Текст книги "Wehikuł Wyobraźni"
Автор книги: Збигнев Простак
Соавторы: Конрад Фиалковский,Витольд Зегальский,Януш Зайдель,Виктор Жвикевич,Кшиштоф Малиновский,Яцек Савашкевич,Stanislav Lem,Анджей Чеховский,Чеслав Хрущевский,Krzysztof Boruń
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 14 (всего у книги 23 страниц)
Zawiesił na chwilę głos:
– Steruje nimi kto inny!
Widząc, że chcę coś powiedzieć, podniósł rękę.
– Za chwilę, jeszcze nie skończyłem. Powiedzmy, że na planecie znajduje się genialny Mózg. Ale Mózg bez organów wykonawczych. I, co najważniejsze, Mózg bez własnej koncepcji. Co przez to rozumiem? Tak jak są pisarze, którym trzeba pomysłów, tak to jest Geniusz, który może rozwinąć i opracować każdy problem, ale który sam sobie problemu postawić nie omie. Nigdy się chyba nie dowiemy, w jaki sposób opanował nasze automaty, jaką drogą przesyła im polecenia. Osobiście mam wrażenia ze dysponuje nie znanym nam rodzajem energii. Historyka wziął po prostu na przesłuchanie, zwróćcie uwagę – Historyk cały czas myślał o przeszłości. Obraz tramwaju utrwalony w zwojach kory mózgowej, sama koncepcja takiego pojazdu wystarczyła Mu na opracowanie napędu i ogólnych zasad ruchu. Traktuje nas jak rodzaj biblioteki, coś na kształt zbioru zadań i problemów.
Dziwne, ale zrobiło mi się lżej. Choć wyjaśnienia Pierwszego w niczym nie poprawiły naszej sytuacji, nie było już we mnie tego dygocącego lęku. Uznane wielkości nie ulegały dewaluacji, dwa razy dwa znowu równało się cztery.
Nie było buntu automatów.
Pierwszy popatrzył po nas:
– Pracowałeś nad teorią pola siłowego i antygrawitacji? – zwrócił się do Ino. – On to dokończy za ciebie! Ty, Dag, dostarczysz Mu nowych wspaniałych automatów. Ja zapoznam Go ogólnie z teorią rozkładu plazmy i z wyrzutniami fotonowymi. W obecnym stanie daleko im do doskonałości, ale nie wątpię, że On potrafi uczynić z tego doskonałą broń. Właśnie broń!..
Przerwał na chwilę, zamyślił się, a potem podjął znowu:
– Za dziesięć ziemskich lat ma tu przybyć następna wyprawa. Jak myślicie, czym przywita ją Mózg, sądząc, zresztą słusznie, że przybysze zagrażać będą Jego niezależności? I jakimi środkami będzie dysponował? Praktycznie rzecz biorąc – będzie wszechmocny!
Długie milczenie przeciął Historyk. Stał oparty ramieniem o metalowy brzeg markografu.
– Kiedy jeden z królów angielskich powróciwszy do kraju zastał rodzinne miasto zburzone i zrównane z ziemią przez wrogów, zwrócił się do swojego Boga słowami: „Zabrałeś mi to, co umiłowałem najbardziej, w takim razie ja odbiorę ci wszystko, co we mnie cenisz”. I począwszy od tego czasu wyzbył się wszystkich cnót swoich. Rozmyślnie użyłem archaicznego języka, ale konkluzja jest chyba jasna – musimy odebrać Mu naszą pamięć!
– To pomysł, a realizacja? – zapytał Ino.
– Możliwa nawet w naszych warunkach – ożywił się nagle zamyślony Fizyk. – Całość jest stosunkowo prosta, sprowadza się do udarowego oddziaływania impulsami określonego kształtu na ośrodki pamięci. Po prostu kasowanie zapisu. Analogicznemu zabiegowi poddano członków wyprawy na VII planetę. Po powrocie stamtąd byli psychicznie wykończeni. Wówczas zastosowano częściową kasację, ale to tylko kwestia odpowiedniego zmodulowania.
– Czy po tym nic się nie pamięta? – zapytałam.
– Jesteś jak noworodek, uczysz się wszystkiego od nowa, od nowa poznajesz świat.
– Co prawda, w tych warunkach nie będzie się od kogo uczyć.
To powiedział Pierwszy. Potem podszedł do pulpitu. Odwrócony tyłem manipulował coś przy przełącznikach.
– Na wschodniej stronie planety są obszary pokryte bujną roślinnością. Chyba tam będziemy – zawahał się i dokończył – wegetować.
– To trochę tak, jak umrzeć – szepnął Ino.
– Nie! – Historyk pokręcił przecząco głową. – Śmierć to znaczy niebyt, nicość. A my, chociaż pozbawieni wszystkiego, co dała nam cywilizacja, chociaż pozbawieni pamięci, zostaniemy jednak gatunkiem homo sapiens. Gatunkiem myślących. Nie przestaniemy rozumować. Od nowa zaczniemy zapisywać białe karty naszego doświadczenia.
– A On? – zapytał Fizyk.
– On? – Pierwszy zwrócił się do mnie. – Czy Zespół Budowniczych ma układ regeneracyjny?
– Nie ma. Mamy przecież, to jest mieliśmy – poprawiłam się – Centralną Siłownię.
– Ile mogą pracować twoje automaty bez ładowania?
– Około 2000 godzin.
– Tyle czasu będzie trwało Jego panowanie na tej planecie. Gdyby to przewidział, ciebie pierwszą wziąłby na „rozmowę” i z pewnością skonstruowałby niezniszczalny automat. Bez wykonawców będzie niczym.
Dalej już poszło szybko. Spieszyliśmy się, bo nie wiadomo było, czy On za chwilę w jakiś sposób nie pokrzyżuje naszych planów. I teraz czekam na swoją kolej. Fizyk ma już na głowie ten metalowy kabłąk – diadem, pozostaje jeszcze umieścić na orbicie rakietkę z dziennikiem podróży i tym zapisem. Żegnajcie!
Statek kosmiczny średniego zasięgu „Galat” już trzecią dobę krążył po orbicie wokół planety. W kabinie sternika czterej mężczyźni siedzieli wsłuchani w głos kobiety wydobywający się z fonografu:… „pozostaje jeszcze umieścić na orbicie rakietkę z dziennikiem podróży i tym zapisem. Żegnajcie!”
Kobiecy głos umilkł. Siedzieli chwilę w milczeniu, potem jeden z nich przekręcił wyłącznik.
– Słucham tego po raz czwarty – powiedział – i za każdym razem zastanawiam się, jak ja bym postąpił.
Chciał coś dodać, ale przerwał mu suchy trzask z głośnika:
– W sali narad odbędzie się projekcja filmów wykonanych przez grupę zwiadowczą Amegi, która okrążyła planetę po węższej orbicie. Zainteresowani proszeni są o przybycie.
Szary ekran wideo rozjaśnił się. Zamigotały jakieś cienie i nagle na pierwszym planie ukazał się muskularny mężczyzna. Stał nieco przygarbiony, ociosując trzymanym w ręku kamieniem dziwacznie powykręcany konar. Długie, białe włosy spadały mu na plecy. Potem perspektywa wydłużyła się, widocznie operator zmienił ogniskową. Zebrani w sali projekcyjnej widzieli teraz prymitywną osadę, pół – domki, pół – szałasy ustawione na palach tkwiących w ziemi. Przed jednym z nich krzątało się troje ludzi zasłaniających sobą przedmiot stojący za nimi. W pewnym momencie jeden z nich odszedł, kamera znowu zrobiła skok i na ekranie ukazała się kobieta łącząca poprzeczną żerdzią dwie obręcze. Trwało to chwilę, obraz zmienił się, na ekranie wyrosły pokraczne krzewy o fioletowych pniach, ale nikt już nie patrzył.
Ze szmeru rozmów wybił się głos:
– Koło! Oni już wymyślili koło!
Marek Pąkciński
Pojedynek
Hermi zaklął dosadnie. Noga w ciężkim próżniowym bucie obsunęła mu się; o mało nie puścił uchwytu i nie poszybował bezradnie w przestrzeń – w górze rozgwieżdżoną, w dole falującą żarłocznie oceanem chmur. Co za podstępna planeta! Kończył właśnie spawanie. Przeklinał swój własny pomysł, żeby wybrać się dziś na pancerz „na spacerek” i przy okazji wyręczyć jakiś automat w robocie. Iskry sypały się wokół, zabarwiając pancerz stacji na fioletowo. Po chwili całe rozdarcie było już pokryte stygnącą warstwą metalu. Hermi zacisnął rękę na uchwycie i podciągnął się niezdarnie. Byle prędzej do włazu! Tam nie grozi już żadne niebezpieczeństwo. Spojrzał przelotnie na rudą mgłę atmosfery pod sobą. Potem przez warstwę czerwieni, żółci i opalu przeniósł wzrok na wygwieżdżone niebo. Gdzieś tam, w tych straszliwych czeluściach czerni, błyszczało słabo odległe Słońce… 325 lat świetlnych stąd… Tam było miasto, koledzy, Helen.
Longa – tak nazywało się to ponure miejsce, zagubione na peryferiach Galaktyki. Ponure i złowieszcze. Co mogło przyjść do głowy uczonym, żeby wysyłać praktykantów na tak odosobnione placówki? Kosmolot z Ziemi przylatywał tu co 6 miesięcy… i tak dobrze! Hermi był przeciążony pracą. Na normalnych placówkach robota trwa 12 godzin na dobę. Tu trwała 18… I jakby nie było dość kłopotu z meteorytami, miejscowy Biały Karzeł – gwiazda, dookoła której orbitowała „jego” planeta – stale dostarczał materiału do obserwacji… wybuchał, pokrywał się plamami, wyrzucał strumienie gazów. Obłęd!
Zwariowałbym, gdyby nie Fantomator! – pomyślał Hermi.
Czym był Fantomator? „Wysoce wyspecjalizowany mózg elektronowy, reżyserujący urojone sytuacje i za pomocą elektrod przesyłający je do mózgu ludzkiego” – odpowiedzieliby cybernetycy. Hermi nie znał się na tym. Wiedział jedynie, że Fantomator to bardzo dobra rzecz i że w przeciwieństwie do narkotyków, jego używanie przez astronautów jest wręcz nie tylko nie zakazane, ale nawet zalecane. Dzięki niemu można w każdej chwili zostać Keplerem, Cezarem czy Napoleonem. Teraz też uśmiechnął się myśląc, że za chwilę będzie mógł zasiąść przed jego pulpitem. Przez czarny, kwadratowy otwór włazu dostał się do śluzy, zamknął starannie klapę, wpuścił powietrze i zdjął skafander… Był „w domu”.
Kolistym korytarzem z iluminatorami po zewnętrznej stronie Hermi skierował się ku swojej kabinie. Po drugiej widniał rząd drzwi do laboratoriów z czarnymi nalepkami: „Laboratorium chemiczne”, „Laboratorium astrofizyczne”, „Laboratorium solarystyczne”. Ostatnie drzwi były otwarte – tam mieściła się kabina Juno Hermiego. Praktykant usiadł na pokrytym szeleszczącą folią łóżku. Przyjrzał się wiszącemu nad nim portretowi Helen.
– Ach, Helen, żebyś wiedziała, jaki tu jestem samotny – szepnął. Wstał z impetem i wyszedł na korytarz. Podszedł do iluminatora i zatopił wzrok w ciemności. Chmury, chmury, chmury. Splunął z niesmakiem.
Wolnym krokiem ruszył przed siebie. Na swej drodze zobaczył czarną, gumową piłeczkę. Kopnął ją, potem podbiegł, jakby chciał wpaść w nurt minionych lat. Przystanął zadyszany. Zagwizdał zasłyszaną niegdyś melodię. Poczuł się raźniej. Przypomniał sobie, jaki był ponury tani, na pancerzu, i zaśmiał się. Wtem uprzytomnił sobie, że stoi przed drzwiami laboratorium cybernetycznego. Zaskoczonym wzrokiem wpatrywał się w napisane przez siebie szminką do ust (tę szminkę dostał na pamiątkę od Helen) hasło: „NIECH ŻYJE FANTOMATOR!” Nacisnął klamkę i znalazł się w dużej sali. Za jej przednią ścianą, wzmocnioną nitami, czuwał ON. Bezosobowy kształt, zlepek półprzewodników, a jednak – jaki cenny i dobry. Fantomator… Hermi usiadł. Poczuł zimny dotyk elektrod na skroni.
– Afryka, okres tworzenia się cywilizacji – podał myślą rozkaz.
Po chwili rzeczywistość roztopiła się, a jej miejsce zajęły ostre, wyraziste wizje…
Wokoło Hermiego rozciągała się nieprzebyta, splątana, dziewicza dżungla. Krzyczały papugi. Na bezchmurnym niebie żeglował złocisty krąg słońca. Bose, czarne stopy kapłanów deptały i tłam – siły kępy wysokiej trawy. Czarownik drżał, wznosząc rozognione spojrzenie ku niebu. Krzyknął i podskoczył kilka razy. Twarz wykrzywiła mu się w dziwaczny grymas. Wieniec, który trzymał w ręku, szeleścił przejmująco. Czarownik tańczył. Wrzeszczał i tańczył jakby w transie. Po chwili i inni członkowie plemienia porwani zostali w wir ekstazy. W wir zapomnienia, gdzie troski dnia codziennego topione są w trwającym bez przerwy, natchnionym ruchu. W rytmie bębnów. W tańcu. Tańczyli, tańczyli, póki tchu w piersiach starczyło. Wreszcie usiedli. Na placu modlitwy pozostał jedynie czarownik plemienia. Wymachując rękoma krzyczał coś niezrozumiale. Tańczył do zmroku. Wtedy zastąpił go drugi wtajemniczony…
W tej samej chwili Hermi podał inny temat wizji: Ruiny świątyń azteckich w Copan nad Zatoką Meksykańską.
Był w całkowicie odmiennym, różnym od poprzedniego świecie. Z tyłu, u stóp wysokiego, skalistego brzegu szumiał Pacyfik. Hermi stał u podnóża łagodnej, wyciętej schodkowato góry, porośniętej soczystą trawą. Po chwili dopiero zorientował się, że była to piramida – przedwieczna piramida, którą porastały krzaki kawy. Poczuł brzemię tysiącleci, ciążące nad okolicą szumiącą morzem trawy, Pacyfikiem zastygłym w spienione bałwany przypływu, ptakami kołującymi gdzieś wysoko pod srebrnym, jakby wykutym ze szlachetnego metalu słońcem. Słońcem! Nie jakimś tam ohydnym Karłem na jeszcze ohydniejszej Londze… Poczuł się nagle znów przeraźliwie samotny.
Spotkanie oko w oko z czasem – pomyślał. Tak, to było dobre określenie. Czas. Wielki, nieodwracalny nurt zagarniający ludzi, a potem to, co stworzyli… Patrzył na strzeliste słupy przedwiecznych kolumn, pokrytych niezrozumiałymi hieroglifami, na rozsypane odłamki kamienia, okruchy pracy starożytnych rzeźbiarzy, rzucone w bezładzie niby zbielałe kości na bezkresnym stepie… Zapragnął wyrwać się z tego świata. Wystarczyło jedno słowo.
I znów inny świat. Inne niebo, ziemia… Hermi poczuł w ręce zimną rękojeść miecza. Szedł. Za nim wybijały rytm tysiące opancerzonych nóg. Pierwszy szereg wroga zbliżał się. Rozróżnić już można było poszczególne twarze, zastygłe w (tępym wyrazie nienawiści pod okapami hełmów. Jak długo jeszcze? Trzy, dwa metry – i tępy szczęk żelaza. Bitwa. Jęk rannych niby przeraźliwe zawodzenie samej śmierci… Krew pod stopami. Bitwa.
Nagle Hermiego ogarnęło dziwne uczucie. Dziwne, a jednak znane każdemu prawie astronaucie. Prawdopodobnie wynikało ono z osamotnienia – Hermi zapragnął nagle popsuć obwody w Fantomatorze, pomieszać jego szyk; żeby nie mógł już tak ulegle, na każde zawołanie, ze wszystkimi walorami pojętnego sługi spełniać każdego polecenia człowieka. Żeby wreszcie się kiedyś zawahał. Tak. Wprowadzić go w dezorientację!
Zaczął wydawać sprzeczne rozkazy. Obrazy mieszały się, zamazywały, wreszcie wpadły w straszliwy, zmieszany, jaskrawy chaos.
To było jak wyzwanie, jak rzucona rękawica. Od tej chwili człowiek stawał się wrogiem. Nie, nie wrogiem – partnerem w rozgrywce. Partnerem, którego nie można zabić, ale można… pokonać.
Hermi usłyszał brzęczyk. Rozejrzał się wokół siebie. Siedział w zwykłej kabinie Fantomatora, na zwykłej stacji krążącej wokół zwykłej Longi.
– Przemęczenie, mogłem się tego spodziewać – mruknął do siebie. Zdjął z głowy zimną koronę elektrod, wstał, włączył bezpiecznik. Postanowił spędzić czas jakoś inaczej, nie przed Fantomatorem. Wyszedł na lśniący emalią korytarz. Dobre samopoczucie opuściło go całkowicie, uleciało, i Hermi, mimo rozpaczliwych wysiłków, nie mógł na powrót go odzyskać. Podszedł do iluminatora. Za grubą szybą z organicznego tworzywa buchała żarem gwiazda Karła, niby kolisty otwór pieca. Poniżej, drapieżnym ruchem śliskiej salamandry, przesuwały się pasma chmur. Gdy Hermi oderwał wzrok od krajobrazu, przed oczyma latały mu barwne kręgi. Przesadnie jaskrawy świat!
Nagle opanowała go dziwna myśl. Dziwna i przerażająca. A może ciągle pozostaje pod wpływem Fantomatora? Może ten korytarz, iluminator, Karzeł, chmury, kaktus w trójkątnej doniczce – to wszystko złudzenie? Miraż? Im gwałtowniej odpędzał tę myśl od siebie, tym mocniej go atakowała. Wreszcie zdecydował się spróbować. Znał jeden sposób, niezawodny sposób na wykrywanie wizji. Trzeba było przebiec kilka razy po głównym, koliście zakręcającym korytarzu Stacji – i zagadnienie rozwikłane. Hermi ruszył bez wahania. Najpierw biegł wolno, jakby z rozwagą. Potem zaczął przyspieszać. Biegł nieprzytomnym, zwariowanym pędem. Zatrzymał się dopiero wówczas, gdy poczuł ból w okolicy serca. Zmęczenie! Wskazywałoby to, że nie jest otoczony zwidami. A jednak… a jednak dziwne przypuszczenie urosło w nim do rangi pewności.
– Chcesz mnie pokonać? – wyszeptał z trudem. – Nie uda ci się to.
Policzek zadrgał mu nerwowym tikiem. Spokój! Spokój i logika!
Hermi usiadł. Szaleńcze bicie serca ustępowało. Miał w zanadrzu jeszcze jeden sprawdzian, lepszy od poprzedniego. Pamiętał, że na galeryjce wokół Stacji zostawił palnik, którym spawał rozdarcie pancerza. Fantomator nie mógł o nim wiedzieć, był to zbyt błahy szczegół. Prawie na pewno o nim nie wiedział. – Jeśli palnik będzie na galeryjce, znaczy to, że otacza mnie rzeczywistość, jeśli nie, śnię tylko. – Wstał. Wolnym krokiem poszedł ku żółtym drzwiom śluzy. Otworzył je delikatnym naciśnięciem klamki. Wszedł. Zdjął z haka sztywny skafander. Włożył go, docisnął uszczelki butów. Zanim przyśrubował kopulasty hełm, pomyślał, jak mu się nie chce wychodzić tam, na pancerz. Mimo to otworzył właz śluzy, zamknął, wypuścił powietrze. Potem długo męczył się z odblokowaniem głównej klapy. Gdy wreszcie wciągnął ją, poczuł lekki zawrót głowy, który jednak zaraz minął. Schwycił mocno żelazny pręt uchwytu. Opuścił się na galeryjkę. Nie spoglądał w dół, bo i po co? Oglądać to samo po raz setny? Byłoby to ponad jego siły. Trzymając się pancerza, niby lunatyk szedł wzdłuż zaginającego się delikatnie profilu Stacji. To już tu? Nie, trochę dalej. Za szóstym iluminatorem. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć… Tu. I cóż… Ani śladu palnika! A więc…
Wtem usłyszał za sobą człapiące, metaliczne kroki. Coś stało koło niego. Z trudem odwrócił się – walcowaty automat naprawczy, celujący oksydowaną rurką palnika naprawczego prosto w hełm jego skafandra. Hermi przyjrzał mu się: tak, to mógł być jego palnik.
– Co tu robisz, człowieku – spytał automat. Skąd on taki mądry? – pomyślał Hermi. – Jak mi wiadomo, automaty naprawcze…
– A ty? – odparł niezupełnie przytomnie.
– Wykonuję polecenie zmiany ochronnych płyt pancernych nad centralnym pomieszczeniem Stacji. Co robisz na pancerzu?
– Szukam palnika.
– Palnika? Tego, który leżał za szóstym iluminatorem?
– Tak.
– Wziąłem go w celu wykonania polecenia.
– Możesz mi go dać na chwilę.
– Oczywiście. – Czarny chwytak automatu wyjechał z korpusu, podsuwając Hermiemu pod nos błyszczący, metaliczny przedmiot. Hermi wziął go, obejrzał… Tak, zdecydowanie ten sam… Oddał palnik robotowi.
– Czy mogę odejść dla wykonania polecenia?
– Idź.
– Człowieku, uważaj na siebie.
Dopiero po dobrych kilku chwilach do świadomości Hermiego dotarł sens tych słów. – Co on powiedział? „Uważaj na siebie”? Cha, cha, cha! A to dobre! Cha, cha, cha! Hermi jeszcze nigdy nie słyszał, żeby automat mówił coś takiego; dlatego teraz (już po raz drugi tego dnia) o mało nie opuścił galeryjki w dość dramatycznych okolicznościach. Potem, na myśl o nie (rozwiązanej wciąż zagadce (bo przecież przyniesienie palnika przez automat mogło być „obronną” reakcją Fantomatora) przyszło odrętwienie. Hermi dotknął zimnego pancerza Stacji. – Materialny. Zdecydowanie materialny – szeptał, próbując przekonać sam siebie. Rzucił obłokom nienawistne spojrzenie. Bez czucia, niemal jak automat, zaczął wdrapywać się do włazu. Zamknął mosiężną pokrywę, dokręcił mutry z desperacją całkowicie zrezygnowanego człowieka Potem, niemal z nawyku, odprawił pedantycznie cały obrządek, związany z wejściem do Stacji. Po chwili stał już w sterylnym korytarzu, rażącym oczy doskonałą bielą.
Jak w klinice – pomyślał Hermi, i bardzo go to rozdrażniło. Ruszył przed siebie, chwiejąc się, jakby na granicy przepaści, którą jest niebyt. Ależ tak! Niebyt, nicość! To ostatnia droga ucieczki. Wszedł do swojej kabiny. Wyciągnął szufladę szafki nocnej, wyjął stamtąd owinięty w srebrną cynfolię przedmiot. Był to pistolet – broń staroświecka, lecz dobra w takich okolicznościach. Krótka, oksydowana rura z rączką i ukrytym wewnątrz magazynkiem. Hermi ostrożnie rozwinął cynfolię. Długo wpatrywał się w pistolet, delektując się jakby smakiem śmierci. Wreszcie ujął zimną kolbę, zajrzał w czarny wylot lufy. Wzrok jego padł na zdjęcie Helen. – Żegnaj, Helen! – pomyślał. Nagle zwątpił w słuszność powziętego przez siebie postanowienia. Zatrzymał się nad krawędzią urwiska. „Być albo nie być” – słowa te, napisane kiedyś przez wielkiego poetę, doskonale pasowały do jego sytuacji. Hermi odłożył pistolet. – Na to zawsze mam czas – pomyślał. Wstał i poszedł. Dokąd? Do laboratorium cybernetycznego. Zrozumiał, że Fantomator to nałóg, ohydny nałóg, i to równie upajający, co zgubny.
Znów był w dziwnym świecie wizji. Lecz tym razem wizje te napawały go lękiem. Ujrzał siebie leżącego bez zmysłów na fotelu Fantomatora; potem – wchodzącego do laboratorium. Czas biegł najwyraźniej odwrotnie. Wizje narastały, przelatywały przez jego mózg z rosnącą szybkością; nie próbował nawet zrozumieć ich, tak szybko mijały. W końcu zlały się w jedną pędzącą gdzieś rzekę, niby nieodwracalny nurt czasu; wtedy Hermi poczuł, że spada, że jest coraz dalej od rzeczywistości. Brakło mu tchu, spadał, spadał, spadał! Gdzieś tam na dole przepaści czekała na niego pustka, zagłada, nicość. Rozpaczliwie próbował się uchwycić którejś tam z rzędu rzeczywistości, lecz gdzie tam! I tylko ściana, pędzący, chropowaty nurt, wycie upadku.
Nie, nie, nie wytrzyma tego dłużej! Nagle coś pękło jak cienka, przeźroczysta błonka. Wszystko ucichło, a czerwona mgła przesłoniła oczy…
Po czterech miesiącach przyleciał kosmolot. Byli na nim ludzie z Ziemi, energiczni, pełni zapału ludzie, którym znudził się widok niebieskiego nieba i zielonych, szemrzących pól… Wyglądali przez iluminatory swej próżniowej fortecy, wskazując sobie nawzajem purpurową tarczę planety. A potem dziwili się, że namiary podaje nie Juno, lecz automat. Wreszcie wylądowali na czarno – białej płycie Stacji. Podeszli do włazu, nasłuchiwali, nie dochodził do nich żaden dźwięk oprócz lekkiego szmeru ciekłego tlenu w rurach Stacji…
– Juno! Odezwij się! – wołał do mikrofonu jeden z nich, Francisco.
– Co ten twój Juno taki niegościnny? – spytał dowódca kosmolotu.
– Chyba zaraz się odezwie.
Postanowili wejść zapasowym włazem. Odryglowali go z trudem, weszli. Chodzili po korytarzach, nawołując. Nic. Dowódca rozkazał przeszukać Stację. Francisco poszedł do laboratorium cybernetycznego. Otworzył cicho drzwi. Na oparciu fotela Fantomatora zobaczył kosmyk ciemnych włosów. To był Juno. Francisco krzyknął. Od razu zbiegła się cała załoga. Doktor zbadał leżącego.
– Śmierć nastąpiła przed czterema miesiącami – stwierdził.
– Zauważyłeś ten jego wyraz twarzy?
– Tak, wyraz twarzy człowieka na granicy wytrzymałości.
– Jak to się mogło stać?… – szepnął cybernetyk. Podszedł do zwłok. Z podręcznej torby z narzędziami wyjął miernik przepływu informacji.
– Wiem! – wykrzyknął nagle. Inni spojrzeli na niego zaskoczeni. – Po prostu pojemność jego mózgu jako kanału przepustowego, powtarzam: jako kanału przepustowego informacji z Fantomatora, była zbyt mała. I dlatego musiał umrzeć. Fantomator zabił go zupełnie nieświadomie, dostarczając zbyt wielu informacji. Na jego własne żądanie.
Jeszcze tego roku wprowadzono zakaz używania Fantomatorów na stacjach kosmicznych, skazując tym samym ich załogi na zupełną samotność.
Bohdan Petecki
A,B,C… dwadzieścia cztery
Sen.
Pierwsza sekunda.
Co będzie dalej?
Druga sekunda.
Co było dalej?
Trzecia sekunda…
A. Adam śpi.
B. Było. Będzie. Kolejność tych słów?
C. Czas. Amplituda. Wartość średnia: życie. Największe wychylenie: pamięć sekund.
Jaki młodzieńczy sen: kanion, jego dno niewidoczne dla oślepłego od słońca sterownika. Receptory nad obiema krawędziami, efektory informacyjne rozproszone pod kopułami czterech powiek jak gwiazdy.
D. Dłonie podobne do komet.
E. Efektory zasileniowe: dojrzałe w ciszy jabłko z drzewa wiadomości przepołowione ciosem dłoni. Chłopiec. Kropelki lśnią na rozdarciu delikatnej błony, skalnym ostrzu płaskowyżu. Z kanionu zapach jabłka, za wejściem zmylił drogę, podany nerwem błędnym do ośrodka w okolicy przedwzgórzowej. Głód.
F. Funkcje receptorów i efektorów odebrane pamięci. Pamięć? Takie małe rajskie jabłuszko z drzewa nieświadomości, dojrzałe w słońcu, czerni, huku, marzeniu, gwałcie? Zabaweczka. Tyle czasu, co w ziarnku popiołu. Tyle ciszy, co w muszlach dłoni złożonych do oklasków.
G. Godność? Ha, ha, ha!.. (spokojnie… spokojnie… nie zbudzić się…)
H. Halochromia – nocy. Stopy sterownika już jedna przy drugiej. Nie ma kanionu, szczeliny, blizny. Zamiast słonecznej ślepoty – scukrzony mrok. Podatna biała skóra, tchnienie pamięci przez pory, przez zwiotczałe mięśnie, przez ścięgna, przez kości. Akceleracja cząstek czasu (znowu), pamięć (znowu) cięższa, cięższa, cięższa… przybywa neutronów, tylko neutronów, ciężka pamięć, ostrożnie z naczyniem, eksplozja przed świtem: żółtość w brąz, brąz w szarość, szarość w fiolet, fiolet w róż, róż w czerwień, czerwień w krew. Halochromia: nieobecność barw, obecnych za sprawą nienasycenia (Matyldo, Karolino, Anno, spytajcie chemików). Najprościej: zmiana układu wiązań. Nienasycenie: tęcza od trzcin na skraju jeziora do sosen nad bindugą, cierpkość jabłek (znowu), zapach jabłek (skreślić słowo „głód”), powietrze, woda, ogień, piersi kobiet jak połówki owoców, jak na opuszkach palców, jak kapelusze kani, jak po odlocie.
I. Identyfikacja: życie, plus życie, plus życie… Identyfikowanie: jedno życie… jedno życie… jedno życie…
J. Język. Efektory emisyjne nadawców w kanionie (znowu?). Na dnie pod ścianą słońca, za obiema krawędziami pamięci (znowu!). Translacja w zupełnej ciszy.
K. Kanał łączności. Dyskretny. Koń by się uśmiał…
L. Labirynt. Układanka. A jednak z dystansu. Bełkot Adama uwikłanego w interpretację geometryczną snu.
M. Matryca. Macierz. Matylda o macierzance. Matyldo, teraz nie mogę lecieć z tobą na Ziemię.
N. Neurony, Panteon.
O. Osoba w grze. Adam? Matylda? Identyfikacja równa zeru. Ukłucie żalu pochodzi z innego snu.
P. Prawdopodobieństwa…
R. …rachunek. Szczęście.
S. Słowa, słowa, słowa… Oczywiście, udawać. Co śnisz, Adamie? Słowami? A jak inaczej? Grajmy więc. A… B… C… Adam ma kota…
T. Tautologia (szybko, szybko!)…
U. Układ. Taniec zaimków osobowych.
V. Van der Waals. Siły. Uśmiech do brodatego portretu. Werbalna błazenada. Wiesz o tym? W takim razie to koniec snu. Zanik sił oddziaływania między cząsteczkami czasu.
Y. Yellowstone. Matyldo, zrozum. Matyldo, nie m o g ę… Bajdurzysz, stary. Opadasz przy muzyce jak latawiec. Tylko spojrzenia dzieci trzymają cię jeszcze w górze. Matyldo, nie usłyszysz już ani słowa…
W. Wreszcie zaczynasz mówić rozsądnie. Ale sen był wart tej nocy… tak jak noc nie była warta takiego snu…
Z. Zubrin. Adam (Także Adam, tylko młodszy. Do licha, piekielnie młody!). Adam Zubrin nuci swój wiersz:
W naszej pracowni profesorze,
Pierwszy skowronek kończy noc,
Godzinę górskiej astronomii,
Długą jak leśnej gwiazdy lot,
Krótką jak jałowcowy płomień,
Błysk ciszy, czerni krzyk w pożodze,
Archetyp czasu był i pękł,
I wrócił w adamowym wzorze:
Jutro spełnienie, wczoraj śmierć,
Dzisiaj?… Wybieraj, profesorze!..
– Adam! Adam! – głos Matyldy uderzył jak cienka, sprężysta strzała.
Profesor Adam Layton otworzył oczy. Ujrzał sufit sypialni, nasączony matowym, nocnym światłem i stwierdził, że nadal uśmiecha się do swego snu.
– Adam!
Zacisnął powieki i potarł je mocno palcami. Dłonie, ześlizgując się po policzkach, zabrały ze sobą uśmiech.
– Co się stało? Dlaczego nie śpisz? – spytał.
– Jak mam spać, skoro cały czas mruczysz, mówisz, a nawet śpiewasz… – w głosie kobiety zabrzmiała tak dobrze znana Laytonowi nuta gorzkiej satysfakcji.
– Naprawdę?… – udał zdziwienie. Ponownie otworzył oczy i pokonując bierny opór rozluźnionych mięśni, uniósł się na łokciach. Matylda naga podobnie jak on, leżała nieruchomo na wznak. W półmroku profil jej ciała, spoczywającego na niskim aurostorze, przypominał wieko staroegipskiego sarkofagu. Zabawne – pomyślał ze smutkiem Adam. Oto jest sen mojego życia. Magiczna pieczęć na książce zawierającej wyjaśnienie zagadki, która z biegiem lat przestała najpierw jątrzyć, potem kusić nadzieją, wreszcie intrygować, aż stała się zwapniała blizną, ograniczającą swobodę ruchów, ale nie myśli. – Śpiewałem?… Cóż, widać dziecinnieję… – uciekł się do autoironii.
– Nuciłeś ten wiersz, który Zubrin napisał na twój jubileusz. Kpił sobie z ciebie, a ty się śmiałeś…
– Odpowiedział piosenką na moją opinię o jego teorii. Czy uważasz, że powinienem był się obrazić? Jest moim uczniem…
– …jako cybernetyk. Ale nie jako biomatematyk, egzobiolog, konstruktor i licho wie co jeszcze… oraz nie jako mąż… na szczęście. W dodatku jest także „poetą” – ostatnie słowo wymówiła z przesadną emfazą.
– Podoba mi się, że pisze wiersze i traktuje to jak zabawę. Melodyjki do nich każe układać komputerowi… Wiesz – Adam zmienił temat i ton – śnił mi się alfabet. A raczej jakieś bzdurne, kolorowe obrazki, jakby wariacje na temat cybernetycznego abecadła…
– Śniła mi się Ziemia – powiedziała Matylda. – Był ranek. Wybiegłam z namiotu nad jeziorem, wskoczyłam do żaglówki…
– Stałem równocześnie na obu brzegach głębokiego kanionu, nie widziałem dna, ale mogłem patrzeć prosto w słońce…
– Dopłynęłam do maleńkiej wyspy, pośrodku której rosło jedno jedyne drzewo. Wierzba płacząca, a może stary modrzew…
– Czułem zapach jabłek i bawiłem się klockami czasu jak jakiś bóg…
– Byłam boso. Wiał lekki wiatr. W trzcinach szeleściły ptaki…
– Wreszcie zacząłem się budzić. Wtedy właśnie przyśnił mi się Zubrin. Pewnie dlatego nuciłem jego piosenkę. Przepraszam…
Matylda poruszyła nieznacznie głową.
– Gdybyś żył jak inni ludzie – powiedziała rzeczowym tonem – nie musiałbyś bawić się po nocach klockami…
– A jak ja żyję?
– Tak samo jak ja… przez ciebie. Więc śnił ci się Zubrin? Dziwne.
– Dziwne? – podchwycił skwapliwie Adam. – Dlaczego?
– Bo on nie jest człowiekiem snu. Nie egzystuje wyłącznie wewnątrz siebie jak drzewo. Co najmniej dwa razy do roku zabiera Dianę na Ziemię. Biwakują w rezerwatach, wędrują, pływają po oceanach, nurkują. Zresztą, wystarczy zobaczyć, jak mieszka tutaj. Ta przeźroczysta ściana z widokiem na góry. Góry, w których zna każdą ścieżynkę…
– Ja też chodziłem po górach, zanim tacy jak Zubrin nie zdeptali w nich każdej ścieżynki i nie napisali o nich tych wszystkich piosenek, które tak ci się nie podobają – rzekł łagodnie Layton. – Poza tym nie jestem już młody…
– Wiek nie ma z tym nic wspólnego. Nigdy nie umiałeś, a raczej nie chciałeś żyć tak jak Zubrin i nigdy nie myślałeś o mnie jak on o Dianie.
– A jak on o niej myśli?
Dłuższą chwilę w sypialni panowała martwa cisza. Wreszcie spod przeciwległej ściany dobiegło delikatne tchnienie, nieuchwytny ruch powietrza, jakby przysiadł tam cichy, nocny ptak i złożył skrzydła.
– Nie zaczynajmy od początku – westchnęła Matylda. – Po prostu Diana nie jest sama. A ja tak…
– Przykro mi. Co do mnie, jestem tylko samotny… – Adam pożałował tych słów, zanim jeszcze zdążył je wypowiedzieć. Ale było za późno. Głos kobiety zabrzmiał żywiej.
– Tak postanowiłeś. Za siebie i za mnie. Może zresztą niczego nie postanawiałeś, tylko pozwoliłeś zepchnąć się na ślepy tor, żeby tam wygodnie przeczekać lata, kiedy normalny człowiek nie tylko rozmyśla o zmianach, lecz także je aranżuje. Potem poczujesz się rozgrzeszony i wreszcie osiągniesz swój wymarzony, doskonały spokój. Rodzina jest dla ciebie balastem i nie chcesz sobie zadać bodaj tej odrobiny trudu, żeby to ukryć. Nasze córki boją się z tobą rozmawiać, bo nigdy nie wiedzą, co myśleć o twoich odpowiedziach… jeśli naturalnie w ogóle raczysz się odezwać. Kiedy Karolina nie może sobie poradzić z jakimś testem cybernetycznym, to biegnie z nim do twojego ukochanego Zubrina, a Anna spytała mnie kilka dni temu, z kim byliśmy w wesołym miasteczku przy wyjeździe do Yellowstone, gdy miała cztery latka. Odpowiedziałam, że z tatusiem, ale nie uwierzyła. Zapamiętała wysokiego blondyna z roześmianą twarzą, który jej się szalenie podobał. Mówiła o nim z rozanieloną buzią, a ja przyłapałam się na tym, że sama próbuję sobie przypomnieć, kto naprawdę był wówczas z nami. Coś ci powiem. Tacy jak ty powinni latać w załogowych próbnikach do Centrum Galaktyki..