedy miałem jakieś osiemnaście lat i właśnie zasypiałem, usłyszałem, jak w sąsiednim pokoju mówiła do jednej ze swoich przyjaciółek, że jestem wspaniałym chłopakiem. Była ze mnie dumna. Już nie pamiętam, co takiego zrobiłem, znalazłem pracę czy zdobyłem jakąś nagrodę, ale w tamtej chwili była ze mnie dumna i kochała mnie, i powiedziała to… tyle, że nie do mnie.

– Mów dalej. Bob.

– Mówię przecież! Daj mi trochę czasu. To boli. Sądzę, że to właśnie nazywasz bólem pierwotnym.

– Proszę cię. Bob, nie stawiaj sobie diagnozy. Po prostu mów. Pozwól, by to samo z ciebie wylazło.

– A, cholera…

Sięgam po papierosa i zatrzymuję się w pół ruchu. Taki wybieg daje dobre wyniki, zwłaszcza kiedy Sigfrid mi nie popuszcza, ponieważ prawie zawsze zaczyna wtedy dochodzić, czy przypadkiem nie próbuję dać upust napięciu, zamiast się z nim uporać. Tym razem czuję jednak zbyt duże obrzydzenie do samego siebie, Sigfrida, a nawet matki. Chcę mieć to już za sobą. – Posłuchaj – mówię więc – to było tak. Bardzo kochałem matkę i wiem – wiedziałem! – że i ona mnie kochała. Ale nie umiała tego okazać.

Zdaję sobie nagle sprawę, że trzymam w dłoni papierosa i gniotę go nie zapalając. Sigfrid zaś – to dziwne – nawet tego nie skomentował. – Nie wyraziła tego w słowach – brnę dalej. – I nie tylko to. Wiesz, to zabawne, jednak nie przypominam sobie, by mnie kiedykolwiek dotykała. Czasami mnie całowała na dobranoc. W czubek głowy, i pamiętam, że opowiadała mi bajki. Była też zawsze, kiedy jej potrzebowałem. Ale…

Muszę przerwać na moment, by zapanować nad swoim głosem. Głęboko i spokojnie wciągam powietrze przez nos koncentrując się, by oddychać równomiernie.

– Jak widzisz, Sigfrid – mówię dokładnie ważąc słowa i ciesząc się z klarowności i precyzji, z jaką je wygłaszam – nie dotykała mnie zbyt często. Z jednym tylko wyjątkiem. Była dla mnie bardzo dobra, kiedy chorowałem. A chorowałem często. Wszyscy mieszkający w pobliżu kopalni żywności cierpieli na krwotoki z nosa i infekcje skórne. Sam wiesz, jak to jest. Dawała mi wszystko, czego potrzebowałem. Była przy mnie, Bóg raczy wiedzieć, jak sobie radziła pracując i opiekując się mną jednocześnie, i kiedy byłem chory…

– Dalej, Robbie – zachęca po chwili Sigfrid – wyduś to. Próbuję, ale ponieważ wciąż jestem zakłopotany, mówi:

– Powiedz to szybko. Wyrzuć z siebie. Nie martw się, czy cię rozumiem i czy ma to jakiś sens. Musisz się tego pozbyć.

– Mierzyła mi temperaturę – wyjaśniam. – Dobrze wiesz, jak to wygląda. Wkładała mi w tyłek termometr i trzymała go – ile to mogło być – jakieś trzy minuty. A potem wyjmowała i odczytywała temperaturę.

Jestem już prawie na granicy wybuchu. Chcę, żeby nastąpił, ale wpierw pragnąłbym przejść przez to wszystko – od początku do końca. Jest to wręcz seksualne przeżycie – jak wtedy, gdy decydujesz się pójść do łóżka z kobietą i choć właściwie nie chcesz jej się tak bardzo oddać, jednak to robisz. Odmierzam swoje opanowanie, by go starczyło do końca. Sigfrid nic nie mówi i po chwili udaje mi się wykrztusić:

– Widzisz sam, jak to jest. To zabawne. Całe życie – ile tego będzie? – jakieś czterdzieści lat. A mnie ciągle nie opuszcza myśl, że bycie kochanym łączy się jakoś z wsadzaniem czegoś w tyłek.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю