355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Збигнев Простак » Wehikuł Wyobraźni » Текст книги (страница 19)
Wehikuł Wyobraźni
  • Текст добавлен: 10 октября 2016, 00:58

Текст книги "Wehikuł Wyobraźni"


Автор книги: Збигнев Простак


Соавторы: Конрад Фиалковский,Витольд Зегальский,Януш Зайдель,Виктор Жвикевич,Кшиштоф Малиновский,Яцек Савашкевич,Stanislav Lem,Анджей Чеховский,Чеслав Хрущевский,Krzysztof Boruń
сообщить о нарушении

Текущая страница: 19 (всего у книги 23 страниц)

Ramy łączące nogi zatopione były końcami w udach i miały kształt odwróconej litery U. Sztuczne ręce automat przytwierdzał do tych ram na ich wierzchołkach. Kilkunastu takich gotowych rękonogów pracowało przy taśmociągu i w wytwórni tworzyw sztucznych; grupy innych remontowały stare maszyny lub zajmowały się budowaniem nowych.

Dziewczyna spostrzegła jeszcze rękonoga stojącego przy pulpicie rozdzielni wysokiego napięcia i poczuła, że mięśnie jej rąk i nóg twardnieją nagle jak muskuły sportowca podnoszącego wielki ciężar. Dopiero wtedy zobaczyła ruchome kamery i anteny, rozstawione w różnych punktach hali, i zrozumiała, co zmusza wszystkie mięśnie do nieustannej aktywności.

Wiedziała, że uczeni dwudziestego pierwszego wieku, uciekając z gmachu w czasie trzęsienia ziemi, pozostawili włączone maszyny, które czerpały energię z lokalnego źródła. Wśród innych aparatów pozostały tu też prymitywne prototypy sztucznych kończyn ludzkich, konstruowane dla inwalidów. Przewody zbiegały się w ośrodku dyspozycji wielkiego komputera. Przez wiele wieków w odciętych od świata podziemiach Instytutu Cybernetyki mózg elektronowy sam siebie konserwował przy pomocy coraz lepiej działających rękonogich stworów. Pierwotny program laboratorium protez, przekształconego niedawno w wytwórnię, pomysłowy komputer realizował sumiennie. Wszystkie jego zespoły współdziałały w zamkniętym kręgu sprzężenia zwrotnego: on sterował zdalnie sztucznymi układami nerwowymi i doskonalił je, a one – zastępując ręce i nogi żywych ludzi – podtrzymywały jego upiorną egzystencję.

Wchodząc w pole widzenia kamer telewizyjnych komputera, dziewczyna zainteresowała go swoim wyglądem. Była żywym organizmem; być może po latach panowania nad protezami przeniknął tajemnicę funkcjonowania naturalnych organów i potrzebował prawdziwego człowieka do cybernetycznych eksperymentów.

Ta myśl przeleciała przez umysł Lucyny z prędkością błyskawicy. Byłaby natychmiast uciekła, lecz w chwili, gdy zwróciła na siebie uwagę maszyny, poczuła sztywność w mięśniach, jakby poraził je przepływ elektrycznego prądu. Przez kilka minut wstrząsały nią gwałtowne skurcze, aż w końcu po walce stoczonej między dwoma ośrodkami dyspozycji, ciałem jej zaczęły kierować sygnały wysyłane przez zewnętrzną centralę, które okazały się znacznie silniejsze.

Prowadzona rytmicznymi impulsami, wbrew własnej woli przeszła obok magazynu materiałów, skręciła i zbliżyła się do szerokich drzwi w przeciwległej ścianie. Otworzyły się automatycznie, ukazując niespodziewany obraz.

Pośrodku drugiej sali stała gromada znajomych turystów. Grupa składała się z tych wszystkich osób, które w czasie zwiedzania muzeum pozostały w tyle za czołem wycieczki i zabłądziły w gmachu. Znajomi roześmiali się na widok przestraszonej dziewczyny. Po sekundzie zaskoczenia ona też uśmiechnęła się do nich. Nie miała już pewności, czy to komputer zmusił ją do tego marszu, bo mogła ulec autosugestii. W każdym razie znalazła swoich przyjaciół. Miała ochotę ściskać ich i całować.

Ale przebiegła tylko kilka kroków, raz jeszcze spojrzała w głąb sali i skamieniała w bezruchu.

Bo w tej właśnie chwili, kiedy odetchnęła z ulgą, szczęśliwa, że jej fantastyczna przygoda skończyła się tak pomyślnie, jeden z mężczyzn silnym ciosem trzymanej oburącz siekiery rozpłatał na dwie połowy głowę swojego sąsiada. Uderzony człowiek zwalił się na podłogę, zaś z końca sali wysunął się sztywny kabel zakończony ostrym hakiem i ściągnął ciało pod ścianę, gdzie leżał stos innych, równie zmasakrowanych trupów. Za wleczonymi po lśniącej posadzce zwłokami pozostała straszna czerwona smuga.

Z ust dziewczyny wyrwał się krótki, zdławiony bolesnym skurczem gardła okrzyk nieopisanej zgrozy. Obca siła ponownie opanowała jej ciało. Jakieś plastykowe ramiona zerwały z niej ubranie. Zatoczyła się w kierunku wyjścia. Upadłaby na podłogę, gdyby nie poczuła wsparcia muskułów, sztucznie napinanych mechaniczną wolą.

Stała nago, tyłem do milczących ludzi i czekała na śmiertelny cios. Miała w oczach obraz tamtej sceny. Tak jak wtedy, gdy na progu laboratorium po raz pierwszy zobaczyła ruchome nogi, nie mogła uwierzyć, że to, co tutaj przeżywa, dzieje się w rzeczywistości.

Naraz – zamiast uderzenia siekiery – poczuła na głowie dotknięcie protezy drugiego upiora. Rękonóg ubierał ją w długą suknię, bogato ozdobioną złotymi koronkami, a ona pomagała mu w tym z przerażeniem w sercu i z takim – zewnętrznie okazywanym – spokojem, jakby wybierała się na sylwestrowy bal. Mogła swobodnie obracać głową. Coś sobie nagle uświadomiła. W oczach majaczył jej jakiś zamglony obraz. Pokonała lęk i przyjrzała się uważnie turystom.

Zauważyła znacznie więcej niż za pierwszym razem. Niezależnie od zdumiewającego zachowania ludzi, którzy milczeli uśmiechając się nieustannie, przy czym stali nieruchomo jak granitowe posągi, dziewczynę uderzyło wiele innych osobliwych szczegółów w ich nienaturalnym wyglądzie. Wszyscy mieli na sobie stroje wzorowane na ubiorach wczesnej starożytności i zaciskali w dłoniach broń pochodzącą również z tej mrocznej epoki. Uzbrojeni byli różnie: jedni dźwigali potężne topory lub trójzęby, a inni trzymali przy bokach miecze. Widziała też maczugi nabijane żelaznymi kolcami oraz ciężkie oszczepy.

Po kilku sekundach nowy incydent zmroził jej krew w żyłach. Zaledwie ogarnęła wzrokiem wnętrze sali, kiedy kobieta uzbrojona w oszczep cisnęła nim przed siebie z nieprawdopodobną siłą. Ostrze utkwiło w piersi młodego mężczyzny, przebijając go na wylot. Runął na wznak. Kobieta sprężystym krokiem podeszła do chłopca i wyciągnęła oszczep z jego zakrwawionej piersi. Uśmiech nie opuszczał twarzy umierającego nawet wtedy, gdy wystrzelony z kąta harpun – ściągając rannego pod ścianę – rozerwał mu bok.

To, co przez kilka następnych minut działo się w głębokiej ciszy, na marmurowej płycie pośrodku nie umeblowanej sali, było równie tajemnicze, jak odkryta przez komputer metoda sterowania żywymi układami nerwowymi, które napinały mięśnie ludzi i zmuszały ich do wzajemnego zabijania się: raz przypominało figury taneczne solisty poruszającego się na scenie między egzotycznie ubranymi statuami, kiedy indziej uroczystą zmianę warty pod cesarskim pałacem, musztrę starożytnych rekrutów lub paradę oficera przed frontem kompanii honorowej – z jednej strony było groteskowe w swej przesadnej formie, z drugiej makabryczne.

W czasie tego przedstawienia hak ściągnął do kąta dwa kolejne trupy. Rękonogie stwory opuściły salę i zamknęły za sobą drzwi. Przedtem zawiesiły na plecach Lucyny jakiś zagadkowy ciężar. Niosąc go, nieprzytomna ze strachu okrążyła grupę turystów, aż z miejsca, gdzie kierująca nią seria bodźców zmusiła ją do wykonania zwrotu, zobaczyła zagłębioną we wnęce barwną tablicę rozdzielczą trzeciego komputera.

Drugi mózg elektronowy spostrzegła wcześniej: jego zespoły zajmowały przeciwległą wnękę. Tamten miał czarną pokrywę, zaś osłona tego, na który patrzyła, pomalowana była na biało.

Coś już dziewczynie zaczynało świtać, gdy z wnętrza przegrody, otoczonej aparaturą „białego mordercy”, wystrzeliła cienka smuga dymu. Rozległ się trzask krótkiego spięcia. Natychmiast zgasły wszystkie światła pod sufitem sali. Czuć było zapach płonącej izolacji. W ciemności świeciły nadal kolorowe wskaźniki i ekrany obu komputerów oraz kwadratowe białe pola wielkiej szachownicy, pokrywającej podłogę, na której spoceni ze strachu turyści znaleźli wreszcie upiorne rozwiązanie dręczącej ich od wielu minut cybernetycznej zagadki.

Do sali wbiegł rękonóg z płonącą pochodnią w uniesionej wysoko dłoni. Dwa inne otworzyły wypaloną skrzynkę i przystąpiły do usuwania awarii. Turyści nie opuszczali swoich miejsc na szachownicy. Jedna z figur wykonała kolejny ruch. W jej roli występował mężczyzna ubrany na biało. Wynikało z tego, że biały komputer zlekceważył uszkodzenie oświetleniowej sieci i po wezwaniu ekipy remontowej powrócił do przerwanej gry.

Bok szachownicy miał długość około ośmiu metrów. W blasku pochodni białe pola nieco przygasły, ale nadal były widoczne. Izolacja mogła zapalić się na skutek przeciążenia kabla przy nagłym wzroście zużycia energii w chwili rozwiązywania wyjątkowo trudnego problemu. Lucyna zrozumiała, dlaczego jednych turystów mechaniczne pachołki ubrały w białe, a innych w czarne stroje. Ponadto spostrzegła, że ma na sobie suknię białą i że stoi poza wnętrzem kwadratu całej szachownicy, lecz niedaleko jej krawędzi, po stronie czarnego komputera. Fakt ten w pierwszej chwili nastroił ją optymistycznie: znajdowała się poza terenem walki, więc dotąd nie brała udziału w grze, która toczyła się tu już od dłuższego czasu.

Czy to znaczyło, że nadal nie grozi jej tutaj żadne niebezpieczeństwo?

Na szachownicy stało dwudziestu ludzi. Pod ścianą leżały zwłoki pozostałych dwunastu – wcześniej wyłączonych z gry. Turyści nosili na głowach różne hełmy i kapelusze. Ich kształty pozwalały rozpoznać figury szachowe, w rolach których wszyscy tu występowali. Nieszczęśliwi, kręcili szyjami, rozglądając się dookoła. Dotychczas każdemu mogło się wydawać, że zginie od ciosu albo sam będzie musiał go zadać w jakiejkolwiek, dowolnie wybranej przez komputer chwili; teraz uświadomili sobie, że los ich zależy przede wszystkim od aktualnej sytuacji na szachownicy. Zgoda na remis lub zakończona matem porażka jednego z komputerów uratowałyby życie ocalałym z pogromu ludziom, bowiem w tej grze jedynie obu królom nie groziło niebezpieczeństwo śmierci.

Biały komputer przewidział kolejność wielu ruchów w rozgrywanej partii. Dlatego wcześniej mógł zaprosić Lucynę do udziału w „barwnej imprezie”. Zaledwie o tym pomyślała, gdy stojący przed nią mężczyzna zszedł z szachownicy, ona zaś – posłuszna mechanicznej woli – natychmiast zajęła jego miejsce.

Człowiek ten występował w roli białego piona, który dotarł do ósmej linii, gdzie białe miały prawo zastąpić go wybraną figurą. Promocja piona wyglądała tak niewinnie, jak uroczysta zmiana warty.

Lecz po wykonaniu zwrotu w lewo Lucyna podniosła ręce do zagadkowego ciężaru na swoich plecach: jedną odczepiła zawieszoną tam złotą koronę i włożyła ją na swoją głowę, drugą – znalazła kuszę i kołczan ze strzałami. Cięciwa kuszy była napięta. Dziewczyna położyła na niej strzałę i skierowała jej grot w czarnego króla,

Na „szach” białych, czarne odpowiedziały ruchem skoczka, zasłaniając nim swojego króla. Wtedy Lucyna obróciła się ku środkowi szachownicy. Zmuszona nagłym impulsem, pociągnęła za spust kuszy. Usłyszała jęk cięciwy, ale nie dostrzegła celu, w jaki ugodziła strzała, bo wcześniej zamknęła oczy. Otworzyła je w momencie, gdy jakieś ciało zwaliło się na podłogę. Hełm czarnego gońca potoczył się pod jej nogi. Strzała tkwiła w sercu leżącej postaci. Lucyna rozpoznała w niej kobietę, która przedtem rzuciła oszczepem w chłopca. Po strzale mięśnie zmusiły dziewczynę do opuszczenia zajmowanego pola. Zdecydowanym krokiem przeszła na miejsce kolejnej ofiary.

Odpowiadając na ruch białych, czarny komputer nie zwlekał ani sekundy: mieczem swojego piona ściął głowę białemu skoczkowi. Rolę skoczka grał były trener sportowy, niski starzec uzbrojony w trójząb, a piona – wychowanek tamtego, atletycznie zbudowany mężczyzna. Bicie to wykonane zostało z tak wielką siłą, że po ciosie boksera broń starca, zawadzona rozpędzonym mieczem, wyleciała mu z ręki i uderzyła w osłonę białego komputera, poza którą coś pękło.

Obraz kilku krzywych linii na jednym z ekranów białego szachisty zadrżał i rozdwoił się: przekreśliła go smuga jakiejś usterki. W tej samej chwili Lucyna przeszła na sąsiednie pole, ale po sekundzie strasznego wahania, odczuwanego w mięśniach nóg, powróciła na poprzednie miejsce.

Wiedziała, że jest białym hetmanem (kiedyś nazywano go królową), którego w poprzedniej fazie gry jej komputer stracił albo raczej – należałoby powiedzieć – chętnie poświęcił w zamian za poprawę położenia swoich figur na szachownicy. Teraz – po dawno przewidywanej promocji piona i po wymianie kilku figur – żadna ze stron nie miała już przewagi „materialnej”, to znaczy – nie dysponowała większą liczbą bierek, co zresztą było typowe w partiach rozgrywanych przez szachowych mistrzów. Czy, odzyskując hetmana, białe utrzymały swą przewagę pozycyjną – trudno było ocenić w makabrycznej sytuacji, gdy w blasku płonącej pochodni hak ściągnął pod ścianę dwa kolejne trupy.

Na szczycie czarnego komputera zamrugała czerwona lampa. Równocześnie jego kamera telewizyjna skierowała obiektyw na Lucynę. Wówczas biały mózg elektronowy przewinął ostatni odcinek magnetowidowej taśmy, wskazał strzałką awaryjną smugę na swoim ekranie i tupnął nogą dziewczyny w zajmowane przez nią pole, na co czarny – jakby nie brał pod uwagę przyczyny uszkodzenia – powtórzył serię sygnałów ostrzegawczych.

Było jasne, że czarny szachista – powołując się na znane zasady gry – protestuje przeciwko haniebnej decyzji swego przeciwnika, który wykonał nieprzemyślany ruch hetmanem i szybko go wycofał, zaś biały tłumaczył się chwilową niedyspozycją.

Do szafy zajmowanej przez białego szachistę przyskoczył rękonóg sterowany sygnałami arbitra z sąsiedniej sali. Uniesionym wysoko ciężkim młotem zmusił białą maszynę do przestrzegania twardych prawideł gry. Lucyna dostała rozkaz powrotu na sporne pole i wykonała go. Zwróciła przy tym uwagę na kompozytora, który w czasie zwiedzania miasta zawsze pozostawał w tyle za turystami, zamyślał się i gubił, aż ktoś dyskretnie zawiesił mu na plecach tabliczkę z, napisem „zakończenie wycieczki”. Rozmawiała z nim poprzedniego dnia i stwierdziła, że jest bardzo miły.

Teraz mężczyzna ten przedefilował obok Lucyny w hełmie czarnej wieży na głowie i zatrzymał się o trzy pola dalej, skąd bronił czarnego hetmana, w roli którego występowała jej przyjaciółka.

Tamta dziewczyna nie zdjęła jeszcze z ramienia swojej broni. Czekała na ruch białych. Lucyna dostrzegła jej błagalne spojrzenie. Czuła, że zaraz zemdleje. Mimo to opuściła kuszę i obróciła jej korbę do naciągania cięciwy. Chociaż w czasie napinania łuku wsparła się na kolbie broni, bez pomocy wrogiej siły upadłaby na podłogę, tak przerażająca i nieskończenie absurdalna była dla niej odkryta już myśl, że biały komputer zdecydował się na „wymianę hetmanów” po to, aby po jej śmierci czarna wieża stanęła na nieco gorszej pozycji.

Odczuła to tak, jakby strzelała do lustra i jakby siebie trafiła w brzuch.

Nie widziała już twarzy muzyka, gdy hak ściągał ciało jej przyjaciółki. Z pewnością jego minie maszyna nadała właściwy wzór. Ruszyła pod topór czarnej wieży, który omijając głowę, ściął jej ramię, a potem raz jeszcze błysnął w świetle dogasającej pochylni – i spadł.

Usłyszała cichy szum fal. W tej samej chwili zamiast bólu ramienia poczuła na skórze przyjemny chłód. Tylko ucisk złotej korony dokuczał jej jeszcze, więc zbliżyła ręce do czoła. Odzyskała w nich władzę. Otwierając oczy doznała wrażenia, że śni.

Najpierw zobaczyła niebo. W połowie było pokryte chmurami, w drugiej miało błękitną barwę i rozciągało się do horyzontu. Alby tam spojrzeć, podniosła się i wtedy ujrzała marze. Leżała na piasku pod czerwonym parasolem. Miała na sobie kąpielowy kostium. Obłoki wisiały nad brzegiem. Wodę marszczył lekki wiatr. Plażę zajmowały grupy ludzi opalających się w słońcu.

Przez chwilę patrzyła w dal. Coś jej przysłaniało widok: dostrzegła przewody biegnące od jej czoła do aparatu stojącego obok turystycznej torby. Wtedy nagle odzyskała świadomość miejsca i czasu. Zdjęła z głowy ciężki pierścień, okręciła go przewodem i położyła na kocu. Wiedziała już, kim jest i gdzie się znajduje. Ale jak poprzednio, choć zapoznała się z kilkoma innymi nagraniami, znowu nie mogła uwierzyć, że tamto było koszmarnym złudzeniem – tak wysoki stopień realności dawał magnetyczny sen, zrealizowany przez miejscową wytwórnię i utrwalony na taśmie filmolosu.

Wyszła spod parasola na słońce. Była jeszcze pod wrażeniem przeżytego piekła, gdy usłyszała głos swojego męża:

– Przed obiadem moglibyśmy wejść do wody.

– Gdzie byłeś?

– U inżyniera plaży. W zamian za ucho Marsjanina, które mu podarowałem, zdradził mi treść tajnego komunikatu. Wiadomości są alarmujące.

– Co się stało?

– Siódma eskadra człapiących talerzy mknie ku nam z większą prędkością niż poprzednie. Na tym brzegu inwazja spodziewana jest jutro. Poławiacze przygotowują sieci i pałki, środki konserwujące oraz atrakcyjne lakiery do malowania macek. Tutaj, na Borneo, gdzie każdy ma już w domu latający spodek, ławica człapiących dziwadeł zapłodni może wreszcie wyobraźnię ludzką. W każdym razie poruszy zastój w przemyśle rozrywkowym. Podobał ci się „Anioł przemocy”?

– Kto?

Pochylił się nad aparatem, wyjął kasetę i pokazał jej barwną nalepkę z napisem ANIOŁ PRZEMOCY wydrukowanym na rysunku białego komputera.

– To koszmar! – wykrzyknęła. – Jak mogłeś kupić coś tak okropnego?

– Chciałaś obejrzeć filmolos grozy.

– Ale trzeba było mnie uprzedzić.

– Nic by to nie dało. Przecież po włączeniu aparatu straciłaś natychmiast pamięć swej rzeczywistej przeszłości, bo wyparła ją historia pozornego życia, dokomponowana do fabuły nagranej na taśmie.

– A czy każdy filmolos kończy się pozorną śmiercią tego człowieka, który go ogląda?

– Tak, bez żadnego wyjątku. Jeżeli tutaj projekcja zostaje czymkolwiek przerwana, tam bohater przeżywanej fikcji ginie w niej nagle w jakimś wypadku. Tam czas płynie z olbrzymią prędkością: w ciągu dnia można prześnić losy całego życia.

Dziecko pozostawione bez opieki pod sąsiednim parasolem rozpłakało się nagle i stanęło na jednej nodze. Ze skaleczonej pięty, w której tkwiła tranzystorowa pineska, rozległ się spokojny głos spikera czytającego wiadomości:

– Z Singapuru donoszą, że małpy człekokształtne, zamieszkujące rezerwat przyrody na jednej z wysp u wybrzeży Borneo, osiągnęły ostatnio bardzo wysoki stopień inteligencji. Aby to udowodnić, przywódca tamtejszych goryli zgromadził wokół swej klatki dziennikarzy zwiedzających zoo i oświadczył im buńczucznie, że uczeni z jego stada skonstruują wkrótce pierwszą atomową bombę. Oczywiście, tej średniowiecznej broni goryle nie zamierzają użyć przeciwko szympansom z sąsiedniego rezerwatu, aczkolwiek jej wybuch w jednej chwili rozwiązałby wszystkie sporne problemy. Inteligentnym małpom chodzi tylko o to, by atomowym akcentem umocnić na wyspie poczucie zbiorowego bezpieczeństwa.

Lucyna wyciągnęła z pięty dziecka gadający kolec. Myślała wciąż o ostatnim filmolosie. Nie mogła się oswoić z nagłą zmianą otoczenia, zwłaszcza że tam była o dwadzieścia lat młodsza.

– Gdzie leży ta wyspa? – spytała męża.

– Tam. – Wskazał w kierunku wodnego horyzontu. Przez kilka minut patrzyli w milczeniu na daleki ląd. – Pora na obiad. Ale przedtem jeszcze raz moglibyśmy się wykąpać. Idziemy?

Woda była czysta i ciepła. Po kąpieli wyszli na brzeg. Wracając minęli grupę ludzi grających w piłkę. Lucyna przeszła między nimi. Nagle krzyknęła przeraźliwie i zasłoniła się rękami. Przestraszył ją gwałtowny ruch mężczyzny, który odbił piłkę. Nieznajomi przestali grać. Znieruchomieli dookoła kobiety. Czekali, aż wyjdzie z ich kręgu.

Uśmiechali się życzliwie, ale to było jeszcze gorsze: miała wrażenie, że znów stoi na szachownicy i że zaraz spadnie na nią śmiertelny cios.

– Dlaczego tamte maszyny zmuszały ludzi do zabijania swoich przyjaciół? – spytała męża, kiedy zbliżyli się do miejsca, gdzie leżał ich koc.

– Mówisz o „Aniele przemocy”?

– Tak.

– To proste: one były zaprogramowane przez dwóch szachistów i sprawdzały wartość ich systemów gry.

– Na ludziach?

Spojrzał jej w twarz; minę miała poważną.

– O co ci chodzi? Przecież to była fikcja, jedna z tych nieprawdopodobnych bzdur, jakie wymyślają autorzy filmolosów grozy.

– Poczekaj… – Zastanowiła się. – Czy w średniowiecznych wojnach wielomilionowe armie agresorów mordowały dobrowolnie? Przecież one nie składały się z kryminalistów!

Roześmiał się na całe gardło.

– Oczywiście! Głuptasie, nie wiedziałaś? Armie zabijały z ochotą i same ginęły chętnie, często z euforią, jeżeli trafiały na opór, chociaż nie składały się z kryminalistów, bo złych ludzi we wszystkich krajach izolowano w więzieniach. Pomyśl logicznie! Gdyby tak nie było, to znaczy, gdyby dobrzy ludzie nie zabijali dobrowolnie, wówczas w celu wytłumaczenia mechanizmu wojennych zbrodni musieliby uwierzyć w nierealną wersję historii, obrazowo przedstawioną w „Aniele przemocy”. Ponieważ wizja niewidzialnych graczy, pochylonych nad szachownicą świata, przypomina bajkę, więc trzeba by było bezkrytycznie przyjąć, że królowie w tamtych czasach sami dysponowali fantastycznymi urządzeniami do zdalnego sterowania milionami mięśni i że tymi aparatami wysyłali na śmierć ludzi pokojowo usposobionych.

– Jednak to brzmi fantastycznie: źli ludzie siedzieli w więzieniach, a dobrzy…

Nie dokończyła tego zdania. Kiedy powiedziała „w więzieniach”, plażę przekroiły długie smugi czarnych cieni, rzucone na piasek przez stojących wczasowiczów. Jakby nagle w mrokach nocy zaświeciło ostre słońce, niebo poza jej plecami rozerwała łuna najbardziej upiornego ze wszystkich wschodów.

W okamgnieniu straszny świt zalał żarem całą ziemię. W jaśniejszym od dziesięciu słońc biało – liliowym blasku, który rozdarł źrenice i boleśnie smagnął wszystko, co wokoło żyło, bujne zarośla – przez płynne przenikanie jednego obrazu w drugi – zamieniły się w szkielety, aż po salwie płomieni obejmujących drzewa – ciała ludzi również stanęły w ogniu.

Ułamek sekundy wcześniej obróciła się do źródła. Ponad wyspą małp rósł gigantyczny trzon atomowego grzyba. Jego kaptur wznosił się do stratosfery. Wiedziała, że za kilka sekund, wkrótce po upiornym błysku, gdy na wybrzeże runie czoło niosącej grzmot powietrznej fali uderzeniowej, zmiecione z powierzchni ziemi huraganowym ciosem wichru zgaśnie tutaj morze radioaktywnego piekła.

Ale nie doczekała tego.

Odkryła, że leży we wnętrzu szklanego prostopadłościanu. Jej nagie ciało zalewał przeźroczysty płyn. W nagłej ciszy, która nastąpiła po serii jadowitych syków, odezwał się przy jej uchu miły kobiecy głos:

– Przykro nam bardzo, ale musieliśmy przerwać wyświetlanie twojego filmolosu. Czy nosisz numer dziewięćset czterdzieści miliardów pięć milionów siedemdziesiąt jeden?

Na tablicy w końcu szklanej komory, za literami T – Re, srebrzyła się wielocyfrowa liczba: 940 005 000 071.

– Tak – powiedziała.

– A ile masz lat? Licznik lat miał złote cyfry.

– Dziewiętnaście.

– Więc wszystko się zgadza – podsumował miły głos. – Po stu dwudziestu latach oczekiwania w kolejce uzyskałaś prawo do jednej doby autentycznego życia. Miejsce zwolnione zostanie za godzinę i dlatego musieliśmy cię obudzić. Przygotuj się! Za kwadrans szybkobieżna winda podniesie twoją kabinę na wysokość czterech kilometrów – aż do samego dachu Europy Zobaczysz tam prawdziwe słońce, znajdziesz wodę i drzewa. Raz jeszcze przepraszamy za wyłączenie filmolosu. Gratulujemy i życzymy przyjemnych wrażeń!

We wszystkich kierunkach przestrzeni poza szybami ciasnych jak trumny prostopadłościanów spoczywały postacie ludzi pogrążonych we śnie. Tylko Lucyna leżała z otwartymi oczami. Przez kilkanaście minut patrzyła w dal na miliony nagich ciał symetrycznie rozlokowanych w szklanych korytarzach, których ściany emitowały światło i zbiegały się w nieskończoności.

Liczniki na tablicy pokrywała szyba. Rozbiła ją silnym uderzeniem łokcia. Najpierw wyrwała z gniazdka wszystkie przewody, a kiedy otwierając oczy znalazła dookoła siebie świat w niezmienionej postaci – położyła dłoń na szklanym ostrzu w poszukiwaniu niezawodnego wyłącznika.

Janusz A. Zajdel

Raport z piwnicy

Wydaje mi się, że mam dość czasu… Muszę go czymkolwiek wypełnić. Teraz, kiedy przemyślałem wszystko dokładnie, pozostaje tylko czekać. Może wreszcie uda mi się zmylić ich czujność i wymknąć się stąd, może znajdę jakiś sposób…

Pomyślałem, że dobrze byłoby zanotować wszystko po kolei. Nie dlatego, abym sądził, że nie zdołam już nikomu tego opowiedzieć… Po prostu może w ten sposób sam lepiej sobie przypomnę różne szczegóły? Notes mam, długopis także, światło tylko trochę za słabe, ale jakoś sobie poradzę.

Aby wszystko stało się jasne i zrozumiałe, muszę zacząć od tego momentu, gdy mój niespodziewany gość, ubrany w mój szlafrok, ogolony i umyty, zasiadł do herbaty i kanapek, które dla niego przygotowałem, kiedy on buszował w mojej łazience.

Wyglądał teraz o wiele lepiej niż tam, na ulicy, gdy podszedł do mnie dość niespodziewanie i zagadnął. Przyznam, że przeżyłem chwilę strachu. Ulica była pusta, źle oświetlona, a on z tą nie ogoloną od paru dni gębą wyglądał na rzezimieszka lub co najmniej na włóczęgę. Sprawiał wrażenie wyciągniętego ze śmietnika i tylko z lekka otrzepanego. Gdyby nie ten jego nienaganny i kulturalny sposób wyrażania się, pewnie oddaliłbym się co prędzej, pozostawiając go na skraju chodnika – z tymi rozbieganymi oczami, błądzącymi gdzieś po rynsztoku i niskich okienkach piwnic.

Mówił szybko, urywanymi zdaniami, a oczy jego ani na chwilę nie przestawały szukać czegoś nisko, przy ziemi.

Nawet teraz, siedząc w wygodnym fotelu i pijąc herbatę, co pewien czas rzucał niespokojne spojrzenie poza krąg stojącej lampy. Jadł z apetytem, łapczywie nawet, lecz najwyraźniej starał się opanować swoje mimowolne odruchy.

– Jestem panu gorąco wdzięczny, serdecznie za wszystko dziękuję i zapewniam, że nie zamierzałem sprawić panu aż tyle kłopotu – powiedział kończąc jedzenie. – Jak pan zapewne zdołał zauważyć, w roli ulicznego obdartusa wystąpiłem przypadkowo. Całe szczęście, że w kieszeni tego starego palta znalazłem jakąś starą legitymację. Bez niej na pewno nie miałbym szansy znaleźć się tutaj, w pana mieszkaniu. Pan mi zaufał, dopomógł. Sądzę, że powinienem panu wyjaśnić parę spraw, wytłumaczyć się…

Skinąłem głową zachęcająco i poczęstowałem go papierosem, lecz podziękował i malał sobie do szklanki trochę wody sodowej. Wypił mały łyk, odstawił szklankę i opowiadał:

– Mieszkanie opuściłem w pośpiechu i nie z własnej woli. Stąd ta stara kapota, którą zdołałem chwycić z wieszaka w przedpokoju. Od czterech dni koczuję po mieście, sypiam w windach albo w ogóle nie sypiam. Nie mam ani grosza, nie znam nikogo, a władz porządkowych nie chciałbym w to wszystko wtajemniczać… Nie, nie… Tu nie chodzi o jakieś nieporozumienie rodzinne lub sąsiedzkie. Mieszkam sam, mam nawet ładny, spory domek w południowej dzielnicy, kupiłem go niedawno. Kosztował mnie cały majątek, ale musiałem… Od roku mieszkam w tym mieście, przeniosłem się tutaj, aby zakończyć pewną… pracę… Tak, pracuję nadal, chociaż jestem już na emeryturze. Przecież nikt za mnie tego nie dokończy. Myślę, że zdążę jeszcze mimo swoich siedemdziesięciu pięciu lat… Nie wyglądam na tyle, prawda? Cóż, eliksiru młodości nie wynalazłem, ale jestem biochemikiem i pomagam sobie trochę różnymi preparatami, które mi czasem przysyłają dawni znajomi z Instytutu. Mam kilku przyjaciół, ale wszyscy są dość daleko stąd i w takiej chwili trudno liczyć na ich pomoc…

Tak sobie myślę, że – na szczęście – musiało się zachować w mojej twarzy jeszcze trochę podobieństwa do tej starej fotografii w legitymacji, nieważnej już od kilkunastu lat… Mniejsza o to, pan mi uwierzył, choć nazwisko Borel też pewnie nic panu nie mówi, chyba że interesował się pan kiedykolwiek pewnymi specjalistycznymi zagadnieniami biochemii i fizjologii.

Więc, jak powiedziałem, moja banicja nie wynika z napiętych stosunków sąsiedzkich. Nie jestem także poszukiwany przez władze śledcze, może to pan sprawdzić telefonicznie.

Chociaż, w pewnym sensie, przyczyną mojej tu obecności są jednak „uciążliwi współlokatorzy”‘… Ale, aby wszystko stało się jasne i zrozumiałe dla pana, muszę chyba zacząć od tego momentu, kiedy zainteresowałem się doświadczeniami moich dwóch kolegów, którzy zresztą powtarzali eksperyment – nie pamiętam już czyj – opisany w „Biochemistry Journal” i dotyczący możliwości biochemicznego przejęcia informacji… Ale może najpierw powiem, na czym polegał ów eksperyment. Otóż posłużono się w nim egzemplarzami gatunku wypławek biały, należącego do typu płazińców. Robaki te mają bardzo prosty układ nerwowy, interesujący jednakże z tego względu, że daje się w nim zauważyć pewien splot stanowiący zaczątek centralizacji. Moi koledzy poddali kilka wypławków elementarnej „tresurze”‘, polegającej na wyrobieniu u nich kilku odruchów warunkowych na bodźce fizyczne. Resztę robaków w akwarium pozostawiono w stanie „nie oświeconym”. Następnie „uczone” robaki posiekano i nakarmiono nimi pozostałe. Po pewnym czasie można było stwierdzić, że spora część wypławków przejawia prawidłowe reakcje na bodźce, którymi „tresowano” ich zjedzonych towarzyszy. Wobec tak dobrych efektów koledzy próbowali eksperyment ulepszyć. Ze względu na ograniczone możliwości konsumpcyjne pojedynczego wypławka – w następnym etapie próbowano karmić je tylko wypreparowanymi „móżdżkami”. Żartowałem wówczas z tych doświadczeń. Powiedziałem kiedyś na seminarium, że oto otwiera się nowy etap w życiu sfer naukowych: dotychczas mieliśmy do czynienia jedynie z „podgryzaniem” wyżej stojących w instytutowej hierarchii przez młodszych kolegów. Teraz zaś będzie się ich pożerać, z podwójną korzyścią dla własnej kariery naukowej.

Po zmianie metodyki, wyniki eksperymentu pogorszyły się jednak, a moi koledzy zniechęcili się i zabrali do innych tematów badań… Ja natomiast rozpocząłem to, czego w tej chwili nie mogę doprowadzić do końca przez tę głupią historię sprzed czterech dni…

Pomyślałem sobie wtedy, po tych doświadczeniach z wypławkami, że popularne powiedzonka: „tyle wie, co zje” albo „zjadł wszystkie rozumy”, stracą wkrótce, być może, swój sens przenośny.

Możliwość przejęcia wiedzy przez spożycie tkanki” mózgowej oznacza wszak, że owa wiedza jest czymś materialnym, być może tkwi ona po prostu w cząsteczkach specyficznych.związków, zawartych w mózgu.

Moje wnioski potwierdziły się wkrótce. Znalazłem publikację jakichś naukowców – rumuńskich czy jugosłowiańskich, nie pamiętam – którzy wykazali, że uczenie się, zapamiętywanie informacji jest równoznaczne z syntezą pewnych struktur białkowych w centralnym układzie nerwowym.

Od tego czasu zająłem się poważnie, choć nieoficjalnie, próbami wyodrębnienia tych cząsteczek z mózgów różnych organizmów zwierzęcych…………………………………………


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю