355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Frederik Pohl » Gateway — brama do gwiazd » Текст книги (страница 3)
Gateway — brama do gwiazd
  • Текст добавлен: 12 октября 2016, 00:40

Текст книги "Gateway — brama do gwiazd"


Автор книги: Frederik Pohl



сообщить о нарушении

Текущая страница: 3 (всего у книги 17 страниц)

Byłem wtedy jeszcze bardzo naiwny.


UTRZYMANIE GATEWAY

Celem pokrycia kosztów utrzymania Gateway wszyscy zobowiązani są do wnoszenia opłat dziennych za powietrze, regulację temperatury, administrację i inne usługi.

Gościom powyższe opłaty wlicza się do rachunku hotelowego.

Opłaty obowiązujące inne osoby są umieszczone w cenniku. Istnieje możliwość uiszczenia podatku na rok z góry. Uchylanie się od wnoszenia dziennych opłat powoduje natychmiastowe wydalenie z Gateway.

Uwaga: Nie gwarantujemy miejsca na statku dla osób wydalonych.

Ujrzawszy go poznałem Gateway tak, jak nie poznałbym jej ze statystyk. Statystyki są wystarczająco przejrzyste i wszyscy dobrze je znają, ci, którzy przybyli tu jako poszukiwacze, a także o wiele większa liczba tych, którzy pragnęli nimi zostać. Około osiemdziesięciu procent wypraw wraca z niczym. Około piętnastu nie wraca w ogóle. A więc jeden na dwudziestu, średnio biorąc, wraca z lotu z czymś, z czego Gateway – a ogólnie ludzkość – może mieć jakiś pożytek. Gdy ktoś zarobi choć na pokrycie kosztów przyjazdu tutaj i pobytu, to już dużo.

A jeśli przytrafi ci się coś złego podczas podróży… hm, to pech. Szpital Końcowy jest równie dobrze wyposażony jak wszystkie inne. Trzeba się jednak tam dostać, żeby ci to coś dało, a możesz być w podróży wiele miesięcy. Jeśli przytrafi ci się to po dotarciu do celu – co zdarza się najczęściej – niewiele będzie ci można pomóc, dopóki nie wrócisz na Gateway. Ale wtedy może być już za późno, by cię poskładać, a może i za późno, by utrzymać przy życiu.

Aha: nie pobiera się opłat za podróż powrotną do miejsca, skąd się przybyło. Rakiety zawsze przylatują pełniejsze niż wracają. Nazywa się to kosztami własnymi.

Podróż powrotna jest za darmo… ale do czego wracać? Zjechałem po linie do Poziomu Tani, skręciłem w tunel i wpadłem prosto na mężczyznę w czapce z opaską na ramieniu. Policjant Korporacji. Nie mówił po angielsku, ale wskazał mi drogę powrotną, a jego postura była już wystarczająco przekonywająca. Chwyciłem linę, wzniosłem się jeden poziom, przeszedłem do innej zlotni i spróbowałem jeszcze raz.

Jedyną różnicą było to, że tym razem strażnik mówił po angielsku.

– Nie możesz tu wchodzić – powiedział.

– Chciałem tylko zobaczyć statki. .

– Jasne. Ale nie można. Dopiero jak się ma niebieską odznakę – rzekł wskazując na swoją. – To odznaka specjalisty Korporacji, członka załogi lub VIP.

– Jestem członkiem załogi.

Uśmiechnął się.

– Jesteś tu nowy, z ostatniego transportu z Ziemi, co? Przyjacielu, będziesz członkiem załogi, gdy wpiszesz się na lot, nie wcześniej. Wracaj na górę.

– Chyba mnie rozumiesz – starałem się go przekonać. – Chciałbym się tylko rozejrzeć.

– Nie wolno, dopóki nie skończysz kursu, chyba że przyprowadzą cię tutaj w ramach zajęć. A potem zobaczysz więcej, niż byś chciał.

Spierałem się trochę, ale miał zbyt dużo argumentów. Gdy jednak sięgnąłem po linę, tunel jakby się zachwiał i ogłuszył mnie jakiś huk. Przez chwilę myślałem, że asteroid wylatuje w powietrze. Popatrzyłem na strażnika, który wzruszył ramionami, dość zresztą przyjaźnie. – Powiedziałem tylko, że nie możesz ich zobaczyć – rzekł. – Nie mówiłem wcale, że nie można ich usłyszeć.

Ugryzłem się w język, żeby nie powiedzieć „O Boże”, co rzeczywiście cisnęło mi się na usta. – Jak sądzisz, dokąd on leci? – zapytałem.

– Przyjdź tu za sześć miesięcy. Może już wtedy będziemy wiedzieli. Nie wyglądało to zbyt zachęcająco. Mimo wszystko czułem się jednak podekscytowany. Po latach spędzonych w kopalniach żywności byłem tutaj, na Gateway, dokładnie w tym miejscu, skąd kilku nieustraszonych poszukiwaczy wyruszyło na wyprawę, która mogła przynieść im sławę i niewiarygodną fortunę. Szanse są nieważne. To było naprawdę życie na najwyższych obrotach.

Nie zwracałem więc zbytniej uwagi na to, co robiłem i w rezultacie w drodze do domu zgubiłem się ponownie. Kiedy dotarłem do Poziomu Laleczka, byłem dziesięć minut spóźniony.

Dane Mieczników szybko oddalał się tunelem od mojego pokoju. Sprawiał wrażenie, jakby mnie nie poznawał. Gdybym nie zamachał na niego, pewnie by mnie minął.

– Mhm – chrząknął. – Spóźniłeś się.

– Próbowałem popatrzeć na statki na Poziomie Tani.

– Nikomu nie wolno tam wchodzić, dopóki nie zdobędzie niebieskiej odznaki lub bransolety.

Dobrze sam już o tym wiedziałem. Powlokłem się za nim w milczeniu nie chcąc tracić energii na dalszą rozmowę.

Bladą twarz Miecznikowa okalały wspaniale zakręcone piękne bokobrody. Wyglądały jak nawoskowane, toteż każdy splot żył własnym życiem. „Nawoskowane” – to chyba nie było to. Coś w nich musiało być poza włosami, ale co by to nie było, nie był to usztywniacz. Poruszały się, gdy i on się poruszał, a kiedy uśmiechał się i rozmawiał, poruszane mięśniami szczęki baki wznosiły się i falowały. Uśmiechnął się w końcu, kiedy dotarliśmy do Błękitnego Piekiełka. Postawił pierwszego drinka wyjaśniając, że taki jest zwyczaj i że ów zwyczaj ogranicza się do jednej tylko kolejki. Ja zamówiłem drugą. Uśmiech pojawił się na jego twarzy, gdy od razu postawiłem również trzecią.


CO TO JEST GATEWAY?

Gateway jest artefaktem stworzonym przez tak zwanych Heechów. Wydaje się, iż zbudowana została wokół asteroidu, lub jądra jakiejś nietypowej komety. Czasu powstania nie znamy, ale poprzedza on z całą pewnością pojawienie się cywilizacji ludzkiej.

Środowisko naturalne wnętrza Gateway przypomina ziemskie poza stosunkowo niewielką siłą ciążenia (nie jest to właściwie grawitacja, lecz dająca podobny efekt siła odśrodkowa w wyniku obrotu Gateway). Po przybyciu z Ziemi przez pierwszych kilka dni odczuwa się pewne trudności w oddychaniu spowodowane niskim ciśnieniem atmosferycznym. Cząstkowe ciśnienie tlenu równa się jednakże ziemskiemu na wysokości 2000 metrów i w pełni pokrywa zapotrzebowanie zdrowego ludzkiego organizmu.

W hałasie, jaki panował w Piekiełku, rozmowa nie należała do najłatwiejszych, powiedziałem mu jednak, że słyszałem start rakiety. – Aha – rzekł podnosząc szklaneczkę. – Mam nadzieję, że będą mieli szczęście. – Sześć niebieskawych bransolet z metalu Heechów, niewiele grubszych od drutu, połyskiwało na jego ręku. Zabrzęczały lekko, kiedy wychylił połowę drinka.

– Czy dobrze rozumiem, że jedna za każdą wyprawę? – zapytałem.

Wypił do końca.

– Tak. A teraz pójdę potańczyć – powiedział. Podążyłem za nim wzrokiem, kiedy ruszył w kierunku kobiety w jaskrawo różowym sari. Jednego byłem pewien: nie był zbytnio rozmowny.

Zresztą trudno było rozmawiać w takim hałasie. Tańczyć też nie było łatwo. Błękitne Piekiełko znajdowało się w samym środku Gateway i zajmowało część wrzecionowatej jaskini. Odśrodkowa siła ciążenia była tak niewielka, że nie ważyliśmy więcej niż półtora kilo, każda próba walca lub polki kończyła się uniesieniem w powietrze. Tańczono więc nie dotykając się, tak jak w szkole podstawowej, gdzie wymyśla się specjalne tańce, aby czternastoletni chłopcy tańcząc z czternastoletnimi partnerkami nie musieli zbyt wysoko zadzierać głowy. Stopy pozostają prawie nieruchomo, natomiast ręce, głowa, ramiona i biodra poruszają się, jak sobie chcą. Ja tam lubię się dotykać w tańcu. Ale nie można mieć wszystkiego na raz. Tak czy owak – lubię tańczyć.

Po drugiej stronie sali zobaczyłem Sheri ze starszą kobietą, którą wziąłem za jej opiekunkę. Zatańczyłem z nią raz. – Jak ci się tu podoba? usiłowałem przekrzyczeć muzykę. Kiwnęła głową i odkrzyknęła coś, czego nie zrozumiałem. Później tańczyłem z olbrzymią Murzynką, która miała dwie niebieskie bransolety, jeszcze raz z Sheri, potem z dziewczyną, którą Dane Mieczników mi podrzucił – pewnie dlatego, że chciał się jej pozbyć – i w końcu z wysoką kobietą o ostrych rysach twarzy i tak ciemnych i gęstych brwiach, jakich nigdy przedtem nie widziałem pod kobiecą fryzurą (włosy zaczesywała do tyłu w dwa kucyki, które majtały się za nią, kiedy się poruszała). Ona także miała parę bransolet. Między tańcami zaś popijałem.

Stoły były ustawione dla ośmio lub dziesięcioosobowych grup, ale grup takich nie było. Wszyscy siadali, gdzie im było wygodnie, i zajmowali cudze krzesła nie bacząc na ich właścicieli. Przez chwilę siedziało obok mnie kilka osób w białych mundurach brazylijskiej marynarki rozmawiających po portugalsku. Potem przysiadł się do mnie jakiś facet ze złotym kolczykiem w uchu, także nie rozumiałem, co mówił (dobrze wiedziałem natomiast, o co mu chodziło).

W czasie mego pobytu na Gateway, jak zawsze tu zresztą, problem języka pojawiał się bez przerwy. Gateway przypomina międzynarodową konferencję, na której popsuł się cały sprzęt translatorski. Istnieje coś w rodzaju miejscowego lingua franca, mieszaniny różnych języków i można wszędzie usłyszeć zdanie typu – Ecoutez, gospodin, tu es verrlickt.

Dwa razy tańczyłem z Brazylijką, chudą ciemną dziewczyną o orlim nosie, ale za to słodkich brązowych oczach, i usiłowałem powiedzieć jej kilka prostych słów. Być może mnie i rozumiała. Jeden wszakże z towarzyszących jej mężczyzn świetnie mówił po angielsku, przedstawił siebie i swoich kolegów. Nie dosłyszałem żadnego nazwiska, z wyjątkiem jego – Francesco Hereira. Zafundował mi drinka i zgodził się, bym wszystkim postawił kolejkę. Wtedy zdałem sobie sprawę, że już go gdzieś widziałem. Należał do tej załogi, która przeszukiwała nas po wylądowaniu.

Kiedy o tym rozmawialiśmy. Dane nachylił się nade mną i mruknął mi do ucha: Cześć, na razie, chyba że masz ochotę pójść ze mną.

Nie było to najcieplejsze zaproszenie, ale hałas w Piekiełku stawał się coraz trudniejszy do zniesienia. Powlokłem się za nim i tuż obok Piekiełka odkryłem regularne kasyno ze stolikami do oka, pokera, z wolnoobrotową ruletką o dużej ciężkiej kuli, z grą w kości, które toczyły się wieczność całą, a nawet z oddzielonym liną sektorem do bakarata. Mieczników skierował się do stolika, gdzie grano w oko, i czekając na rozpoczęcie partii bębnił palcami w oparcie krzesła. Wtedy dopiero odkrył, że przyszedłem za nim.

– W co chciałbyś zagrać? – spytał rozglądając się po sali.

– Ja już w to wszytko grałem – rzekłem trochę bełkotliwie i jednocześnie z przechwałką w głosie. – Może w bakarata, o niewielką stawkę.

Popatrzył na mnie z szacunkiem, a potem z rozbawieniem.

– Najmniej pięćdziesiąt.

Zostało mi jeszcze jakieś pięćset czy sześćset dolarów na koncie. Wzruszyłem ramionami.

– Tysięcy – dodał.

Zakrztusiłem się. Możesz zasiąść z dziesięcioma dolarami do ruletki powiedział nie patrząc na mnie i nachylając się nad graczem, którego kupka żetonów powoli topniała. – Do innej gry potrzebujesz co najmniej setkę. Są tu chyba też gdzieś automaty za dziesięć dolarów. – Zagłębił się w fotelu i tyle go widziałem.

Popatrzyłem przez chwilę i zorientowałem się, że dziewczyna z czarnymi brwiami siedzi przy tym samym stoliku zajęta oglądaniem kart. Nie oderwała od nich wzroku.

Jasne, że nie bardzo było mnie stać na grę. W tym momencie uświadomiłem sobie też, że tak naprawdę, to nie stać mnie było też i na drinki, które zamawiałem, a mój wewnętrzny układ czuciowy zaczął mnie informować, ile ich już wypiłem. Ostatnie, co dotarło do mojej świadomości, to to, że powinienem wrócić do pokoju. I to jak najszybciej.


SYLVESTER MACKLEN:

OJCIEC GATEWAY

Gateway została odkryta przez Sylwestra Macklena, szperacza tunelowego na Wenus, który w jednym z dołów znalazł sprawny statek kosmiczny Heechów. Udało mu się wydobyć go na powierzchnię i dotrzeć na Gateway, pojazd ten znajduje się obecnie w doku 5-33. Niestety wyprawa zakończyła się tragicznie, ponieważ Macklen nie był w stanie wrócić na Wenus, i choć udało mu się wysadzić zbiornik paliwa w lądowniku, by w ten sposób zasygnalizować swą obecność, pomoc przyszła za późno.

Macklen był człowiekiem odważnym i pełnym imcjatywy, tablica umieszczona w doku 5-33 upamiętnia jego wyjątkowe zasługi dla ludzkości. Nabożeństwa w jego intencji odprawiane są w określonych godzinach w miejscach kultu różnych obrządków.

Rozdział 7

Leżę na materacu i nie czuję się lepiej. W sensie fizycznym. Niedawno przeszedłem operację i prawdopodobnie organizm nie wchłonął jeszcze szwów.

– Rozmawialiśmy o twojej pracy. Bob – przypomina mi Sigfrid. To dość nudne. Całkiem jednak bezpieczne.

– Nienawidziłem tej pracy. Któż zresztą mógłby lubić kopalnie żywności?

– Ale trzymałeś się tego. Nigdy nie próbowałeś pracować gdzie indziej. Mogłeś chociażby przerzucić się na fermę morską. Szkoły też nie skończyłeś.

– Chcesz powiedzieć, że zabrakło mi inwencji?

– Niczego nie sugeruję. Bob. Pytam się tylko, co czujesz.

– W pewnym sensie masz rację. Myślałem o tym, żeby coś zmienić. Nawet bardzo dużo o tym myślałem – mówię przypominając sobie te cudowne dni z Sylwią. Pamiętam, jak pewnej styczniowej nocy siedzieliśmy w kabinie stojącego na ziemi szybowca – nie mieliśmy zresztą gdzie się podziać – i rozmawialiśmy o przyszłości. Co chcielibyśmy robić? Jak przezwyciężyć los? Według mnie, nie było w tym nic, co mogłoby zainteresować Sigfrida. O Sylwii powiedziałem mu już wszystko. W końcu wyszła za jakiegoś udziałowca, zresztą zerwaliśmy ze sobą długo przedtem. – Przypuszczam – mówię biorąc się w garść i próbując wykorzystać to spotkanie do maksimum – że odczuwałem pragnienie śmierci.

– Wolałbym Bob, żebyś nie używał terminów psychiatrycznych.

– Ale rozumiesz, o co mi chodzi. Zdawałem sobie sprawę, że czas upływa. Im dłużej pracowałem w kopalni, tym trudniej było mi się z niej wyrwać. Nic lepszego jednak się nie trafiało. Były też i inne sprawy, które mnie tam trzymały. Moja dziewczyna Sylwia. Matka, kiedy jeszcze żyła. Przyjaciele. A nawet rozrywki. Chociażby szybownictwo. Wspaniale jest znaleźć się ponad wzgórzami, a z dostatecznie dużej wysokości Wyoming nie wygląda wcale tak źle i nie czuć prawie smrodu ropy.

– Wspomniałeś o Sylwii. Dobrze się rozumieliście?

Zawahałem się masując brzuch. Tkwiło tam prawie pół metra nowych jelit. Kosztowały majątek i czasami miałem wrażenie, że poprzedni właściciel domaga się ich z powrotem. Kim on mógł być? Czy też ona? Jak umarł? I czy rzeczywiście umarł? A może też żyje w takiej biedzie, że sprzedaje kawałki swego ciała, podobno robią tak piękne dziewczyny z kształtnymi piersiami lub uszami.

– Bob, czy łatwo nawiązywałeś znajomości z kobietami?

– Teraz tak.

– Nie chodzi mi o teraz. Wspominałeś – jak mi się wydaje – że jako dziecko z trudem zawierałeś przyjaźnie.

– A kto je wtedy łatwo zawiera?

– Jeżeli dobrze rozumiem pytanie, Robbie, to chciałbyś wiedzieć, czy pamięta się dzieciństwo jako doskonale szczęśliwe i łatwe doświadczenie. Oczywiście odpowiedź brzmi „nie”. Ale są ludzie, którzy bardziej od innych przenoszą konsekwencje dzieciństwa na swoje dorosłe życie.

– Aha. Sięgając myślą w przeszłość sądzę, że trochę się jednak bałem mojej grupy rówieśniczej – och, przepraszam cię, Sigfrid, chciałem powiedzieć „innych dzieci”. Znały się wszystkie. Bezustannie miały swoje sekrety. Wspólne zabawy. Zainteresowania. A ja byłem sam.

– Czy jesteś jedynakiem, Robbie?

– Wiesz dobrze, że tak. Właśnie, może to dlatego. Oboje rodzice pracowali, i nie lubili, gdy bawiłem się w pobliżu kopalni. Mówili, że to niebezpieczne. Tam rzeczywiście nie było bezpiecznie dla dzieci. Mogłeś się skaleczyć przy maszynach, mogła cię zasypać hałda, mogłeś się otruć gazem. Dużo więc przebywałem w domu, oglądałem filmy, słuchałem kaset, i jadłem. Byłem grubym dzieckiem. Uwielbiałem rzeczy pełne skrobi i cukru, z dużą ilością kalorii. Rodzice rozpieszczali mnie kupując więcej jedzenia niż trzeba.


Nadal lubię być rozpieszczany. Teraz jem lepsze rzeczy, nie tak tuczące, ale też i tysiąc razy droższe. Na przykład prawdziwy kawior. Nawet często. Otrzymujemy go z akwarium w Galveston. Piję prawdziwego szampana i jem masło… – Pamiętam, jak leżałem w łóżeczku – mówię. – Musiałem być bardzo mały, miałem może ze trzy lata. Bawiłem się z misiem gadułą. Kładłem go obok siebie, on opowiadał mi historyjki, a ja kłułem go ołówkiem i próbowałem oberwać uszy. Uwielbiałem takie zabawy, Sigfrid.

Przerywam, a Sigfrid natychmiast podejmuje temat na nowo. – Dlaczego płaczesz, Robbie?

– Nie wiem -wrzeszczę, a łzy spływają mi po twarzy. Spoglądam na zegarek: zielone cyferki skaczą i zamazują się w zamglonych przez płacz oczach. – Ojej – zagaduję go siadając na materacu, łzy wciąż płyną mi po twarzy, choć już nie tak obficie. – Muszę już iść. Umówiłem się. Na imię ma Tania. Piękna dziewczyna. Jak marzenie. Uwielbia Mendelsohna i róże. Chciałbym jej kupić kilka tych pięknych ciemnoniebieskich kwiatów, które pasują do jej oczu.

– Rób, zostało nam jeszcze prawie dziesięć minut.

– Wynagrodzimy sobie to następnym razem. – Wiem, że to niemożliwe, dodaję więc szybko: – Potrzebuję skorzystać z toalety.

– Czy chcesz wydalić swoje uczucia?

– Nie bądź taki mądry. Wiem, co chcesz powiedzieć. Wygląda to na typowy mechanizm przemieszczenia.

– Rób!

– W porządku. Myślisz, że się wycofuję? Ale ja naprawdę muszę już iść. Najpierw do toalety. A potem do kwiaciarni. Tania to coś ekstra.

Jest wspaniała. Nie chodzi mi teraz o seks, choć i w tym jest niezła. Potrafi z… Potrafi…

– Rób! Co chciałeś powiedzieć?

Wciągam powietrze i udaje mi się wykrztusić: – Jest cudowna w miłości francuskiej.

– Rób?

Rozpoznaję ten ton. Sigfrid dysponuje sporym repertuarem intonacji, ale część z nich nauczyłem się już identyfikować. Wydaje mu się, że jest na jakimś tropie.

– Co?

– Bob, jak ty to nazywasz, kiedy kobieta robi to ustami?

– Chryste, Sigfrid, co to za głupia gra?

– Jak ty to nazywasz? – powtarza.

– Sam dobrze wiesz.

– Proszę cię. Bob. Powiedz mi, jak to nazywasz.

– Na przykład, że mi go ssie.

– A jak inaczej?

– Jest całe mnóstwo określeń. Chociażby „brać w buzię”. Wydaje mi się, że słyszałem tysiące innych.

– Jakich?

Mój gniew i ból wzrastają i nagle mam już tego wszystkiego dość. – Skończ już tę pieprzoną zabawę – mówię. Bolą mnie kiszki i boję się, że zerżnę się w majtki. Tak jakbym znowu był dzieckiem. – O Boże, Sigfrid! Kiedy byłem małym chłopcem, rozmawiałem ze swoim misiem. Teraz mam czterdzieści pięć lat i znowu rozmawiam z głupią maszyną, jakby była żywa!

– Ale jest na to jeszcze inne określenie, prawda. Bob?

– Jest ich tysiące! Które wolisz?

– To, którego nie dokończyłeś. Proszę, dokończ teraz. Słowo to ma na pewno specjalne znaczenie dla ciebie, skoro nie możesz go nawet wypowiedzieć.

Przewracam się z powrotem na materac i teraz już naprawdę płaczę.

– Proszę cię. Bob. Co to za słowo?

– A niech cię diabli, Sigfrid. Zejść. To właśnie to. Zejść, zejść, zejść.

Rozdział 8

– Dzień dobry – odezwał się jakiś głos wdzierając się w sam środek snu, w którym z trudem przedzierałem się przez jakieś lotne piaski w środku Mgławicy Oriona. – Przyniosłem panu herbatę.

Otworzyłem jedno oko. Nad krawędzią hamaka patrzyły na mnie czarne jak węgiel oczy osadzone w twarzy koloru piasku. Obudziłem się ubrany i z kacem. Coś strasznie śmierdziało i zdałem sobie sprawę, że to ja.

– Nazywam się Shikitei Bakin. Proszę, niech pan wypije herbatę. Pomoże panu uzupełnić zapas płynu w organizmie.

Popatrzyłem nieco niżej i ujrzałem, że facet z herbatą kończy się w talii, był to ten sam beznogi mężczyzna z przytroczonymi do ciała skrzydłami, którego widziałem w tunelu dzień wcześniej.

– Uch – stęknąłem starając się powiedzieć coś więcej, aż w końcu udało mi się wykrztusić: – Dzień dobry. – Mgławica Oriona oddalała się w sen, podobnie jak wrażenie przedzierania się przez gwałtownie zestalające się chmury gazowe. Pozostał natomiast okropny smród. Pokój obrzydliwie cuchnął, nawet jak na Gateway i uświadomiłem sobie, że zarzygałem podłogę. Niewiele brakowało, bym zrobił to jeszcze raz. Bakin, powoli poruszając skrzydłami, zręcznie upuścił obok mnie na hamak zakorkowany termos. Potem poszybował w kierunku szafki i usiadł na niej.

– Zdaje się – powiedział – że ma pan badania lekarskie dziś o ósmej rano?

– Naprawdę? – udało mi się zdjąć kubek z termosu i wypić łyk herbaty. Była gorąca, bez cukru i prawie bez smaku, ale cofała w moich jelitach falę zbierających się wymiotów.


KTO JEST WŁAŚCICIELEM GATEWAY?

Gateway jest czymś wyjątkowym w historii ludzkości i bardzo wcześnie zdano sobie sprawę, że jest zbyt cenna, by mogła stać się własnością jednej grupy ludzi jakiegoś konkretnego rządu. Utworzono zatem Przedsiębiorstwo Gateway.

Przedsiębiorstwo Gateway (powszechnie nazywane „Korporacją”), jest wielonarodową organizacją, w której głównymi partnerami są rządy Stanów Zjednoczonych Ameryki, Związku Radzieckiego, Stanów Zjednoczonych, Brazylii, Konfederacji Wenusjańskiej i Nowej Ludowej Azji, a jej uczestnikami o ograniczonej odpowiedzialności są wszyscy ci, którzy podobnie jak ty podpisali załączoną umowę.

– Tak mi się wydaje. Taki tu zwyczaj. A poza tym pański piezofon dzwonił kilka razy.

Wróciłem do swojego – Uch…

– Sądzę, że to pana opiekun przypominał o badaniach. Już siódma piętnaście, panie…

– Broadhead – mruknąłem niewyraźnie, więc po chwili powtórzyłem:

– Nazywam się Bob Broadhead.

– Pozwoliłem sobie sprawdzić, czy pan się już obudził. Proszę pić herbatę, panie Broadhead. Życzę przyjemnego pobytu na Gateway.

Skinął głową i zeskoczył z szafki, poszybował w kierunku drzwi, przytrzymał się o nie rękami i już go nie było. Z ciężką głową reagującą łomotem na każdą zmianę pozycji zwlokłem się z hamaka próbując ominąć co brudniejsze miejsca na podłodze. Nawet się zbytnio przy tym nie uświniłem. Pomyślałem o zdepilowaniu brody, ale zarost miał już dwanaście dni i postanowiłem go jeszcze trochę zostawić, w końcu nie wyglądałem już na nieogolonego, a tak naprawdę to nie miałem siły.

Kiedy wtoczyłem się do gabinetu lekarskiego, okazało się, że spóźniłem się tylko pięć minut. Wszyscy inni z mojej grupy przyszli przede mną, musiałem więc poczekać i wejść ostatni. Pobrali mi trzy próbki krwi – z palca, łokcia i płatka ucha, z pewnością wykażą dziewięćdziesiąt procent alkoholu. Nie szkodzi. Badanie było jedynie formalnością. Jeśli przeżyłeś podróż na Gateway w statku kosmicznym, to przeżyjesz i wyprawę statkiem Heechów. Chyba, że coś się zdarzy. A wtedy to już koniec, choćbyś nawet miał końskie zdrowie.

Zdążyłem szybko wypić filiżankę kawy, którą ktoś sprzedawał na wózku obok zlotni (prywatny interes na Gateway? Nie wiedziałem, że coś takiego istnieje) i punktualnie wszedłem na pierwsze zajęcia. Zebraliśmy się w dużej sali na Poziomie Psa. Sala była długa, wąska i niska. Krzesła stały po dwa z każdej strony z przerwą pośrodku, jakby klasa była urządzona w autobusie. Sheri przyszła późno, świeża i pogodna, usiadła cichutko obok mnie. Była tam nasza grupa, cała siódemka, która przybyła z Ziemi, czteroosobowa rodzina z Wenus i paru innych – takich jak ja nieopierzeńców.

– Nie wyglądasz aż tak tragicznie – szepnęła Sheri, kiedy instruktor dumał nad rozłożonymi na biurku papierami.

– Widać, że mam kaca?

– W zasadzie nie. Przypuszczam jednak, że go masz. Słyszałam, jak wracałeś w nocy. Tak naprawdę – dodała znacząco – słyszał cię cały tunel.

Skrzywiłem się. Wciąż cuchnąłem, ale większość tego smrodu tkwiła najwyraźniej wewnątrz mnie. Nikt się ode mnie jakoś nie odsuwał, nawet Sheri.

Instruktor wstał i przez moment przyglądał się nam uważnie. – No dobrze – powiedział i zerknął z powrotem na papiery. Potem pokręcił głową. – Nie będę sprawdzał obecności – rzekł. – Prowadzę naukę kierowania statkami Heechów. – Zauważyłem, że miał mnóstwo bransolet, nie mogłem ich policzyć, ale było ich co najmniej z pół tuzina. Przez chwilę myślałem sobie o tych wszystkich, a spotykałem ich co krok, którzy już wielokrotnie wyruszali, a ciągle jeszcze się nie wzbogacili. – To jeden z waszych trzech kursów. Pozostałe dotyczą sposobów przeżycia w nieznanym środowisku oraz rozpoznawania wartościowych przedmiotów. Ja mam was nauczyć prowadzenia statku, a zaczniemy od praktyki. Proszę za mną.

Wstaliśmy więc i jak stadko gęsi wyszliśmy za nim z sali. Tunelem dotarliśmy do zlotni i przeszliśmy obok strażników, być może tych samych, którzy mnie stąd wczoraj przegnali. Tym razem skinęli tylko głową instruktorowi i przepuścili nas dalej. W końcu dotarliśmy do długiego, szerokiego i niskiego pomieszczenia, gdzie z podłogi wyrastało kilka pokrytych rdzą ściętych cylindrów. Wyglądały jak spalone kikuty drzew i upłynęła chwila, nim zdałem sobie sprawę, co to jest.


INSTRUKCJA UŻYCIA PRYSZNICA

Woda jest doprowadzana przez prysznic automatycznie. Czas użycia wynosi dwa razy po 45 sekund. Zaleca się mydlenie w przerwie między dwoma strumieniami.

Przysługuje ci prawo jednokrotnego użycia prysznica w ciągu trzech dni.

Dodatkowe korzystanie z prysznica obciąży twoje konto bankowe sumą pięciu dolarów za każde 45 sekund.

Ścisnęło mnie w gardle.

– To statki – wyszeptałem do Sheri głośniej, niż zamierzałem. Kilka osób przyjrzało mi się ze zdziwieniem. Jedną z nich – zauważyłem – była dziewczyna o gęstych czarnych brwiach, z którą tańczyłem poprzedniego wieczoru. Skinęła głową i uśmiechnęła się do mnie. Na jej ramieniu zobaczyłem bransolety i zastanawiałem się, co też ona tu robi i jak jej poszło w kasynie.

Instruktor zgromadził nas wokół siebie. – Jak już ktoś zauważył – powiedział – są to statki Heechów. Ściśle mówiąc, to lądowniki, które osiadają na planecie, jeśli ma się oczywiście dość szczęścia, by na nią natrafić. Nie wyglądają zbyt okazale, ale do każdego z tych kubłów na śmieci, które przed sobą widzicie, zmieści się pięć osób. Bez specjalnych wygód, ale jest to możliwe. Zazwyczaj jedna osoba pozostaje w statku głównym, a więc w lądowniku będą najwyżej cztery.

Podprowadził nas do najbliżej stojących statków i każdy mógł zaspokoić potrzebę dotknięcia, poskrobania i poklepania pancerza. Potem zaczął się wykład.

– W chwili odkrycia Gateway statków tych stało w dokach 924. Około dwustu – jak dotąd – okazało się niezdatnych do użytku. W większości przypadków nie wiemy dlaczego – po prostu nie działają. Trzysta cztery zostały już wysłane przynajmniej raz, z tych trzydzieści trzy wróciły i są gotowe do dalszych wypraw. Innych jeszcze nie wypróbowaliśmy.

Podszedł do przysadzistego cylindra i usiadł na nim.

– Musicie podjąć decyzję – mówił dalej – czy wyruszacie na jednym z trzydziestu trzech sprawdzonych statków, czy też na takim, który nigdy nie był używany. Przez istoty ludzkie, oczywiście. Klient nasz pan, stawia, na co chce. Wyprawy, które nie powróciły, w większości wyruszały na niesprawdzonych pojazdach, istnieje więc pewien element ryzyka. To chyba zrozumiałe, nie? W końcu Bóg jeden wie, jak długo nikt ich nie dotykał, od kiedy Heechowie je tu zostawili.

– Z drugiej strony, ryzykowne są również wyprawy na statkach, które wyruszały i powróciły bezpiecznie. Perpetuum mobile nie istnieje. Jesteśmy zdania, że niektóre wyprawy nie powróciły, ponieważ zabrakło paliwa. Problem polega na tym, że nie wiemy, co to za paliwo, ile go jest, ani też kiedy się skończy.

– O ile nam wiadomo – postukał w cylinder – ten lądownik, jak wszystkie, które tu widzicie, przeznaczony był dla pięciu Heechów. My jednak wysyłamy je z trzema osobami na pokładzie. Wygląda na to, że Heechowie lepiej niż ludzie znosili swą obecność w ograniczonej przestrzeni. Są statki większe od nich i mniejsze, ale te w ciągu kilku ostatnich orbit jakoś częściej nie wracają. Prawdopodobnie to tylko zła passa, ale… W każdym razie osobiście obstawałbym przy Trójce. Wy natomiast zrobicie, co chcecie. I tak oto stajecie przed kolejnym wyborem, tym razem załogi. Miejcie oczy otwarte. Już teraz szukajcie towarzyszy… Słucham?

Sheri od dłuższego czasu trzymała podniesioną rękę, aż w końcu ją zauważył. – Powiedział pan: „częściej nie wracają” – rzekła. – Co to znaczy – częściej?

– W ciągu ostatniej orbity budżetowej – wyjaśnił cierpliwie instruktor – na dziesięć Piątek wracały trzy. To największe statki. A i tak w kilku przypadkach poszukiwacze byli już martwi, gdy je otworzyliśmy.

– Tak – mruknęła Sheri. – To fatalnie.

– Nie, to wcale nie tak źle w porównaniu z Jedynkami. Dwie orbity temu tylko dwa statki jednoosobowe wróciły w ciągu całej orbity. To dopiero było fatalnie.

– Dlaczego tak jest? – zapytał ojciec rodziny tunelarskiej. Nazywali się Forehandowie. Instruktor popatrzył na niego przez chwilę.

– Jeżeli kiedykolwiek to odkryjesz – powiedział – nie omieszkaj opowiedzieć o tym. Wracając zaś do tematu wyboru załogi, lepiej będzie, jeśli dostaniecie kogoś, kto już tam był. Może się to uda, może nie. Poszukiwacze, którym się powiodło, z reguły odchodzą. Ci, którzy są wciąż nienasyceni, mogą nie chcieć zrezygnować ze swych zespołów. Zatem wielu z was będzie musiało lecieć z takimi samymi jak wy nieopierzeńcami. Hm – rozejrzał się z namysłem dookoła. – No dobra, bierzmy się do roboty. Podzielcie się na grupy po trzy osoby – nieważne z kim, nie wybieracie jeszcze swoich stałych partnerów – i wejdźcie do tych otwartych lądowników, każda grupa do innego. Proszę niczego nie dotykać. Podobno są unieruchomione, ale czasem potrafią wystartować. Proszę wejść do środka, zsunąć się do kabiny kontrolnej i zaczekać na instruktorów.

Po raz pierwszy usłyszałem wtedy, że są jeszcze inni instruktorzy. Kiedy rozglądałem się dookoła próbując zorientować się, kto jest nauczycielem, a kto uczniem, rzucił: – Czy są jakieś pytania?

– Tak, jak się pan nazywa? – była to ponownie Sheri.

– Znowu zapomniałem? Jestem Jimmy Chou. Bardzo miło mi było was poznać. Wchodzimy.

Teraz wiem znacznie więcej niż mój instruktor, nawet to, co się z nim stało pół orbity później: biedny Jimmy Chou wyleciał przede mną i wrócił, kiedy byłem na mojej drugiej wyprawie, całkiem martwy. Poparzenia radiacyjne, mówią, że jego oczy zupełnie wyparowały. Ale podczas kursu wiedział to wszystko, co dla mnie było jeszcze obce i cudowne zarazem.

Wczołgaliśmy się więc przez śmieszny eliptyczny właz, który pozwala się wśliznąć pomiędzy silnikami do kapsuły lądującej, potem przytwierdzoną do ściany drabinką zeszliśmy do właściwego pojazdu.

Każdy z nas rozglądał się dookoła niczym Ali Baba gapiący się na ukryty w jaskini skarb. W górze usłyszeliśmy skrobanie, po czym do środka wsunęła się jakaś głowa. Miała krzaczaste brwi i piękne oczy, a należała do dziewczyny, z którą wczoraj tańczyłem.

– Fajnie? – zapytała. – Trzymaliśmy się z dala od wszystkiego, co się mogło ruszać i chyba rzeczywiście nie czuliśmy się zbyt swobodnie. – Nie przejmujcie się – powiedziała. – Rozejrzyjcie się trochę i zapoznajcie z tym całym urządzeniem. Napatrzycie się jeszcze na nie. Na przykład ta pionowa linia gałek z wystającymi kółeczkami. To selektor celu, najważniejsze, czego nie wolno wam teraz dotykać. Może i nigdy. A kto wie, do czego służy złocona spirala koło tej blondynki?


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю