Текст книги "Wehikuł Wyobraźni"
Автор книги: Збигнев Простак
Соавторы: Конрад Фиалковский,Витольд Зегальский,Януш Зайдель,Виктор Жвикевич,Кшиштоф Малиновский,Яцек Савашкевич,Stanislav Lem,Анджей Чеховский,Чеслав Хрущевский,Krzysztof Boruń
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 16 (всего у книги 23 страниц)
Zubrin załamał ręce.
– Dlaczego?!.. – jęknął. – Jeśli mi nie ufał, jeśli chciał się przekonać, co robię, mógł mnie przecież w każdej chwili wezwać i zażądać obliczeń… szkiców… przyprowadziłbym go tutaj… Czemu przyszedł w nocy, sam?! Gdybym to potrafił zrozumieć, być może byłoby mi lżej…
– Wybacz, mój drogi – odezwała się znowu Diana – ale nie sądzę, aby chodziło o to, czy tobie będzie lżej. Nikomu z nas nie będzie lżej, ponieważ nic nie zmieni faktu, że profesor nie żyje. A swoją drogą – podjęła po krótkiej pauzie – te automaty medyczne… – spojrzała pytająco na męża – czy naprawdę nie możemy ich odwołać i pójść z panią Layton pożegnać… – urwała nagle. Z piersi Adama wyrwał się krótki, zdławiony okrzyk, zawierający zarazem tyle lęku i rozpaczy, że nawet Matylda uniosła oczy i przez jakiś czas wpatrywała się w stojącego przed nią mężczyznę z najczystszym zdumieniem. Następnie powiedziała:
– Nie mam zamiaru nalegać… – wpadła w ton osoby, która nigdy na nic nie nalega, ponieważ wie, że wszystkie jej pragnienia i tak utoną w milczącej obojętności świata. – Skoro jednak nie powinnam go oglądać, to po co właściwie sprowadziliście mnie tutaj?…
Znowu zapadła cisza. Tym razem trwała dłużej. Skądś, zza pancernej ściany dobiegł suchy szelest, jakby przeciąg poruszał pasemkami folii. Wreszcie Zubrin westchnął.
– Myśleliśmy… a raczej ja myślałem, że pani zechce obejrzeć miejsce… to stało się tam – wskazał beczkowatą klatkę. – A poza tym… widzi pani, ja… – z trudem opanował drżenie głosu – ja… oszukiwałem.
W twarzy Matyldy nie poruszył się najmniejszy mięsień. Czekała. Adam, unikając wzroku obu kobiet, odchrząknął chrapliwie i mówił dalej:
– Powiedziałem przed chwilą, że nie wyszedłem poza wstępną fazę eksperymentowania. To nawet w pewnym sensie prawda… ale równie prawdziwe byłoby stwierdzenie, że w ogóle niczego nie zacząłem. Sprawa wygląda tak, że dotąd zbudowałem jedynie aparaturę fantomatyczną… z zastosowaniem fantomatyki bezprzewodowej – i w jej programach próbowałem zawrzeć dynamiczne modele światów, w jakich mógłby się znaleźć człowiek, którego czas uległ zwielokrotnieniu i biegnie po rozwidlonych torach. Oczywiście, komponując informatyczne granice tych światów, nie mogłem znać ich treści. To zależy wyłącznie od mózgu jednostki, poddanej doświadczeniu. Aby osiągnąć rozbicie na poszczególne ciągi czasu, pozbawiłem sprzężeń zespoły mojego komputera. Każdy z nich obsługuje tylko jeden projektor fantomatyczny. Jednak wszystko zostało urządzone tak, aby aparatura mogła znów utworzyć logiczną całość pod wpływem układu nadrzędnego, jakim za każdym razem stawał się żywy człowiek, wchodząc do wnętrza ekranu – ponownie wskazał oczami ażurowy walec. – Tym człowiekiem byłem, rzecz jasna, zawsze ja sam… ale jeszcze nigdy nie ośmieliłem się poddać działaniu więcej niż dwóch projektów równocześnie. Nikt nie zna przecież progu, do jakiego można posunąć swoje bytowanie w fikcyjnych światach, aby raz na zawsze nie zerwać nici wiążących system nerwowy z rzeczywistością. Profesor Layton był pewny, że ja eksperymentuję już z użyciem właściwej aparatury do rozszczepiania chronów i uruchomił wszystkie projektory na raz. Potem zajął miejsce w środku ekranu. Rozumie pani?
– Wydaje mi się, że tak… – wyszeptała Matylda. – Chce pan powiedzieć, że mój mąż umarł w wyniku szoku wywołanego tylko i wyłącznie przez złudzenia, jakich doznał?…
– Otóż to – przyznał ponuro Zubrin. – Musiałem zdobyć się na to wyznanie z dwóch powodów. Po pierwsze uważałem, że należy się pani prawda… a po drugie on, to znaczy profesor, dokładnie notował swoje wrażenia, odbierane w fantomatycznym transie. Przypuszczałem, że zechce się pani zapoznać z tymi zapisami… chociaż są bardzo smutne… także dla mnie, bo podważają całą moją teorię. Ale nie mówmy teraz o mojej teorii – dorzucił gorzko. – Ważniejsze jest to, że tym bardziej smutne, a nawet okrutne będą z pewnością dla pani. Czy mam je odtworzyć? – zakończył krótkim pytaniem.
Matylda jakiś czas stała nieruchomo, po czym z powrotem oparła się całym ciężarem ciała o pulpit. Jej ramiona zwisły bezradnie.
– Notował?… – bąknęła. – Jak mógł notować?…
– Mówił na głos, a komputer zapisywał jego słowa w bębnie pamięciowym…
– Kiedy zdążyłeś to przesłuchać?! – wyrwało się Dianie. – Przecież przyszłam tutaj zaraz po tobie?…
– Nie tak „zaraz – przerwał jej pośpiesznie mąż, jakby nie chcąc dopuścić, by powiedziała coś więcej. – Ja przybiegłem o świcie wezwany przez mój komputer, który mi dał znać, że do E–31 wszedł „ktoś uprawniony”‘. Oprócz mnie jedynym uprawnionym był kierownik bazy. Przyleciałem od razu… a jednak za późno. Profesor nie żył… ale bębny pamięciowe były jeszcze w ruchu. Natychmiast cofnąłem zapis. Myślałem, że w nim znajdę wyjaśnienie tragicznej zagadki…
– I znalazł pan? – spytała cicho Matylda.
– Przecież mówiłem… – rzekł jeszcze ciszej Zubrin.
– W takim razie proszę to puścić.
Adam posłusznie sięgnął do wyłącznika, jednak jego ręka zatrzymała się kilka centymetrów nad klawiszami.
– Tylko… – zaczął z wahaniem – musimy cały czas pamiętać, że chodzi o świat złudzeń. Cokolwiek usłyszymy, nie będzie to mieć nic wspólnego ani z prawdziwymi myślami profesora, ani jego wolą, ani nawet marzeniami. Podświadomość ma swoje niezbadane zaułki, azyle, drogi ucieczki prowadzące do nikąd. A fantomatyka…
– Niech pan nie zapomina – przerwała Matylda – że jestem psychologiem. Proszę – wskazała ruchem głowy pulpit sterowniczy.
Dłoń Zubrina spadła na klawiaturę. Ukryty w ścianie głośnik ożył. Padły słowa wypowiedziane zbyt miękkim barytonem:
– Projektor „A”. Pierwsza sekunda.
Zaraz po tej zapowiedzi zabrzmiał głos Adama Laytona.
– Mamuśku?…
Oczy obu słuchających kobiet spotkały się i rozbiegły, jakby każda z nich, odnalazłszy u drugiej swój własny lęk, niesmak i niedowierzanie, poczuła się tym odkryciem dotkliwie urażona. A przecież to tylko znany im tak dobrze męski, niski głos profesora Laytona przeszedł w kokieteryjne skomlenie rozkapryszonego chłopca.
– Mamuśku?… mógłbym prosić o herbatkę?… ale skończ najpierw jeść… dobrze… dziękuję, tak, ta poduszka ciągle mi zjeżdżała… świetnie… um, jaka gorąca!.. dobrze, do zimnej wody… lepiej, lepiej, troszeczkę – razi mnie światło… znakomicie… nie, nie chcę spać, tylko zamykam oczy… co?… nie, niech nie przychodzi.. wolałbym po południu pójść na spacer… ale chciałaś, zdaje się, odwiedzić tę twoją przyjaciółkę?… naprawdę?… poszlibyśmy do ogrodu botanicznego: tak cicho, tylko szelest liści, ptaki i żaby… kto? Terry? Powiedz mu, że zasnąłem… dziękuję… jak tak trzymasz rękę na moim czole, to naprawdę wszystko we mnie usypia… tak, teraz herbata jest w sam raz… a w radio nie ma jakiejś dobrej muzyki?… gdyby tak grali teraz cichutko „Obrazki z wystawy”… nie, nie wyciągaj sama tego ciężkiego magnetofonu… czy w pokoju nie jest jeszcze troszeczkę za jasno?… dziękuję… o, jaka miła muzyka…
W głośniku rozległ się pojedynczy, suchy stuk, po czym padły słowa:
– Koniec pierwszego zapisu. Dwadzieścia sekund.
– Czy mam odtwarzać dalej? – spytał Adam.
– Profesor był naukowcem w każdym calu i wiedział, co robi, kiedy kazał komputerowi zapisywać swoje… uwagi – zdanie to Diana wypowiedziała opanowanym głosem, który jednak załamał się przy ostatnim słowie. – Ale… ze względu na bardzo intymny charakter… – zająknęła się. – Albo powiedzmy inaczej. Ja osobiście nie jestem ani specjalistą, ani też kimś, kogo pan Layton uważał za szczególnie bliskiego sobie… sądzę więc, że nie mam prawa słuchać…
– Nonsens – zaprzeczyła Matylda. – Przynajmniej dowiesz się czegoś o mężczyznach – dorzuciła z zimną ironią. Zaraz jednak odwróciła wzrok od młodej kobiety i skinęła na Zubrina. – Proszę dalej…
– Projektor „B” – zapowiedział głośnik. – Pierwsza sekunda…
Diana drgnęła, zmarszczyła brwi i utkwiła badawcze spojrzenie w twarzy męża. Ten szybko odwrócił głowę. W tej samej chwili pracownię ponownie wypełnił głos profesora Laytona. Tym razem brzmiał świeżo i mocno. Wyczuwało się, że mówi mężczyzna pełen wiary w’ siebie, siły i radości życia.
– Spokojnie, Piotrze. Tam jest przewieszka, maleńka jak groszek. Trzeba obejść z lewej strony. Pod ambonką znajdziesz wygodny stopień… masz go? Uważaj, w szczelinie jest trochę lodu. Heeej!!! Nic, nic! Czasem się leci… dobra! Wybrałem linę. Nie potłukłeś się? Świetnie. Odpocznij chwilę. Założę karabinek i zejdę po ciebie. Co? Bzdury. Mam przecież teraz górną asekurację, jak stuprocentowy żółtodziób. Wbiję jeszcze jeden hak O, właśnie. Wpraw teraz ciało w ruch wahadłowy i staraj się chwycić… już?! Znakomicie, stary! Wobec tego ja winduję się z powrotem do góry, a ty idź spokojnie za mną. Wykorzystał ten dodatkowy hak. Brawo, widzę cię już! Zostawiłeś za sobą tę cholerną przewieszkę! No, nareszcie. A teraz patrz! Widzisz?! Siodło jak klepisko, a to już szczyt! Stąd moglibyśmy wjechać na rowerach! Piotrze! Pierwsze wejście na „dach” tej uroczej planetki! Ty i ja, przyjacielu! Ty i ja!..
– Koniec drugiego zapisu! – oznajmił komputer. Dwadzieścia sekund.
– Czy on… przepraszam, czy profesor chodził po górach? – spytała cicho Diana.
Matylda niechętnie skinęła głową.
– Kiedyś chodził. Dawno temu. Potem przestał.
– A… ten Piotr?… Czy pan Layton miał przyjaciela Piotra?…
– Raz czy dwa wspominał chyba o jakimś Piotrze, z którym przyjaźnił się w młodości, ale nie jestem pewna. Ostatnio raczej nie miewał przyjaciół. Nie byli mu potrzebni…
– Może jednak byli… – ledwie słyszalny szept Diany zbiegł się z kolejną zapowiedzią.
– Projektor,C”. Pierwsza sekunda.
– Och, Diano, Diano… – przepojony namiętnością głos zabrzmiał tak obco, że musiała upłynąć dobra chwila, zanim obecni pojęli, że należy do tego samego mężczyzny, który dopiero co pokonał niezdobytą skalną ścianę. – Diano, wydaje mi się, że trzymam w ramionach samego siebie… pięknego jak wszyscy starożytni bogowie i szatani razem wzięci. Dziewczyno, czy czujesz to, że w tej chwili nie wiem nic… nie wiem nawet, czy cię kocham?… Rozumiesz?… Jedyną prawdą jest twoje ciało… twoja skóra, która ożywa tam, gdzie cię dotykam. Twoje włosy… powieki… twoje uda, chłodne, kiedy przesuwam po nich policzek i gorące jak słońce. Twoje piersi jak sarnie bliźnięta… naprawdę? Oczywiście! Bo to ja napisałem dla ciebie „Pieśń nad pieśniami”, ja zbudowałem zikkuraty, żeby się w nich do ciebie modlić, ja zaczerpnąłem wody i puściłem potoki spadające w dolinę Kury, ja wymyśliłem księżyce i gwiazdy, a nawet przywiozłem cię na jedną z nich, żeby tutaj… och, zrobiłbym miliardy miliardów jeszcze piękniejszych światów, i zrobię, zobaczysz, Diano, tylko teraz nic już nie mów… obejmij mnie mocno… o, tak… o, tak…
– Koniec trzeciego zapisu. Dwadzieścia sekund.
– Nie! Nie! To przecież!.. – Diana uniosła ręce w obronnym geście i zastygła w tej pozycji z szeroko otwartymi oczami, wyrażającymi bezgraniczną rozpacz. – A mówiłam, że nie powinnam tego słuchać!.. – zawołała po chwili niemal płacząc.
– A ja powiedziałam ci na to, że powinnaś, bo możesz dowiedzieć się czegoś o mężczyznach – odparła lodowatym tonem Matylda. – I miałam rację.
– Wszystko to jest koszmarne… koszmarne… – wykrztusił Zubrin. – Kiedy pomyślę o tej pozornej ciszy, pozornej radości, pozornym kochaniu… o fałszu, którego ofiarą padł profesor, przyszedłszy do mojego laboratorium, to chce mi się wyć…
– Jest znacznie gorzej, gdy człowiek ma ochotę wyć, myśląc o swoim prawdziwym, jedynym życiu – usłyszał w odpowiedzi. – Sądzi pan, że on tutaj, w pańskiej pracowni, obejmował pańską żonę? Śmiesznie. Po prostu Diana jest zapewne najpiękniejszą i najbardziej godną pożądania kobietą, jaką mój mąż widział kiedykolwiek w życiu. Był kochankiem… tylko kochankiem. Imię jego partnerki stanowiło jedynie symbol… słuchamy dalej?
Adam aż nazbyt skwapliwie wcisnął na powrót klawisz przystawki rejestrującej.
– Projektor „D”. Pierwsza sekunda.
– Proszę o ciszę – głos Laytona tym razem brzmiał władczo. – Ogłaszam, że dowodzony przeze mnie pierwszy patrol międzygalaktyczny zawrócił z drogi i dokonał inwazji Ziemi. Zagarnęliśmy władzę siłą, obalając rządy Głównej Rady Naukowej. Z całą bezwzględnością wykorzystaliśmy fakt, że najpotężniejsza broń, jakiej dzisiaj potrzebujemy już tylko dla załóg wysyłanych w gwiazdy, znalazła się w naszych rękach. Użyliśmy szantażu. To prawda. Ale na tym kończą się wszelkie podobieństwa naszego postępku do zamachów stanu znanych z dawnej historii Ziemi. Nie będę mówił długo. Ludzie! Pokonaliśmy bariery energetyczne, technologiczne, a nawet społeczne. Mimo to nie jesteśmy szczęśliwi. Każdy z was, słuchających mnie w tej chwili, nie czuje się w pełni szczęśliwy. Z tym trzeba skończyć. Mocą mojej władzy ograniczę rozwój szeregu nauk podstawowych i wprowadzę ostrą selekcję informacji odbieranych przez nas naturze. Rzecz w tym, że mimo stale powtarzanych obietnic proces rozpraszania się nie był dotąd skutecznie hamowany. Teraz to się zmieni. Oczywiście, nie zamkniemy wszystkich programów kosmicznych ani nie zrezygnujemy z dalszego rozwoju fizyki… a nawet wielu fizyk. Ale jedyną racją nauki staje się od dzisiaj w praktyce, a nie tylko w intencjach, szczęście człowieka Nie bezpieczeństwo, spokój, sytość, zdrowie i swoboda manewrowania przyrodą, a po prostu szczęście. Najtęższe umysły i najnowocześniejsze kompleksy badawcze oddajemy w służbę socjologii, psychologii i fizjologii, Ziemianie! Proszę was o zaufanie. Być może, wielu z was czuje się w tej chwili urażonymi w swojej godności. Jednak za rok, dwa, dziesięć lat, będziecie wspominać dzisiejszy dzień tak, jak dotąd wspominaliśmy likwidację armii, granic oraz partykularyzmu w podziale dóbr. Historia zaczyna się teraz. To wszystko, ludzie, co miałem wam do powiedzenia!..
– Koniec czwartego zapisu. Dwadzieścia sekund.
– Absolutny władca, przemocą uszczęśliwiający ludzkość – mruknęła Matylda, wydymając pogardliwie wargi. – Nie jestem historykiem, ale ten ostatni sen Adama żywo przypomina mi pewne książki i filmy…
– To nie sen – przerwał jej zdecydowanie Zubrin. – Sen zawsze pozostaje odbiciem związków zachodzących między podświadomością a tym, co ją kształtuje, co należy do świata faktów. To fantomatyka. Tylko fantomatyka…
– Podświadomość także jest faktem. Nie chcę jednak uciekać się do własnej specjalności, chociaż mój mąż mianował ją właśnie królową nauk. Mogłoby to zaprowadzić nas odrobinę za daleko.
– Jestem tylko lekarzem – powiedziała ze smutkiem Diana. – Ale moi pacjenci, decydując się na rozmowę… to znaczy, kiedy nie chcą powierzać swoich stanów psychicznych niezawodnym automatom… och, nie potrafię wyrazić, co myślę… a raczej, co czuję! – zawołała nagle półgłosem. – Wiem jednak, że pani się myli…
– Może… – zgodziła się niedbale Matylda. – Czy przesłuchaliśmy już wszystko? – spojrzała spokojnie na Adama.
– Został jeszcze jeden zapis.
– Proszę.
– ‘Projektor „E”. Pierwsza sekunda.
– Spójrz – zabrzmiał pogodny głos profesora Laytona – postawimy je tutaj. Zrobimy mamie niespodziankę… Pięknie wyglądają, prawda, kochanie? Czemu na Evolucie rosną tylko takie suche kwiatki? Widzisz, córeczko, przez całe lato muszą obywać się bez wody.. Słucham, Karolino?! – podniósł głos, jakby mówił do kogoś w sąsiednim pokoju. – Poczekaj chwileczkę, urządzamy tutaj z Anną mały park kwiatowy dla mamy… no, już. Co tam masz? A fe, jakie paskudne równanie – zaśmiał się ciepło. – Ale kiedy zdemaskujemy te głupie literki i wykresy, to okaże się, że sprawa jest śliczna i bardzo ciekawa. Dotyczy rozpraszania wodoru w górnych warstwach atmosfery. Dzięki temu niebo jest błękitne… To znaczy, prawdziwe niebo. Pamiętasz niebo na Ziemi? Proszę bardzo, niech będzie nad jeziorem. Można je zobaczyć w tym wzorze. Ależ tak, polecimy. Zostawimy pojazd w lesie, nakryjemy go gałązkami, żeby na niego nie patrzeć, będziemy pływać, nurkować, podpatrywać ptaki, palić ognisko… Chodź, Anno, mówimy z Karoliną o Ziemi. Pójdziemy także w góry. Pokażę wam dolinę, gdzie kiedyś spadł olbrzymi meteoryt, i ruiny tajemniczych świątyń. Urządzimy prawdziwą wyprawę odkrywców. Może wykopiemy skarb? A kiedy nam się znudzi, skoczymy na granicę parku do wesołego miasteczka. Rozumiesz już ten wzór?… Pysznie! To chodźcie, nakryjemy do stołu. Mama zaraz przyjdzie… ooo, już jesteś?! Wszystko na nic! Chcieliśmy ci zrobić niespodziankę, a tu masz! No, trudno. Wymyślimy coś lepszego już na Ziemi. Pewnie, że jedziemy! Jutro kończę cykl doświadczeń, a pojutrze w drogę! Zawadzimy tylko o nasze stare miasteczko, zaopatrzymy się we wszystko, czego mogą potrzebować dzicy ludzie w dziewiczej puszczy… oj, zostawcie, wariatki! Udusicie mnie! Tak?… No to ja wam teraz pokażę! O, jedna… druga… trzecia… i raz! I dwa! I raz! I dwa!.. Nie, nie puszczę! Taniec zwycięstwa! I raz… i dwa!.. – śmiech Laytona urwał się raptownie. Nastała chwila martwej ciszy, a następnie z głośnika buchnął przeraźliwy, wstrząsający okrzyk: – Matyldo!!! Matyldo!!!..
Dwa ostanie słowa były wołaniem człowieka spadającego w przepaść. Ale głos, chociaż zaskakująco bliski, bez wątpienia należał do profesora.
– Teraz wierzę – powiedziała szczególnym tonem Matylda – że to tylko fantomatyka… – a nie sen. Nie sen, stanowiący nieświadome odbicie rzeczywistości. On tak długo odkładał wszystko na później – ciągnęła pozornie bez związku i jakby do siebie – aż wreszcie to, co miało się stać wcześniej, przeszło w krainę rzekomych wspomnień…
– A jednak wołał panią… – szepnęła Diana.
– Tak samo jak przedtem uwodził ciebie – odparła bez zastanowienia pani Layton. – Szkoda… – po raz pierwszy w jej oczach odmalował się wyraz śmiertelnego znużenia. – Skończyliśmy, prawda? – spojrzała na Zubrina. Ten przytaknął ruchem głowy.
– A jednak wołał panią… – powtórzyła z zadumą Diana. – To było jego pożegnanie…
Matylda zignorowała tę uwagę.
– Pięć zapisów – odetchnęła głęboko. – A, B, C, D, E… Do dwudziestu czterech jeszcze daleko…
Twarz młodego naukowca w mgnieniu oka stała się biała jak śnieg.
– Skąd pani wie?… – wyjąkał. – Dlaczego wymienia pani akurat tę liczbę?…
– Coś mi się przypomniało – odpowiedziała bez zdziwienia Matylda. – Dzisiaj w nocy, zanim wyszedł, śnił mu się alfabet. „Cybernetyczne abecadło”, jak to określił. I znowu mówimy o snach..
– Czyli że jednak rozmawialiście państwo… – podchwyciła cichutko Diana. I te jej słowa przeszły nie zauważone.
– Zostały nam zapisy z pięciu projektorów – rzekł uspokojony Adam. – Tylko pięciu. A jest ich właśnie dwadzieścia cztery. Dwadzieścia cztery programy fantomatyczne – zatoczył ręką łuk, obejmując nim półkole tajemniczych kolumienek. – Profesor uruchomił wszystkie. Ale już przy piątym jego serce… nie mogę o tym mówić… – urwał nagle.
– Proszę się uspokoić – powiedziała Matylda. – Niech mi pan lepiej wytłumaczy, dlaczego jest ich akurat dwadzieścia cztery… tych projektorów? – przebiegła wzrokiem stojaki oznaczone kolejnymi literami alfabetu.
– No cóż – Zubrin wzruszył bezradnie ramionami – na jakąś liczbę musiałem się przecież zdecydować. Chodziło o czas, więc widocznie mimo woli operowałem jego pojęciami. Doba ma dwadzieścia cztery godziny…
Matylda wstała. Potarła dłonią czoło, bezwiednym ruchem poprawiła sobie włosy i rozejrzała się, jakby czegoś szukając.
– Więc to jest wszystko… naprawdę wszystko… – raz jeszcze potrząsnęła głową, a następnie sięgnęła po swój kask. Adam natychmiast zerwał się z miejsca, ale powstrzymała go niecierpliwym gestem.
– Nie pójdę do niego… teraz ani potem… – powiedziała patrząc prosto przed siebie. – Ale… – zniżyła głos – zabiorę, go na Ziemię… Nie wiem, czy on życzyłby sobie tego, jednak ja… my, wkrótce rozstaniemy się z Evolutą i… czy mój mąż nie cierpiał? – pytanie padło tak niespodziewanie, że Diana z najwyższym trudem powstrzymała okrzyk żalu i przestrachu. Natomiast Zubrin odrzekł:
– Nie. Umarł, zanim zdał sobie sprawę, że nieodwołalnie traci kontakt z rzeczywistością.
Matylda zaczęła przygotowywać się do wyjścia.
– Dziękuję wam – odezwała się po chwili. – I nie odprowadzajcie mnie. Zamieć ustała, jest piękna słoneczna pogoda, a na mnie czeka łazik z robotem opiekuńczym.
– Mimo to… – zaczął Zubrin, lecz umilkł, napotkawszy wzrok Diany.
– Nie – ucięła Matylda. – Chcę być sama.
* * *
– Mam idiotyczne wrażenie, że sam znalazłem się w widłach czasu – mruknął Adam, wciąż jeszcze wpatrzony w drzwi, które zamknęły się za kobietą w skafandrze. – Że tkwię jak ostry głaz w korycie potoku, rozdzielając go na dwa nurty wzbierające dalej w dwie różne rzeki: imienia Adama Laytona i Matyldy. Nie, nie zwariowałem – odetchnął głęboko i przeniósł spojrzenie na żonę. – Powiedziałaś, że będzie rozsądna. Odgadłaś, o czym myślałem. Ona go nie kochała.
– Nie wiem… – szepnęła Diana. – Właśnie teraz dopiero nie wiem… Dlaczego ją okłamałeś?
– Okłamałem? – powtórzył zdławionym głosem Zubrin, okrywając się na powrót trupią bladością.
– Powiedziałeś, że umarł, zanim zdał sobie sprawę, że uciekła mu szansa powrotu do rzeczywistego świata…
– Wyraziłem się trochę inaczej…
– Mniejsza o słowa. Ich sens był zupełnie jednoznaczny. Tymczasem wiesz równie dobrze jak ja, że ten straszny okrzyk: „Matyldo! Matyldo!”, nie należał do fantomatycznego seansu. On wtedy miał kontakt z rzeczywistością, a co gorsza, wiedział, że go bezpowrotnie traci… To potworne. Akurat w momencie kiedy nie był ani władcą, ani kochankiem, tylko po prostu szczęśliwym człowiekiem, otoczonym kochającą rodziną. Właśnie to… to doznanie tak wstrząsnęło całą jego istotą, że wyzwolił się z tego jakiegoś stworzonego przez ciebie świata, oprzytomniał i… umarł.
Twarz Adama z białej zrobiła się czerwona.
– Miałem jej to powiedzieć?! – spytał z tłumioną wściekłością. – Po co? Jeśli sama się nie domyśliła?…
– Sądzę, że się domyśliła – głos Diany złagodniał – i dlatego zaczęłam wierzyć, że jednak go kochała… Ale przypuśćmy, że to twoje kłamstwo było aktem miłosierdzia. A drugie?
– Drugie?…
– Nie rób ze mnie idiotki. Komputer, odtwarzając kolejne zapisy stale zaczynał od wspólnego momentu startu: „A” – pierwsza sekunda, „B” – pierwsza sekunda. „C” – pierwsza.. i tak dalej. A kończył niezmiennie: dwadzieścia sekund. Czyli, że za każdym razem chodziło o ten sam odcinek czasu, o te same sekundy… oczywiście, gdyby je mierzyć naszymi zegarkami. Powiedziałeś, że popełniłeś oszustwo, bo nie zacząłeś jeszcze właściwych doświadczeń z rozszczepianiem chronów, a tylko badałeś reakcję ewentualnych… nazwijmy to, pacjentów. Otóż istotnie oszukiwałeś, ale dopiero wtedy, kiedy tak jej to przedstawiłeś. Gdybyś przedtem nie zaczął prawdziwych eksperymentów, komputer nie rozpoczynałby odtwarzania zawsze od zera, zawsze od pierwszej sekundy, tylko dodawałby odcinek czasu, w jakim Layton przeżywał swoje kolejne fikcyjne wcielenie. Przecież to jasne jak słońce. Poza tym, profesor uruchomił od razu wszystkie projektory, więc i my, słuchając zapisów, odbieraliśmy je nałożone na siebie, zmieszane, jak głosy pięciu osób mówiących równocześnie. Nie zdążyłbyś przeprogramować przystawek i bębnów pamięciowych tak, by wyodrębniły poszczególne ciągi znaczeniowe… ja także znam się trochę na cybernetyce. A to wszystko znaczy, że Layton, uruchomiwszy twoją aparaturę, znalazł się naprawdę w warunkach rozdzielonego czasu. Więc czemu nie chciałeś się do tego przyznać? Rozumiem twój żal, ale Matylda miała rację przynajmniej pod jednym względem – nie mogłeś przewidzieć, że on tutaj przyjdzie. Nie ponosisz winy za to, co się stało. Natomiast jako naukowiec, i to jego uczeń, odniosłeś sukces. Dlaczego jej nie powiedziałeś, że profesor postąpił słusznie, dając ci wolną rękę, bo nie zawiodłeś jego zaufania i dokonałeś ważnego odkrycia?…
Adam wyprostował się gwałtownie. Jego usta wykrzywiły się w gorzkim grymasie.
– Więc dobrze – wychrypiał. – Masz rację. Okłamałem ją. Zrobiłem to z dwóch powodów. Po pierwsze, nie chciałem się przyznać do klęski…
– Do… o czym ty mówisz!.. – oczy Diany rozszerzyły się z przerażenia.
– Teraz mi już nie przerywaj. Tak, do klęski. Sukces… ha, ha, ha!.. – jego śmiech powrócił spod szczytu kopuły przejmującym zgrzytliwym echem. – Stary Layton jeszcze raz czegoś mnie nauczył. Przyszedł tutaj i zanim zginął, udowodnił, że byłem durniem. Pomyliłaś się. Ja zdążyłem przeprogramować przystawkę rejestrującą komputera, chociaż inaczej, niż tobie przyszło to na myśl. Nie oddzielałem pięciu różnych zapisów wniesionych równocześnie, bo ich nie było! Ja jedynie skróciłem, i to tysiące razy, te, które następowały po sobie. Komputer pracuje szybko. Na moje polecenie wybrał najbardziej charakterystyczne fragmenty, a resztę wymazał. Widzę, że zaczynasz pojmować. Nie ma rozszczepiania czasu! Nie można oszukać godzin – znowu wybuchnął, krótkim, ironicznym śmiechem – nawet, jeśli posegreguje się je w porządku alfabetycznym! On pozostawał w polu działania biochronotronu dwadzieścia sekund. Naszych dwadzieścia sekund. Jemu te sekundy dały pięć pełnych istnień. Spędził jedno całe życie jako chłopiec otoczony tkliwą opieką matki, potem drugie jako zdobywca gór, potem trzecie jako kochanek, potem czwarte jako władca uszczęśliwiający ludzkość, a wreszcie piąte jako człowiek po prostu zadowolony ze swego miejsca wśród ludzi. Z jakiegoj powodu właśnie to ostatnie „życie”‘ wzbudziło tak silny rezonans w jego systemie nerwowym, że wbrew wszelkim prawom fizyki przebił się do wyjściowej rzeczywistości. Przerażające, prawda?! To „Matyldo! Matyldo!” było głosem Fausta wołającego: „Chwilo, zatrzymaj się!”. Za późno. Zdał sobie sprawę, że jest za późno. Czas nie stanął, stanęło jego serce. Teraz już wiesz? Nie można zintensyfikować życia przez rozszczepienie go na niezależne ciągi czasu, tak aby jeden i ten sam człowiek sięgnął po szczęście w całej gamie barw swego umysłu, swojej woli, swoich marzeń i swojej podświadomości! Aby stał się alfabetem rozczłonkowanym na samodzielne byty poszczególnych liter. Czas jest jak spirala. Nie da się z niej zrobić mnóstwa odrębnych, zamkniętych złotych pierścieni. Można ją tylko rozprostować, wyciągnąć, aby powstała długa, sztywna linia. Moja teoria jest fałszywa. Automat?! – podniósł głos o pół tonu.
– Słucham? – odezwał się głośnik.
– Zniszcz urządzenia, które tutaj zainstalowałem. A potem wezwij roboty, żeby usunęły złom.
– Tak jest.
– Poczekaj… poczekaj.. – wyszeptała Diana. Wargi jej drżały, w oczach błyszczały łzy, dokonywała jednak heroicznych wysiłków, by się opanować i zebrać myśli. – Poczekaj… – powtórzyła z gorączkowym pośpiechem – przecież skoro potrafiłeś uzyskać ekspansywne pomnożenie czasu, to może w przyszłości uda ci się… uda ci się…
– W przyszłości! – przerwał jej Adam z zaciekłą pasją. – Mojego odkrycia dokonała sama natura już na początku świata, tworząc po prostu różnych ludzi! Pytałaś, czemu okłamałem Matyldę Layton. Powiedziałem, że z dwóch powodów. Pierwszy już znasz. Chcesz teraz zobaczyć człowieka, który skorzystał z dobrodziejstwa mojego wynalazku?! To chodź! – niespodziewanie chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę owej zamkniętej niszy, która tak nieodparcie przyciągała jego spojrzenie w ciągu ostatnich trzydziestu minut. – No, chodź! – wykrzyknął!.
– Puść! To boli… – Diana na próżno próbowała stawiać opór. Spojrzała na męża i przestraszyła się. Zubrin sprawiał wrażenie obłąkanego.
– Nie bój się! – wołał, stale zaciskając palce, które więziły przegub jej dłoni. – Chciałaś zbadać ciało Laytona, kiedy automaty skończą swoją robotę! Więc je zbadasz! Przekonasz się, czemu mówiłem te bzdury o fantomatyce i robiłem wszystko, żeby Matylda nie poszła pożegnać swojego męża. Pamiętasz to wierszydło, które zaśpiewałem na przyjęciu jubileuszowym u Laytonów?! – mówił coraz szybciej, coraz wyższym, chrapliwym głosem. – W naszej pracowni, profesorze, Pierwszy skowronek kończy noc. Godzinę górskiej astronomii. Długą jak leśnej gwiazdy lot. Krótką jak jałowcowy płomień… – chodź, chodź, jeszcze parę kroków, a zobaczysz mój sukces w całym jego blasku!.. Błysk ciszy, czerni krzyk w pożodze, Archetyp czasu był i pękł. I wrócił w adamowym wzorze: Jutro spełnienie, wczoraj śmierć, Dzisiaj?… wybieraj, profesorze1… – wydyszał resztką tchu. Otworzył stalowe drzwi, wepchnął żonę do niewielkiego pomieszczenia, wszedł za nią i wtedy dopiero zaczerpnął ze świstem powietrza.
– Proszę, patrz! Patrz!
Błądzące w popłochu oczy kobiety zatrzymały się na plamie światła, padającego z pojedynczego reflektora.
– Co… co to jest?
– Nie wiesz?! No tak – jesteś przecież lekarzem, a nie archeologiem! – z czoła Zubrina spływały strużki potu. – No więc co, miałem jej to pokazać? – zaczął mówić nieco spokojniej. – On się naprawdę wyrwał z fałszywego świata, chociaż ten świat nie miał nic wspólnego z fantomatyką i wzywał Matyldę, wiedząc, że jest za późno… o kilka wieków! Czy miałem powiedzieć tej kobiecie, że jej mąż wszedł tutaj jako mężczyzna w pełni sił, a po dwudziestu sekundach… spójrz! Ta kupa pożółkłych kości, która po nim została, ma przeszło osiemset lat! Tak orzekł komputer. „Matyldo! Matyldo!” – kiedy on to zawołał?! Kiedy on to zawoła?!
Zbigniew Prostak
Boja
Roman Krab odczuwał już znużenie. W dole pod nim rozciągał się Pacyfik. Ciemnoniebieskie o stalowym odcieniu fale przewalały się niespokojnie. Nawet z tej wysokości widać było, że ocean jest wzburzony. Nie był to na szczęście sztorm. Raczej dalekie echo huraganu, któremu przed kilkoma godzinami zszedł z drogi. Wszystko zaczęło się właśnie od tego przeklętego huraganu. Miał spokojny lot. Prowadził go jak po sznurku. Maszyna spisywała się doskonale. O ściśle określonej godzinie odrzucił oba puste zbiorniki zapasowe i spokojnie położył się na kurs powrotny. Jeszcze niecałe dwie godziny lotu i będzie w Bazie. Miał umówione spotkanie z Martą.
Nareszcie po trzech miesiącach znajomości zgodziła się na wycieczkę samochodem we dwoje. Marzenia cokolwiek brutalnie przerwała mu Baza.
Na jego drodze szalał huragan, kazali mu go obejść łukiem od wschodu. Zaklął pod nosem, ale posłusznie zmienił kurs. Zły był jak diabli, a i zmęczenie zaczynało powoli dawać się we znaki. Ponad cztery godzimy za sterami tej piekielnie szybkiej maszyny to nie żarty. W słuchawkach narastały trzaski i szumy. Wtedy po raz pierwszy przerwał silnik. Króciutko, na ułamek sekundy, ale to wystarczyło, aby poczuł zimne krople potu na czole. Ponaddźwiękowa maszyna to nie turbośmigłowiec, szybować się nie da. O posadzeniu jej na falach też nie może być mowy. Pozostaje tylko katapultowanie się. Wsłuchiwał się w pracę silnika, napięty jak struna. Ale wszystko było w porządku. Odetchnął z ulgą i wtedy silnik zamilkł. Bez żadnego ostrzeżenia, bez przejściowych zakłóceń. Stanął i już. Zaczął szybko tracić wysokość. Ba… tracić wysokość? Tak się to tylko ładnie mówi. Po prostu leciał w dół jak kamień. Nie było na co czekać. Dźwignia naboi odrzucających owiewkę kabiny, ster od siebie, dźwignia katapulty i już był w powietrzu. Koziołkował w jakimś obłędnym młyńcu i dopiero potężne szarpnięcie przywróciło światu właściwe pozycje. Nad głową rozwinęła się olbrzymia czasza spadochronu. Był jeszcze wysoko i z tej wysokości nie rozróżniał fal. Widział, jak jego maszyna runęła w wodę i znikła w mgnieniu oka w olbrzymim gejzerze. Znosiło go na wschód. Ocean pod nim jak okiem sięgnąć – a z tej wysokości obejmował solidny obszar – był pusty. Ani lądu, ani żadnego statku. Ba, nawet śladu jakiegokolwiek dymu czy bieli żagla na horyzoncie. Nic, tylko setki mil wodnej pustyni i stykające się z wodą błękitne, pogodne niebo. Zresztą spodziewał się tego. Wiedział, że znajduje się z dala od uczęszczanych szlaków żeglownych, w akwenie omijanym nawet przez rybaków. Na pewno z Bazy, zaniepokojonej nagłym zerwaniem kontaktów z maszyną, wyruszono na poszukiwania. Powinni mniej więcej orientować się, gdzie nastąpiła katastrofa. No tak. Ale przez to omijanie huraganu zboczył potężnie z trasy i nie tylko Baza, ale on sam nie bardzo orientował się, gdzie jest. Spojrzał w dół. Powierzchnia wody zbliżała się zastraszająco szybko. Odróżniał już potężne rozkołysy fal, wzburzonych niedalekim przejściem huraganu. Powoli zaczął rozluźniać pasy mocujące przy fotelu katapulty, potem odkręcił zawór butli ze sprężonym powietrzem. Maewestka, kamizelka ratunkowa, napełniła się ciasno, oblepiając pierś, jednocześnie, wiedział o tym, zaczął działać miniaturowy nadajnik, wysyłający specjalny sygnał radiowy. Znalezienie na bezmiarze oceanu pyłku, jakim jest w zestawieniu z jego ogromem człowiek, to przedsięwzięcie prawie beznadziejne. Wszyty do kamizelki ratunkowej automatyczny nadajnik wysyła serię krótkich sygnałów, i te, odebrane przez odbiornik samolotu poszukującego rozbitka, pozwalają odnaleźć ofiarę. Zasięg nadajnika jest stosunkowo niewielki, a baterie wystarczają zaledwie na pięćdziesiąt godzin nieprzerwanej pracy. Widocznie konstruktorzy doszli do wniosku, że jeżeli przed upływem pięćdziesięciu godzin rozbitek nie zostanie wyłowiony, to nie ma po co go już wyławiać. Spojrzał raz jeszcze w dół i aż krzyknął zaskoczony. W odległości około trzystu, czterystu metrów od miejsca, gdzie powinien upaść, widniał wyraźny, wystający z wody kształt jakby kiosku łodzi podwodnej czy boi. Ale skąd ta boja? Zresztą mógłby przysiąc, że jeszcze przed chwilą niczego tu nie było. Ocean był pusty. Patrzył przecież uważnie a wystający przedmiot był na tyle duży, że musiałby go niechybnie dojrzeć z dużo większej wysokości. Nie spuszczał zeń oka. Co za różnica, skąd się wziął? Grunt, że jest. Szansę ocalenia nagle podskoczyły w górę. Tylko co to jest? Chyba nie łódź podwodna, bo tajemniczy przedmiot tkwi w miejscu; a przecież ze względu na dużą przejrzystość wody musiałby dostrzec jej kadłub. Nie, to nie była łódź podwodna. Raczej boja hydrograficzna. Zresztą pal licho jałowe rozważania. Cokolwiek by to było, niosło mu ocalenie. Przynajmniej na razie. A to jest w tej chwili najważniejsze, potem się zobaczy, co będzie dalej. Przecież nikt nie ustawił tak olbrzymiej boi, ot tak sobie, z kaprysu. Służyła jakiemuś celowi i ktoś musiał się nią opiekować. A może jest wyposażona w aparaturę notującą stan morza i co jakiś czas ktoś wymienia taśmy z wykresami? A może posiada automatyczny nadajnik dużego zasięgu i wtedy zakłócając jego pracę da znać o sobie? Powierzchnia wody była już blisko. Zdecydowanym ruchem odpiął pasy, chwilę jeszcze poczekał i skoczył. Z rozmachem trzepnął rękami o wodę. Fotel ze spadochronem, uwolniony od ciężaru człowieka, poszybował w bok i zniknął za nadbiegającymi górami fal. Maewestka utrzymywała go na wodzie, a w odległości jakichś stu pięćdziesięciu metrów od niego łagodnie kołysała się potężna beczka boi. Tak. Teraz już nie miał wątpliwości. To była boja. Widział stąd wyraźnie obły kształt, podobny do czubka rakiety, okalającą ją wokoło galeryjkę i ochronne kreski relingu. Energicznie zagarniając rękami wodę zaczął płynąć ku niej. Niestety, nie było to takie łatwe i minęło chyba z pół godziny, zanim znalazł się przy boi. Boja była dużo większa, niż to wydawało się z daleka. Tuż przy nim wznosiła się gładka, metalowa ściana wysokości około półtora metra, bez jakichkolwiek występów czy nierówności, mokra i śliska. Nawet przy silnym wybiciu się z wody nie sięgał do połowy wysokości. Opłynął ją wkoło. Wszędzie to samo. Gładka beczka o średnicy około czterech metrów. Ani trapu, ani drabinki. Nic! Kilkakrotnie, z całej siły odbijając się nogami od wody, usiłował dosięgnąć krawędzi platformy, ale ręce bezsilnie ześlizgiwały się po gładkiej ścianie. Nie zrezygnował jednak. Po którymś kolejnym wyskoku uderzył łokciem ręki w żelazo, aż pociemniało mu w oczach z bólu. Nie da rady.