Текст книги "Wehikuł Wyobraźni"
Автор книги: Збигнев Простак
Соавторы: Конрад Фиалковский,Витольд Зегальский,Януш Зайдель,Виктор Жвикевич,Кшиштоф Малиновский,Яцек Савашкевич,Stanislav Lem,Анджей Чеховский,Чеслав Хрущевский,Krzysztof Boruń
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 15 (всего у книги 23 страниц)
– A jednak i tutaj coś zrobiłem – rzekł bardzo cicho Adam, jakby usłyszał tylko to ostatnie zdanie i uznał, że ono jedno zawiera zarzut, z którego powinien się oczyścić… przynajmniej sam przed sobą. – Byłem jednym z założycieli bazy, zostałem jej pierwszym kierownikiem. Ściągnąłem kilku młodych, zdolnych specjalistów i umiałem zatrzymać ich w Evolucie…
– Evoluta! – parsknęła Matylda. – Kosmiczny ochłap, przeszło sześć parseków od Ziemi! Twoi dawni uczniowie są teraz dyrektorami wielkich instytutów w Układzie Słonecznym!..
– Dostaję od nich listy. Czuję się z nimi związany…
– …wątpię, czy łączy cię z nimi coś więcej niż niezobowiązujące wspomnienie. Raczej udajesz, że jest inaczej, bo w ich listach odnajdujesz siebie… jakim byłeś dawniej.
– Uczyłem ich przezwyciężania stereotypów myślenia. Samodzielności…
– Tę osiągnąłeś w każdym razie sam. A jeśli chodzi o innych, to dajesz im wolną rękę, bo tak ci jest wygodnie. Przecież nie uznajesz teorii Zubrina. Inaczej mówiąc, uważasz, że on, twój podopieczny, marnuje talent i życie, idąc po fałszywej drodze. To jednak nie przeszkodziło ci powiedzieć mu, że możesz się mylić. Oddałeś mu do wyłącznej dyspozycji jedno z największych zewnętrznych laboratoriów i nawet nigdy tam nie zajrzałeś…
– Nie jest już studentem…
– A może lękałeś się, że jeśli okażesz zdecydowanie, to poszuka pracy gdzie indziej? Niepotrzebnie. On tu zostanie. Wie, że kiedyś zajmie twoje miejsce. A to znakomita odskocznia… oczywiście, dla kogoś takiego jak Zubrin…
– Jego teoria rozszczepiania hipotetycznych jąder chronów czy kwantów czasu, jak sam je żartobliwie nazywa, wydaje mi się utopią z punktu widzenia fizyki. Mam także wątpliwości natury etycznej. To prawda. Ale choć sam jestem starym profesorem, dobrze wiem, jak często w imię uznanych racji i mądrości trzymano niespokojne umysły w kasach pancernych. A kiedy te kasy wreszcie pękły, walił się świat naukowych dogmatów. Dlatego dałem mu laboratorium i pozornie nie interesuję się, co w nim robi. Czekam. Zapewniam cię, że prędzej czy później sam do mnie przyjdzie i…
– …później, później – wpadła mu w słowo Matylda. – A jeśli przyjdzie za późno? Czy nadal będziesz dumny z tego, że ta grupka ludzi, którą „udało ci się zatrzymać” – wtrąciła z przekąsem – na Evolucie, może i musi zadowalać się twoją obecnością? Nie kierownictwem, radą, pomocą – a właśnie: obecnością? I co wtedy stanie się z nami? Osiądziemy na jaszcze mniejszej łupince, jeszcze dalej od Słońca?…
Layton usiadł, opuścił nogi na podłogę i sięgnął po kombinezon.
– Wiem równie dobrze jak ty, co się wtedy stanie – rzekł wciągając przez głowę lekki, błękitny ubiór. – Ale bądź spokojna. Nie będę wam przeszkadzał. Najwyżej przylecę od czasu do czasu utwierdzić cię w przekonaniu, że postąpiłaś słusznie. Powierzono mi Evolutę, uważam, że tu jest moje miejsce… i na ten temat nie potrafię powiedzieć nic więcej. Mnie wystarczy jednego życia. Jednak gdyby miało się okazać, że teoria Zubrina jest czymś więcej niż utopią… – zrobił pauzę, westchnął, po czym mówił dalej: – a nuż i nasze sprawy zyskałyby nową perspektywę?… Widzisz, kiedyś myślałem, że potrafię dzielić to jedno życie z tobą. Myślałem, że zatrzymam twoją miłość, zachowując prawo do uporu, z jakim muszę przebijać się przez własną codzienność, aby nie pozbawić jej sensu, bo nawet jeśli ten sens jest tylko unoim złudzeniem, to ono tkwi we mnie zbyt głęboko, abym mógł je zdemaskować i porzucić, pozostając sobą… przy tobie. Skoro więc aż tak się pomyliłem, to może Zubrin…
– Nie chodzi o to, co myślisz, lecz jaki jesteś – przerwała. – Nigdy się nie zrozumiemy. Ta rozmowa nie ma sensu… jak wszystkie poprzednie. Chcę wreszcie zasnąć. Może znowu przyśni mi się Ziemia? A ty rozmyślaj sobie o swoim posłannictwie i o Zubrinie, ale nie śpiewaj więcej jego wierszy. Jest noc. Rano muszę przeprogramować sekcje psychotechniczne głównego komputera, żeby skończyć badania i sporządzić wnioski, których i tak nie przeczytasz. Co robisz? – podniosła się nagle, słysząc kroki męża idącego przez sypialnię.
– Nic, nic – powiedział przepraszającym tonem Layton. – Wybiłem się ze snu. Zamierzam trochę pochodzić…
Głowa kobiety wróciła na swoje miejsce we wklęśnięciu poduszki.
– Tylko uważaj, żebyś wracając nie zbudził dziewczynek. Anna ma bardzo lekki sen, a Karolina zdaje jutro okresowy egzamin…
– Nie bój się. Ciebie także nie zbudzę. Śpij spokojnie. – Adam cicho zamknął za sobą drzwi.
Bazie na Evolucie poskąpiono własnego imienia. W sztabach nawigacyjnych figurowała pod suchym symbolem 0687–BBS–1E. Była jedyną placówką na planecie wielkości Księżyca, zbliżającej się powoli lecz nieuchronnie do zewnętrznej granicy ekosfery słabego słońca, darzącego swój świat miedzianym światłem.
Środkiem osiedla biegł główny, a zarazem jedyny szlak komunikacyjny pomyślany jako promenada i zwany krótko „Ulicą”. Znajdowały się tutaj dwa bary, dwie kawiarenki ze stolikami nakrytymi obrusami z prawdziwego lnu, trzy pawilony, upraw hydroponicznych oraz kilkanaście automatów z kawą, kolą, syntetycznym mlekiem, sokami, a także mnóstwem praktycznych drobiazgów, które wabiły doskonałą harmonią kształtów miłych dla ręki i oka. Przedmioty te miesiącami tkwiły na tych samych półeczkach z trzech stron osłoniętych wypukłymi szybami. Osłony były niezbędne, ponieważ od czasu do czasu ksenonowe słońce zawieszone między półprzeźroczystym błękitnym stropem a szczytem kopuły rozjarzało się ostrzejszym blaskiem i wtedy Ulicą przebiegał słaby, orzeźwiający wiatr. Marszczył obrusy na stolikach i szeleścił w liściach akacji ocieniających kawiarniane ogródki.
Sześćdziesiąt lat temu, kiedy 0687–BBS–1E powstała jako najbardziej wysunięta placówka w siódmym sektorze Galaktyki, jej konstruktorzy postanowili, że ludzie będą się tutaj czuć naprawdę u siebie. Na ścianach, które mijał teraz profesor Layton, umieszczono maszkarony i reliefy, ślepe antresole z ozdobnymi balustradami, a nawet trzy staroświeckie zegary. Ulica zyskała w ten sposób smętny wyraz dekoracji do przyszłościowego filmu sprzed trzystu lat, filmu którego scenograf cierpiał na chroniczny brak poczucia humoru, nie miał za grosz smaku, a na domiar złego bardzo się śpieszył. W najciemniejszych kątach próżno byłoby szukać śladu kurzu, a mimo to pierwsze wrażenie, jakie odbierał każdy nowy przybysz, polegało na przygnębiającym odkryciu, że nie wyłączając światła, roślin i sterylnych obrusów nie ma tutaj nic świeżego. Barwne kwiaty na krzewach nie były nawet sztuczne, były nieżywe. Przypominały wielkie, umarłe motyle.
A jednak specjaliści pracujący w 0687–BBS–1E, nie złorzeczyli swemu losowi. Wprawdzie nikt nie wytrzymał na Evolucie tak długo jak Adam Layton, ale też załoga bazy składała się na ogół z ludzi bardzo młodych. Najstarszy po profesorze Alan Nicollson, biochemik, przedwczoraj obchodził pięćdziesiąte urodziny. Z tej okazji jego żona, malutka, skośnooka Sima, wydała egzotyczne, „ziemskie” przyjęcie, po którym Matylda jeszcze półtora dnia chodziła uśmiechnięta. Nicollson przybył na Evolutę dziewiętnaście lat temu i przynajmniej na razie nie myślał o przeprowadzce w bardziej cywilizowane strony. A inni? Przylatywali albo na staże albo bezpośrednio po studiach w renomowanych instytucjach czy na uniwersytetach. Wysiadali z rakiet, powtarzając sobie w myślach docinki odprowadzających i ich dobre rady, z których najlepsze dotyczyły tego, co i jak należy zrobić, aby jak najprędzej znaleźć się z powrotem bliżej Słońca. Po czym zostawali. Długo, dłużej niż ich rówieśnicy na innych dalekich, osamotnionych placówkach. Zatrzymywał ich dobrotliwy stoicyzm profesora Laytona, jego nacechowany dyskretnym dystansem ojcowski stosunek do ludzi i gwiazd, jego naiwny a chwilami wręcz kokieteryjny uśmiech, który w małej społeczności osiedla od dawna stał się przysłowiowy. To był uśmiech Starego – mówił ktoś, a twarze obecnych łagodniały, jakby na dźwięk hasła nakazującego wracać wspomnieniami w cieplarnianą krainę własnego dzieciństwa.
Layton uważając, że jako współtwórca i kierownik bazy nie ma prawa pozbawiać zespołu spoiwa, jakim – a wiedział o tym – była jego obecność, odrzucał jedną po drugiej liczne niegdyś propozycje objęcia stanowisk naukowych w Układzie Słonecznym, a nawet na samej Ziemi. Matylda, której natura buntowała się przeciw każdej godzinie monotonnego życia w 0687–BBS–1E, początkowo ostro protestowała, wytaczając racje i argumenty osadzone w najgłębszej warstwie ich wzajemnych uczuć i nierozerwalnie związane z wizją wspólnej przyszłości. Potem nastąpiła era burzliwych scen. Raz po raz padały wówczas imiona córek Laytonów, osiemnastoletniej teraz Karoliny i młodszej od niej o cztery lata Anny. Wreszcie, kiedy przełożeni Adama, przyjąwszy do wiadomości jego niewolnicze przywiązanie do Evoluty, przestali darzyć go pamięcią, a wraz z nią ofertami, gniew Matyldy zakrzepł w ciężki głuchy żal, spychający ją siłą bezwładności za ów próg, którego obecność zauważa się zawsze dopiero po jego przekroczeniu.
Oczywiście, nawet najbardziej wytrwali młodzi przybysze nie zostawali w bazie na zawsze. Profesor zdawał sobie sprawę, że jego otoczenie nie przestanie się zmieniać, tak jak zmieniało się do tej pory, bez wstrząsów grożących zachwianiem rytmu badań, że przyjdzie mu jeszcze wiele razy żegnać starych, a witać nowych specjalistów, których coraz trudniej będzie nazywać kolegami, tak ze względu na różnicę wieku, jak i bariery psychiczne dzielące pokolenia naukowców, przynajmniej w oczach świeżo upieczonych absolwentów. Godził się z takim porządkiem rzeczy, tak samo jak godził się z nieuchronnością faktu, że jego córki wkrótce skończą zdalną szkołę średnią i opuszczą swoje pokoje, pełne uczniowskich datorów, pokoje które niegdyś sam urządzał z sercem pełnym radości i tkliwych przeczuć. A kiedy po studiach zaczną pracować, do jednej z nich przeniesie się także Matylda. Jego samotność straci ostatnie pozory umowności.
* * *
Layton minął wejście do Centrali Koordynacyjnej, jedynego kompleksu roboczego zlokalizowanego w centrum osiedla i wzdrygnął się, usłyszawszy jękliwe dzwonienie zegara na przysadzistej, pseudogotyckiej bramie, zamykającej Ulicę od wschodu. Odruchowo uniósł głowę. Było pół do trzeciej.
– Powinienem poszukać lustra i roześmiać się sobie w nos – powiedział na głos. Dźwięk tych słów odbił się stłumionym echem od niskiego sklepienia bramy i ucichł, przechwycony przez tłumiki, które o tej porze pozwalały odzywać się tylko zegarom. – Powinienem wrócić do łóżka i pójść spać, a rano oznajmić Zubrinowi, że wystarczył głupi sen i chwila zniecierpliwienia, abym po tym wszystkim, co mu obiecałem, postanowił zakraść się w środku nocy do jego laboratorium, żeby sprawdzić… co właściwie? Nic. O to chodzi, że nic. Przecież nie znam nawet szczegółów jego teorii, nie mówiąc już o informatycznym szkielecie aparatury, jaką tam zastanę. Zatem czy idę odkryć prawdę o Zubrinie, czy o sobie? A może dowiedzieć się czegoś o tym czasie, który on pragnie zwielokrotnić, a który mnie, jak powiada Matylda, przepływa między palcami? Powinienem natychmiast zawrócić, ale nie zrobię tego.
– Słucham? – przerwał mu aksamitny baryton, wybiegający z niewidocznego głośnika. – Nie zrozumiałem polecenia. Uprzejmie proszę powtórzyć…
Profesor ocknął się. Brama została poza nim. Dalszą drogę zamykała błyszcząca, ceralitowa ściana, stanowiąca fragment pancerza chroniącego mieszkalną część bazy. Krótki chodnik prowadził wprost do zamkniętych, prostokątnych drzwi, obrzeżonych śnieżnobiałą listwą z barwnymi kropelkami lampek sygnalizacyjnych i końcówkami komunikatorów.
– Nic, nic – powiedział, z przyzwyczajenia darząc swym słynnym uśmiechem czujną aparaturę. – Otwórz drzwi i puść w ruch chodnik prowadzący do wyjścia „A”.
– Zrozumiałem – odrzekł głośnik. Prostokątna płyta bezszelestnie uciekła w górę, odsłaniając czarne wnętrze korytarza, które w następnym ułamku sekundy rozjaśniło się mlecznym światłem. Adam wszedł na chodnik oznaczony żółtą strzałką. Po dwóch minutach jazdy perspektywą tunelu ponownie zagrodziła połyskliwa ściana zaopatrzona w drzwi, tutaj już szeroko otwarte. Komputer uprzedził automatyczną obsługę śluzy, że przybywa człowiek.
Layton przekroczył wysoki próg i stanął przed robotem przygotowującym skafandry.
– Tu automat wyjścia „A” – odezwał się miły głos. – Urządzenia śluzy sprawne.
– Dobrze. Proszę mnie ubrać.
Z sufitu zjechała srebrzysta kukła z rozprutym brzuchem. Nieruchomy dotąd robot przystąpił do pracy.
– Czy wezwać łazika z automatem opiekuńczym? – padło pytanie.
– Nie, pójdę pieszo. Chcę się przejść… – wyjaśnił poufnym tonem profesor, jakby szukając zrozumienia u kogoś żywego.
– Dokąd człowiek idzie?
– Laboratorium E–31.
– Odległość półtora kilometra. Temperatura powietrza minus dwadzieścia dziewięć stopni Celsjusza – recytował automat. – Wiatry południowo – wschodnie, w porywach osiągające szybkość pięćdziesięciu metrów na sekundę. Zachmurzenie całkowite. Opady śniegu ustąpią za trzy godziny. Mam obowiązek uprzedzić, że w tych warunkach człowiek powinien pojechać łazikiem w towarzystwie robota opiekuńczego. Przepraszam.
– Pójdę pieszo – powtórzył Layton, już uzbrojony w baniasty hełm. – Sprawdziłeś skafander? – mimo woli obejrzał się za aparatem znikającym w swojej niszy.
– Skafander szczelny – usłyszał w odpowiedzi. – Ogniwa energetyczne osobistej aparatury dysponują zapasem na osiemdziesiąt cztery godziny maksymalnego obciążenia. Butle tlenowe pełne. – Dobrze. Otwórz właz.
* * *
Dwa, trzy metry za wyjściem panował jeszcze względny spokój. Dalej światła potężnych reflektorów, otaczających bazę, grzęzły w wirujących pasmach śniegu. Słuchawki wewnątrz kasku zaniosły się wysokim wyciem.
* * *
Matylda, nie otwierając oczu, podłożyła sobie splecione dłonie pod głową. Dłuższą chwilę leżała bez ruchu, aż poczuła chłód. Trzeba z tym skończyć – pomyślała. Sięgnęła do gałki klimatyzatora i przesunęła ją o dwa stopnie. Następnie uniosła powieki i spojrzała na zegarek. Trzecia. Trzeba z tym skończyć – zagryzła wargi i wzdrygnęła się, jakby na jej piersi spoczęła nagle obca, lodowata ręka. Trzeba z tym skończyć…
* * *
Suchy śnieg, wypadający z mroku skośnymi smugami, nie zatrzymywał się na szybie kasku, mimo to jednak widoczność była równa zeru. Layton, nisko pochylony, posuwał się z trudem drobnymi kroczkami. Coraz częściej unosił lewą rękę do oczu, by spojrzeć na kompon, opinający przegub jego dłoni. Osłaniał maleńką tarczę prawą rękawicą i widząc poświęcającą nitkę namiaru dziwił się, że ciągle idzie we właściwym kierunku. Szaleństwo – powtarzał sobie w duchu. Co powiedzieliby jego współpracownicy, gdyby wiedzieli, że ich starzejący się z godnością szef brnie teraz przez zamieć, wypędzony z domu słowami żony, słowami, z których żadne nie zabrzęczało czujnym dźwiękiem otwartego, czekającego ogniwa zerwanego łańcuszka sprzężeń. I tak postępuje on, profesor Layton, pozostający cybernetykiem nawet we snach. A najdziwniejsze, że ta walka z żywiołem przyjemnie burzy w nim krew, jest ożywcza jak ziemski wiatr, budzi w sercu zapomniane, radosne głosy. Ile razy szedł tą drogą? Wtedy nie było jeszcze laboratorium Zubrina. Tędy chodziło się w góry… i tylko w góry.
Zaspy rozstąpiły się zupełnie niespodziewanie. Stopy Adama uderzyły w twardą płytę. Wicher zmiótł śnieg z chodnika, który pod cienką warstwą lodu połyskiwał niebieskawym światłem. Przed oczami wędrowca przemknęła ostatnia chmura białego pyłu, za którą zamajaczyły sygnalizacyjne lampki kopulastego budynku. Był na miejscu.
Do wyjścia prowadził krótki tunel o przekroju podkowy. Pierwsza fala ciszy przybiegła jak błysk eksplozji, po którym następuje bierne oczekiwanie na cios. Upłynęło dobrych kilka sekund, zanim Layton zdał sobie sprawę, że słyszy miły, bezosobowy głos, dokładnie taki sam jak ten, który żegnał go w bazie.
– Witam – mówił komputer. – Uprzejmie proszę o podanie klucza do E–31.
– Nie znam klucza – odrzekł Adam, rozpinając zesztywniałą kieszeń na piersi. Wydobył biały, trójkątny znaczek i przytknął go do małego okienka komunikatora. – Poznajesz? Mam prawo wstępu do wszystkich strzeżonych obiektów na Evolucie – uśmiechnął się mimo woli, ubawiony tą manifestacją własnej władzy.
– Proszę wejść – padła krótka odpowiedź. Drzwi zniknęły. Profesor wszedł do śluzy, poczekał, aż nad wewnętrznym wejściem zapłonie zielony napis, po czym oddał robotowi kask i pozwolił mu się rozebrać. Następnie przez krótki przedsionek wszedł do obszernej, mrocznej pracowni. Oddalił się kilka troków od drzwi, stanął, po raz ostatni zadał sobie w duchu pytanie, co tutaj robi, wzruszył ramionami i usiłując przebić wzrokiem ciemności zaczął badać wnętrze Zubrinowego królestwa czasu.
Pośrodku kolistego pomieszczenia stał pulpit sterowniczy, z którego wybiegały rozwichrzone wiązki kolorowych kabli. Za nim majaczyły zaryty jakiejś ażurowej konstrukcji, przypominającej beczkowatą klatkę. Na lewo i na prawo z podłogi sterczały chude kolumienki, unoszące puszki podobne do starodawnych kliszowych aparatów fotograficznych. Ich podstawy oznaczone dużymi literami A, B, C… stały w regularnych odstępach, otaczając szerokim łukiem ową okrągłą kratownicę. Było ich co najmniej kilkanaście.
Layton podszedł do pulpitu. Jak wszędzie, tak i tutaj główny wyłącznik znajdował się w górnym prawym rogu. Przesunął czerwoną rączkę do oporu i obserwował, jak w okienka wskaźników wstępuje życie. Kiedy szeroka płyta pod nim migotała już dziesiątkami pastelowych gwiazdek, rzucił pytanie:
– Gdzie jest zbiorcze wyjście do sieci informatycznej bazy?
– Nie ma wyjścia – zabrzmiał w mroku spokojny głos.
Przez chwilę panowała cisza.
– Chcesz powiedzieć, że komputer Centrali Koordynacyjnej nie jest informowany o przebiegu prac w tym laboratorium? – spytał wreszcie z niedowierzaniem Adam.
– Tak. Nie jest.
– Wobec tego teraz ja proszę o relację.
– Niestety nie jestem odpowiednio zaprogramowany. Moje sekcje pracują bez wzajemnego kontaktu. W tej chwili mogę rozmawiać z człowiekiem, angażując jedną dziesięciotysięczną część potencjału informacyjnego. Wszystkie niezależne wejścia są zgrupowane na stanowisku sterownika.
To było czymś zupełnie nowym w całej dotychczasowej praktyce profesora Laytona. Czyżby Zubrin nie ufał nawet własnemu komputerowi, i to tak dalece, że zrezygnował z jego zdolności błyskawicznego kojarzenia pozornie odległych faktów przy sumowaniu wyników poszczególnych etapów doświadczeń? Nonsens. A jednak…
Uważnie obejrzał pokrywę pulpitu oraz wybiegające z niego przewody. Kilka minut później wyprostował się. Nawet gdyby komputer poskąpił mu zdumiewającej wiadomości o semantycznym rozczłonkowaniu swoich sekcji, instynkt cybernetyka podszepnąłby Adamowi, że informatyka w tym laboratorium działa na najbardziej wariackich zasadach, z jakimi zetknął się kiedykolwiek w życiu. Poszczególne ciągi nie tylko pozbawiono kontaktu. Zatroszczono się także o idealnie szczelną izolację uniemożliwiającą oddziaływanie jednego, logicznego układu na drugi. Tak spreparowany komputer, w którym system sprzężeń zastąpiono składowiskiem protez, po prostu nie mógł funkcjonować.
Ale Zubrin nie był przecież dzieckiem bawiącym się w budowniczego supermózgów za pomocą skrawków folii, drucików, elektronicznych rupieci i kolorowych klocków. A zatem gdzieś tutaj musi być zainstalowany jeszcze jeden układ, nad – rzędny, a równocześnie niedostępny dla człowieka stojącego za pulpitem sterowniczym. Wydaje się to wprawdzie zupełną niedorzecznością, lecz równocześnie jest jedynym jako tako sensownym rozwiązaniem.
– Słuchaj – rzekł z namysłem Layton – czy z konstrukcji laboratorium wynika, że obok ciebie mogą istnieć tory i łącza, o których nie wiesz?
– Teoretycznie… – zaczął komputer, ale profesor, uderzony nową myślą, nie pozwolił mu skończyć.
– Poczekaj. O których nie wiesz – powtórzył – ponieważ impulsów dostarcza im bezpośrednio mózg sterownika?…
– Teoretycznie to jest możliwe. Jednak przy takim założeniu fakt, że nie jestem w stanie podać zbiorczych danych dotyczących operacji przeprowadzanych w E–31, byłby tym bardziej uzasadniony.
Logika tej wypowiedzi posiadała ciężar sprasowanego ołowiu.
– Dobrze – zgodził się spokojnie Layton. – Wobec tego zacznij mi podawać informacje, które zdołasz odnaleźć w dostępnych ci bębnach pamięciowych.
– Zrozumiałem. Od którego sektora zacząć? Statystycznego?
– Niech będzie.
– Sterownik uruchamiał aparaturę dwieście osiemdziesiąt trzy razy. Zużycie energii…
– Przestań.
– Tak jest.
– Gdzie stał zazwyczaj Zubrin… to znaczy człowiek – poprawił się – przeprowadzając doświadczenia?
– W punkcie przecięcia osi obiektywów projekcyjnych, które nazywał akceleratorami.
– Wskaż mi to miejsce.
– Ekran informacyjny pośrodku sali.
– Ekran… informacyjny? Czy może elektromagnetyczny?
– Informacyjny. Kiedy sterownik zajmuje swoje miejsce, ja przestaję odbierać impulsy.
– Rozumiem. Ale gdyby mówił na głos – to mógłbyś zapisywać w przystawce pamięciowej wszystko, co powiedział?
– Tak jest.
Layton rozejrzał się.
– Ekran – mruknął z przekąsem. – Chodzi zapewne o tę klatkę?…
– Proszę powtórzyć pytanie.
– Nic, nic – profesor okrążył pulpit i zatrzymał się przed ażurowym walcem, sporządzonym z pionowych prętów, przyspawanych do poziomych obręczy. Na wprost niego kraty rozstępowały się, tworząc przejście wysokości człowieka. Z niemiłym uczuciem, że włazi do pieca plazmowego, który ktoś w każdej chwili może uruchomić, pochylił się i wszedł do wnętrza „ekranu”. Zaraz potem wyprostował się i bacznie zlustrował otaczającą go konstrukcję. Na oko wyglądała zupełnie zwyczajnie. Pręty były szare, wykładzina pod jego stopami nie różniła się twardością ani odcieniem od podłogi wokół urządzenia. Spojrzał w górę i zobaczył jakiś przedmiot przypominający lampę.
– Jak to się uruchamia?
– Aparatura jest czynna. Kontakt nastąpił przez przełożenie głównego wyłącznika w pulpicie sterowniczym. Pobór energii wzrasta szybciej niż kiedykolwiek podczas doświadczeń z udziałem człowieka.
Layton odetchnął głęboko.
– Uważaj teraz – powiedział. – Połącz się ze wszystkimi bębnami pamięciowymi, jakimi dysponujesz i zapisuj każde moje słowo. Będę mówił na głos. Czy… – zawahał się, tknięty nagłą obawą – jesteś absolutnie pewny, że żadna z twoich sekcji nie ma kontaktu ze zbiorczą siecią bazy? – spytał, ponieważ przyszło mu na myśl, że gdyby mimo wszystko istniał jakiś ukryty kanał, łączący E–31 z głównym komputerem, to sprawiłby swym współpracownikom niezłą niespodziankę. Ale z głośnika padła zdecydowana odpowiedź:
– Nie. Stąd nie ma wyjścia.
* * *
W laboratorium paliły się wszystkie lampy. Jasno oświetlone, koliste wnętrze jakby zmalało, a kształty przedmiotów, nie wyłączając pustego teraz, beczkowatego szkieletu, odzyskały powszedniość i prostotę sprzętów służących ludziom.
– Już jedzie – powiedziała nerwowo Diana, spoglądając w niewielki ekran obok wejścia do śluzy. – Sama… – stwierdziła po chwili z niemiłym zdziwieniem. – Powiedz – przeniosła wzrok na męża – dlaczego mnie wezwałeś wcześniej niż ją?…
Adam Zubrin przełknął ślinę. Jego oczy powędrowały ku płytkiej niszy naprzeciw głównego wejścia i natychmiast uciekły w bok, jakby spłoszone widokiem zamkniętych stalowych drzwi.
– Nie wiem… – odrzekł głucho. Zwilżył wargi końcem języka i dodał z przymusem: – Po prostu chciałem, żebyś tu była, kiedy się zjawi. Przepraszam cię…
– Nie ma za co – szepnęła. – Ona będzie rozsądna… aż nazbyt rozsądna…
Mężczyzna westchnął ciężko.
– Zawsze wszystko rozumiesz… – powiedział bez cienia ironii. – Zawsze wszystko rozumiesz… – powtórzył.
Diana potrząsnęła głową. Światło któregoś z reflektorów prześliznęło się po jej długich, czarnych włosach, obejmując je ruchomym złotym pierścieniem. Wchodząc przed chwilą do laboratorium zrzuciła tylko kask – pozostając w próżniowym skafandrze. Jednak nawet ten strój nie zdołał odebrać jej sylwetce smukłości i wdzięku. Twarz miała śniadą, o delikatnie zarysowanych płaskich łukach kości policzkowych, wąskim nosie i dużych, lśniących oczach koloru szlifowanych granatów. W trzydziestym drugim roku życia stanowiła uosobienie dziewczęcej wiotkości, przez którą, jak przez tkaninę spowijającą postać kobiety na siedemnastowiecznej miniaturze radżputańskiej, przebijała jej bujna, zmysłowa dojrzałość. Adam Zubrin, starszy od żony o pięć lat, był szczupłym, przystojnym szatynem. Ambitny, zdolny, wysportowany należał bez wątpienia do czołówki młodych specjalistów, którzy zdecydowali się pracować z dala od Ziemi. Decyzja ta przyszła mu zresztą bez trudu. Prowadząc ruchliwy tryb życia traktował Evolutę, jak ktoś mieszkający w ziemskim rezerwacie mógłby traktować swój oddalony od ludzkich siedzib dom, z którego codziennie dojeżdżał do pracy te marne trzysta czy czterysta kilometrów. Tego ranka po raz pierwszy, odkąd przestał być dzieckiem, czuł się zagubiony i nieszczęśliwy. To nowe uczucie budziło w nim nieco perwersyjne zaciekawienie i z pewnością byłby mu poświęcił więcej uwagi, gdyby nie obecność Diany, a przede wszystkim czekająca go rozmowa z Matyldą Layton, która przed chwilą zajechała łazikiem pod laboratorium.
Drzwi śluzy otwarły się i wpuściły kobietę w skafandrze, wysoką, szczupłą, o surowej twarzy aktorki grającej właśnie rolę opuszczonej królowej, która musiała wiele przemyśleć i przecierpieć, zanim nauczyła się spoglądać w lustro suchymi oczami.
– Gdybym wiedział, że pani przyjedzie sama, wyszedłbym naprzeciw – zaczął Zubrin. Stanął pięć kroków przed przybyłą i wbił wzrok w podłogę. – Tak strasznie mi przykro… – mówił odrobinę zbyt szybko, napiętym, przytłumionym głosem. – Powinienem złożyć pani kondolencje, ale zupełnie nie wiem, co powiedzieć – ciągnął. – Sam czuję się tak, jakbym stracił ojca. Żadne słowa nie są w stanie oddać mojego żalu…
– Serdecznie pani współczuję – odezwała się Diana, podchodząc bliżej.
Matylda przymknęła na moment powieki, po czym skinęła głową i rozejrzała się.
– Dziękuję – powiedziała sucho. – Gdzie on jest?…
Adam znowu posłał krótkie spojrzenie w stronę zamkniętej niszy. Następnie odchrząknął i rzekł:
– Tam. – To znaczy, w salce medycznej. Tylko… teraz nie powinna pani tam wchodzić… Automaty nie skończyły jeszcze… nie skończyły… – zająknął się – chodzi o badanie pośmiertne… – słowo „sekcja” najwyraźniej nie mogło mu przejść przez gardło. – Może trochę później?… – zawiesił głos.
– Badanie?… – powtórzyła tępo Matylda. – Więc to był wypadek?
– Profesor Layton umarł na atak serca. Ale… – zresztą, może ona lepiej to wyjaśni… – obejrzał się na stojącą za nim żonę. – Ja nie jestem lekarzem…
– Och! – wykrzyknęła cicho Diana. – Przecież przyjechałam dosłownie kilka minut temu… nic jeszcze nie wiem. Oczywiście – dodała szybko – kiedy dostanę orzeczenie aparatury medycznej, przejrzę je i sama jeszcze raz zbadam profesora…
– Pozwolicie mi usiąść? – spytała Matylda, po czym nie zważając na Zubrina, który skoczył, żeby przysunąć jej jedyny znajdujący się w pracowni fotel, przycupnęła na krawędzi pulpitu. – Atak serca…
– Tak – podchwycił gorączkowo mężczyzna. – Jednak w pewnym sensie to był wypadek… zawiniony przeze mnie – dodał z jakąś gorzką zawziętością. – Ja… wie pani, urządzenia, które tutaj zainstalowałem, są bardzo nietypowe – ciągnął niezmienionym tonem. – Ale musiały być takie, bo i moja hipoteza dotyczy obszarów nauki, dotychczas nie objętych praktycznym eksperymentowaniem. Chociaż skądinąd jej przesłanki są stare jak świat. Jeszcze teoria Einsteina pozwalała opisywać cząsteczki, poruszające się z szybkością światła i posiadające wówczas nieograniczoną energię oraz pęd. Tracąc stopniowo energię aż do zera, cząsteczki te również stopniowo osiągałyby prędkość nieskończoną. Owe hipotetyczne tachiony, jak je nazwano, pozwalają całkiem realnie myśleć o pozornie najbardziej fantastycznych zastosowaniach, jak choćby osławione podróże w czasie. Ale przecież już z własnej praktyki każdy z nas wie, że w statkach rozwijających prędkości przyświetlne czas biegnie relatywnie szybciej lub wolniej. Postanowiłem pójść krok dalej. Wprawiłem w ruch, ten ruch wolny od rygorów czasoprzestrzeni, nie człowieka, a jego otoczenie. Odwróciłem sytuację znaną astronomom, tworząc stacjonarne, laboratoryjne warunki naśladujące wzajemną relację czasu na Ziemi i na pokładzie statku lecącego z szybkością światła. To wszystko jednak stanowiło dla mnie zaledwie wstęp do sprawdzenia mojej teorii rozszczepiania chronów. Zamiast jednemu przyśpieszonemu nurtowi czasu dać się porwać równocześnie wielu… widzi pani, błyskawica także jest jedna, a biegnie rozwidlonymi drogami…
– Mój mąż zawsze mówi… to znaczy, mówił – powiedziała Matylda patrząc nieodgadnionym wzrokiem na Zubrina – że pan jest poetą.
Przez twarz Adama przebiegł niewesoły, przelotny uśmiech.
– Chodzi o tę błyskawicę – rzekł niezmieszany. – Proszę pani, w tym porównaniu nie ma krzty poezji. Ono jest z mojej strony wyłącznie manifestacją bezradności. Właśnie, bezradności… – przytaknął sam sobie. – Dlatego tak dużo mówię, zamiast od razu wyznać, że dotychczas nie wyszedłem poza wstępną fazę eksperymentowania. Na razie badałem jedynie psychiczne i fizjologiczne reakcje organizmu, powielonego, że tak się wyrażę, w czasie, uruchamiając pojedyncze segmenty mojego urządzenia. Profesor Layton zajął miejsce eksperymentatora… To moja wina… Tylko moja….
– Proszę sobie nie robić wyrzutów – przerwała mu spokojnie Matylda. – Znam stosunek mojego męża do pańskich prac. Nie przeszkadzał panu i nie pomagał… Nikt, a już najmniej pan, nie mógł przewidzieć, że przyjdzie tutaj w tajemnicy przed wszystkimi i rozpęta reakcję, której nie będzie w stanie powstrzymać.
– Mimo to powinienem był go uprzedzić – upierał się Zubrin. – Przedstawić mu wstępne sprawozdanie – a przynajmniej poinformować o konstrukcyjnych założeniach aparatury…
– Pani Matyldo – zagadnęła niespodziewanie Diana – przepraszam, że o to pytam, ale czy tej nocy nic się nie stało? Nie daje mi spokoju myśl, co skłoniło profesora do przyjścia tutaj… akurat dzisiaj?… Czy wychodząc z domu nic nie mówił?
Nastała dłuższa chwila ciszy. Wdowa po Adamie Laytonie zagryzła wargi i siedziała bez ruchu, patrząc przed siebie niewidzącymi oczami. Nagle gwałtownym ruchem wstała, wyprostowała się i powiedziała zaskakująco mocnym głosem:
– Nic się nie stało. W każdym razie nic niezwykłego. Nie mógł spać. Oświadczył, że zamierza się przejść. Byłam pewna, że niedługo wróci.