Текст книги "Wehikuł Wyobraźni"
Автор книги: Збигнев Простак
Соавторы: Конрад Фиалковский,Витольд Зегальский,Януш Зайдель,Виктор Жвикевич,Кшиштоф Малиновский,Яцек Савашкевич,Stanislav Lem,Анджей Чеховский,Чеслав Хрущевский,Krzysztof Boruń
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 3 (всего у книги 23 страниц)
Arne obraził się.
– Pewnie, że są szkoły – odparł. – Ale teraz mamy wakacje.
Pilot zgasił papierowy zwitek i wyjął drugi z kieszeni. Ręce mu się trzęsły, ale nie ze strachu, tylko ze złości. Pomyślałem sobie, że może lepiej by było uciec już teraz, ale nie chciałem tego powiedzieć Arnemu, żeby nie pomyślał, że się boję. Pilot wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem po trawie.
– Kto rządzi waszą planetą?
– Prezydent – powiedział Arne.
– Mam nadzieję, że jest to człowiek?
Arne wytrzeszczył oczy.
– Więc kto jest prezydentem, do diabła?
– Supernadmyślotron – rzekł Arne niepewnie.
Pilot był solidnie rozzłoszczony, ale nic nie powiedział, tylko zaczął chodzić coraz szybciej tam i z powrotem. Po jakimś czasie uspokoił się i usiadł ciężko na drabince.
– Słuchajcie, chłopaki – rzekł. – Albo ja zwariowałem, albo na waszej planecie dzieje się coś niedobrego. Zawsze uważałem to za niezły skandal, że statki z Ziemi odwiedzają gwiezdne kolonie nie częściej niż co dwieście lat, ale nawet nie przyszło mi do głowy, że przez ten czas może dojść do… buntu maszyn, bo coś takiego u was musiało się zdarzyć. Dlaczego ludzie słuchają rozkazów tych Elektrów?
Arne ubiegł mnie znowu:
– Bo oni są mądrzejsi.
Pilot zaklął tak okropnie, że ani ja, ani Arne nie potrafiliśmy zapamiętać tego, co powiedział. Miałem taką ochotę zwiać, jak nigdy przedtem.
– Dobra – opamiętał się pilot. – Nie powinienem się na was złościć. Ale zrozumcie przynajmniej, że mówiliście bzdury. Elektrzy to maszyny, które wprawdzie umieją szybko liczyć, ale na pewno, do stu tysięcy parseków sześciennych próżni, nie ma i nie będzie maszyny mądrzejszej od człowieka. Zresztą to ludzie je zbudowali, a nie odwrotnie.
– Właśnie że odwrotnie – uparł się Arne. Pilot miał zamiar zakląć, ale się opanował i nawet uśmiechnął się do Arnego.
– Gdybyśmy mieli trochę czasu, sam potrafiłbym zrobić takiego myślącego diabła.
– Nieprawda – powiedział Arne. – Żaden człowiek nie potrafi. Mój wujek próbował zrobić tranzystor i nic mu z tego nie wyszło. A Elektrzy są bardzo mądrzy. Sam znałem policjanta, który potrafił pomnożyć w pamięci dwadzieścia cztery tysiące pięćset osiemdziesiąt dwa przez piętnaście tysięcy sto cztery i wychodziło mu zawsze trzysta siedemdziesiąt jeden milionów dwieście osiemdziesiąt sześć tysięcy pięćset dwadzieścia osiem.
Pilot milczał jakiś czas. Za to Arne odezwał się znowu:
– Albo mój kuzyn Al. On znalazł zardzewiały kadłub Elektra na jakimś śmietniku.
– Tak? – zainteresował się pilot.
– Naprawił go i włożył na siebie – powiedział Arne ze smakiem. Opowiadał o tym chyba tysięczny raz i zawsze tak samo. – Potem poszedł do Klubu Elektrycznych Policjantów, tam gdzie są takie śmieszne stoliki w kratkę i na nich gra się w szachy. Jeden Elektr zaczął grać z Alem w te szachy. Al opowiadał, że Elektr od razu poznał, że Al jest człowiekiem, bo Al robił ciągle głupstwa i stracił dwa konie przez nieuwagę. Ale nie powiedział nic i zaprosił go do baru na trzysta woltów w impulsie prostokątnym. Al wetknął swoją wtyczkę w gniazdko i tak go kopnęło, że miał dosyć.
Pilot zagryzł usta.
– Więc – powiedział – jest wam diabelnie dobrze na tej planecie. Pewnie wcale nie chcielibyście, żeby było inaczej, prawda? Roy, chcesz mieć robota, który by musiał robić, co mu każesz?
Pomyślałem trochę i zaczęło mi się to nawet wydawać niezwykle przyjemne. Powiedziałem, że chcę. Pilot rozjaśnił się trochę.
– A ty, Arne?
– Czy on chodziłby zamiast mnie do szkoły? – chciał się upewnić Arne.
Pilot zmarszczył czoło.
– Nie.
Arne był zawiedziony, jednak powiedział, że chciałby.
– Ale u nas nie wolno mieć robotów.
Zamilkliśmy. Pilot zaciągnął się błękitnym dymem, jak gdyby była to największa przyjemność na świecie. Arne nie mógł na to patrzeć. Podszedł do jednej z nóg rakiety i zaczął ją oglądać bardzo dokładnie. Po chwili pilot zapytał:
– Chyba nie wszyscy ludzie słuchają grzecznie tych Elektrów? Tylko nie bujajcie, mówiliście przecież, że istnieje policja.
Nie wiedziałem, co powiedzieć, i oczywiście znowu Arne zdążył się wtrącić, chociaż był o kilka kroków dalej:
– Mój stryj, Leo, był kamerdynerem u jednego elektromózgu, przy ulicy Duodiody. To był stary Lamp, bez żadnego tranzystora. Stryj Leo opowiadał mi o nim mnóstwo śmiesznych rzeczy. Ten Lamp okropnie bał się piorunów i podczas burzy nie pozwalał uziemiać sobie chassis, żeby piorun go nie przepalił.
– Ciekawe – rzekł pilot. – I co dalej?
– Pewnego razu stryj był bardzo zły na tego Lampa – rzekł Arne – i na złość nie odłączył mu uziemienia. Akurat wtedy uderzył piorun i staremu popękały wszystkie ekrany. Stryj musiał za to przez rok kręcić dynamo.
– Bez przerwy?
– No, nie – powiedział Arne. – Sędzia skazał stryja na mnóstwo kilowatogodzin i stryj musiał tyle wykręcić na tym dynamku. Chodził kręcić codziennie wieczorami.
– Aha – mruknął pilot.
Arne usiadł na trawie naprzeciw niego i przechylił głowę do tyłu, żeby zobaczyć czubek rakiety. Ja miałem po uszy opowiadań Arnego, więc skorzystałem z okazji i zapytałem pilota:
– Ty sam przyleciałeś z Ziemi?
– Niezupełnie – powiedział pilot. – Na orbicie jest statek, nazywa się „Norbert Wiener” i ma trzysta czternaście metrów długości, licząc od dzioba do nasady zwierciadła. To, co widzisz, jest tylko rakietką zwiadowczą. W górze zostało dwunastu ludzi i dziesięć robotów. Dowodzi tym wszystkim komandor Lagotte, i niech mnie trafi sto kilogramów antymaterii, jeżeli nie jest on człowiekiem z krwi i kości.
– I roboty muszą słuchać ludzi?
– Jeszcze jak. Chodzą jak w zegarku.
– Czy Ziemia jest bardzo daleko stąd? – zapytał Arne.
– Światło leci od Słońca do waszej planety przez dwadzieścia trzy lata. My lecimy dwadzieścia pięć.
– O rany! – rzekł Arne, ale miał taką minę, jak gdyby wcale nie wierzył pilotowi.
– Łże – szepnął do mnie. – On sam wygląda najwyżej na dwadzieścia pięć lat.
Tymczasem pilot spojrzał na zegarek, zupełnie zwyczajny, i powiedział, że musi teraz wejść do rakiety.
– Jeżeli chcecie zobaczyć, jak jest w środku, to chodźcie – powiedział. Tylko ostrożnie, bez kawałów.
Weszliśmy na górę po drabince. Bałem się trochę, ale Arne wszedł do środka, więc nie mogłem być gorszy od niego.
Wewnątrz był pionowy szyb, w którym można było wspinać się po klamrach, a w jego ścianach otwierały się drzwiczki do kabin. Na samym dole gruba płyta zamykała przejście. Pilot powiedział, że za nią jest silnik i reaktor. Potem pilot zostawił nas samych i poszedł do jednej z kabin na górze. Gdy znikł w kabinie, Arne powiedział, żebym był cicho, i zaczął wdrapywać się do tej kabiny. Potem zajrzał przez otwarte drzwi i szybko zjechał na dół.
– Roy? – powiedział cicho. – Ten pilot kłamie.
– No?
– Kłamie, jak nie wiem co. Nie jest z żadnej Ziemi. To, co mówił o Elektrach, to blaga. Jak nie wierzysz, zajrzyj sam do środka.
Zbladłem chyba, ale zrobiłem tak, jak mówił Arne. Rzeczywiście: pilot siedział w dużym fotelu, przed tablicą wielkiego Elektra, jakiegoś super – myślotronu, warczącego i błyskającego ekranami. Miał na tablicy napis „Radiostacja”, pewnie tak się nazywał. Nie widziałem jeszcze Elektra, który by wyglądał bardziej groźnie. Mówił coś ostro do pilota, a on odpowiadał ciągle: „Tak jest, panie komandorze”, i nie było żadnych wątpliwości, kto z nich słucha czyich rozkazów. Wróciłem zaraz na dół, gdzie czekał Arne.
– A ja mu tyle naopowiadałem – powiedział Arne. – Wiejemy?
– Najszybciej jak można.
Zsunęliśmy się po drabince i byliśmy bardzo szczęśliwi, że udało nam się uciec.
Andrzej Czechowski
Ambasadorowie
Wprawdzie Khoggo ani wyglądem, ani składem chemicznym nie różnił się od zwykłego kamienia (od którego zresztą pochodził), jednak mieszkańcy śmietnika dobrze znali jego prawdziwą naturę. Oczywiście znajomość była wzajemna. Emisji fal podprzestrzennych trudno nie zauważyć, zwłaszcza takiemu specjaliście w tej dziedzinie, jakim był Khoggo; a ścieżki osób, które zajmują się tym samym, muszą przecinać się w wielu różnych miejscach.
Wreszcie wspólne zainteresowania stanowią dobrą podstawę do nawiązania znajomości, a jeśli nawet ma się coś do ukrycia, nie szkodzi udawać, że jest akurat odwrotnie.
Jeżeli to było konieczne, Khoggo potrafił się poruszać; ale zazwyczaj spoczywał spokojnie, do połowy zagłębiony w ziemię, w pobliżu zardzewiałej puszki albo pożółkłej kartki papieru, w których trudno by było doszukać się czegoś godnego uwagi; jednak Khoggo dobrze wiedział, że w ten sposób najpewniej zdoła zaintrygować innych mieszkańców śmietnika. Khoggo zupełnie zasłużenie uważany był za naprawdę przebiegłego. Inna rzecz, że ta chytrość nie zawsze służyła ważniejszym celom niż zabawienie Khogga. Teraz także nie próbował badać swojego bezpośredniego otoczenia; nie poruszając się, spowolniwszy swój Cykl Życiowy, czekał po prostu, aż siej coś wydarzy.
W pewnej chwili coś uderzyło o puszką i tuż przed nosem Khogga posypały się grudki ziemi. Ffang jak zwykle uważał, że musi zwracać na siebie uwagę, efektami akustycznymi. Mieścił się doskonale w płaskim odłamku cegły i był jednym z najbardziej ruchliwych mieszkańców śmietnika. Czasami wypuszczał się na dalekie wyprawy i opowiadano, że raz bawiące się dzieci użyły go zamiast dysku. Stanowiłoby to wspaniałą historię w raporcie do centrali, ale wyglądało na to, że Ffang o tej sprawie milczał.
– Dziś nic nowego – powiedział. – Same butelki po piętnaście biletów. Można pomyśleć, że jesteśmy na pustyni.
(Naturalnie, Ffang mówił po ziemsku; jeżeli ktoś uważa to za dziwne, niech się zastanowi, jaki właściwie język musieli znać wspólnie wszyscy mieszkańcy śmietnika. Za to zamiast głosu Ffang posługiwał się falami podprzestrzennymi, które są znacznie wygodniejsze i dla ludzi zupełnie niesłyszalne. Można by je porównać do telepatii, gdyby ona oczywiście istniała.)
W odpowiedzi na to Khoggo odwrócił się wewnątrz swojego kamienia. Śmieci wyrzucano najczęściej z drugiej strony śmietnika, gdzie zatrzymywały się samochody: codziennie była to okazja do zbiórki niemal wszystkich mieszkańców śmietnika. Sam Khoggo rzadko bywał obecny, ponieważ po cichu wyznawał teorię, że nie można zrobić odkrycia i zaraz się nie wygadać; wolał przeprowadzać sam swoje poszukiwania, a w gromadzie pojawiał się tylko wtedy, gdy zaciekawiło go coś, co podsłuchał. Tego dnia jeszcze nie widział nowych śmieci, ale nie miał też żadnego powodu, żeby nie wierzyć słowom Ffanga.
– Gazety piszą o likwidacji śmietników – ciągnął tamten. – Podobno wynaleziono taką maszynę, która zgniata samochód w foremny sześcian. Przeczytałem, że śmietniki są „wąskim gardłem cywilizacji”. Zobaczysz, przyjdzie czas i będziemy musieli się stąd zabierać. Wszyscy ruszymy w szeroki świat, Khoggo!
Khoggo dobrze wiedział, że Ffang próbuje go zirytować i w ten sposób sprowokować do mówienia; nie miał zresztą zamiaru odmówić mu tej przyjemności. Rozmowy mieszkańców śmietnika rzadko zawierały wiele istotnych informacji: z przyczyn językowych i ze względu na głębokie różnice strukturalne niemal zawsze ograniczały się do spraw, które były przedmiotem bezpośrednich zainteresowań rozmawiających. Najczęściej była to wymiana cytatów z przeczytanych gazet, oczywiście jeżeli pominąć zwyczajne plotki towarzyskie. Te ostatnie były uważnie podsłuchiwane i szczególnie urozmaicały życie na śmietniku.
– Zawsze myślałem, że śmietniki stanowią ognisko cywilizacji – powiedział sentencjonalnie Khoggo. – Teraz też tak uważam. Nie ma produktu cywilizacji, którego droga nie prowadziłaby na śmietnik. Tu gromadzą się przedmioty używane, ze śladami, które wskazują, w jaki sposób ich używano, i nigdzie szczegóły technologii nie wychodzą na jaw łatwiej niż w warunkach śmietnika. Wreszcie tu gromadzi się informacja odrzucana przez cywilizację; moim zdaniem więcej można z niej uzyskać niż z tej informacji, którą cywilizacja przyjmuje. To są zasady, na których opiera się moja misja na Ziemi, i ja z nimi zupełnie się zgadzam. Oczywiście nie mogę wiedzieć, co myśli się na Arkturze.
Ffang nic nie odpowiedział. Wiercił się w miejscu, zostawiając czerwony ślad na puszce. Khoggo starał się nie patrzeć w jego stronę. Ponieważ sam nie lubił poruszać się bez potrzeby, nadmierną ruchliwość innych uważał prawie za osobistą obrazę. Przejawiał się w tym atawizm; współcześnie w ojczyźnie Khogga nikt nawet nie próbowałby zarzucić mu lenistwa. Po chwili Khoggo podjął swoje wywody:
– Cywilizacja jest Strefą Podwyższonej Organizacji. Wiadomo, że dookoła takiej strefy powstaje zawsze Obszar Podwyższonej Dezorganizacji, zgodnie z bardzo ogólnym prawem natury. Dotyczy to w równym stopniu kultury materialnej, jak i umysłowej. Porządek tworzy nieporządek; jest to słuszne w każdym punkcie Wszechświata. Jednak jako nie tylko Prawo, ale i Paradoks natury, prawda ta nie od razu daje się powszechnie zrozumieć. Wypowiadane są więc i odmienne poglądy. Na przykład takie, o których wspomniałeś. Oczywiście ani trochę nie podważa to prawdziwych zasad: przeciwnie, jeszcze raz je potwierdza. Tyle chciałem powiedzieć, Ffang.
Jednocześnie Khoggo zogniskował swoje receptory na Ffangu; ale Ffang wcale nie wydawał się speszony.
– Temu nie przeczę, Khoggo – powiedział. – Miałem na myśli zmiany przejściowe. Wiesz doskonale, że możliwe są różne odchylenia. Przypomnij sobie o tym, co działo się na Procjonie, albo o stagnacji i upadku Haddamarów. Profesor William Harrows z Uniwersytetu Kalifornijskiego nie zamierza ukrywać niebezpieczeństw, związanych z dalszym wzrostem gospodarczym. Cierpimy na nadmiar dóbr materialnych powodujących nadmierną konsumpcję. Człowiek utracił kontakt z naturą – mówi profesor Konrad Lorenz. Jakie alternatywy pan proponuje dla… – widzisz, Khoggo? Takie rzeczy znajduję niemal na każdej kartce papieru.
– Ale zapominasz o imponderabiliach – przerwał mu Khoggo, niezadowolony z takiego obrotu rozmowy. – „Stare śmieci” to przecież zwrot o wyraźnie dodatnim zabarwieniu; to coś, do czego się wraca. O Nowym Jorku czytałem, że powoli zamienia się w wielki śmietnik; ale na tej samej stronie było napisane, że jest on miastem o niepowtarzalnym charakterze. Dyskusje toczą się zawsze, ale zwycięża pogląd, który ma większe podstawy w praktyce. Tradycja i obiektywne prawa rozwoju wspierają się nawzajem, bo w wyniku działania tych praw powstaje tradycja.
(Wbrew pozorom Khoggo wcale nie był taki pewny siebie. Szczególnie argument o Nowym Jorku wydawał mu się mało przekonywający. Ale, jak już zostało powiedziane, działał tu atawizm.)
– W porządku – rozpoczął Ffang, ale w tej samej chwili usłyszeli pozdrowienie, i czerwony, błyszczący przedmiot znalazł się pomiędzy nimi. Była to Margały przybywająca z kolejną wizytą do Khogga. Jako jedynaczka tutejszych kolonii, Margały uważała za punkt honoru podkreślanie swojej wrażliwości estetycznej i szczególnej odrębności logiki, którą się posługiwała. W rzeczywistości kolorowe szkiełko ukrywało jednego z najbardziej wytrawnych szpiegów, jakimi dysponowała Służba Informacyjna na Altairze. Wszyscy domyślali się prawdy o Margały, ale domysły to jednak nie to samo, co pewność, tym bardziej, że każdy swoje zdanie zachowywał dla siebie. Dlatego przyjęta rola opłacała się Margały.
(To, że Natura w różnych miejscach świata wybiera takie same drogi, nie powinno się wydawać dziwne. Dwie płci stanowią najprostsze rozwiązanie, a intelekt jest znacznie bardziej uniwersalny, niż się na ogół przypuszcza. Zresztą Khoggo pochodził z gwiazdy znacznie odleglejszej od Altaira niż Ziemia, a więc to on raczej miałby prawo się dziwić.)
– Wy zawsze rozmawiacie o czymś ciekawym – powiedziała Margały do Ffanga i Khogga. – Ale za to jak nudzę się na innych wizytach! Ryyl i Ao są chyba najgorsi. Przez cały czas przerabiają zadania szachowe. „Wskazać najsilniejszą kontynuację” albo: „Mat w dwóch posunięciach”. A znów Gumm ciągle rozwiązuje krzyżówki, bo, jak mówi, umysł najlepiej odpoczywa w działaniu.
– Rozmawialiśmy o przyszłości – wyjaśnił Ffang. – Uważam, że czeka nas wędrówka, ale Khoggo nie zgadza się ze mną.
– Ach, nie? – rzekła Margały. – Sama dziś byłam na spacerze. Rano była piękna pogoda, niebo odbijało się w kałużach i osty były tak piękne! Niektóre kałuże pokrywała warstewka benzyny: jakie efekty barwne! Oczywiście mówię o kałużach w pobliżu drogi, para benzyny kondensuje się tam z powietrza. Samochody nie spalają benzyny całkowicie. Oczywiście to prawdziwe marnotrawstwo energii.
– A co ty o tym myślisz, Ffang? – zapytał złośliwie Khoggo.
Ffang poruszył się niespokojnie. Pomyłka, którą Ffang popełnił, gdy wrak starego samochodu porzuconego na śmietniku uznał, nie zadając sobie trudu obejrzenia silnika, za pojazd elektryczny i przekazał swój werdykt zaraz na Arktura, stalą się tematem jednej z najbardziej popularnych anegdot na śmietniku. Ffang nie miał sobie za złe pomyłki, ponieważ pojazd napędzany benzyną wydawał mu się nie do pogodzenia ze zdrowym rozsądkiem; ale żałował, że nie zaszyfrował przekazywanej informacji. Ponieważ wcale jej nie sprostował, śledził teraz z uwagą postępy prac nad samochodami elektrycznymi: chociaż nie obawiał się inspekcji, widmo przyszłego zmiennika trochę go niepokoiło.
– Powiedz, co o tym myślisz, Margały – powiedział pośpiesznie. – Zastanawiam się, czy wybraliśmy najwłaściwszą taktykę eksploracji. Khog – go uważa, że śmietnik jest ogniskiem, w którym skupia się cały obraz; ale jeżeli nie jest jedynym ogniskiem…
– Nie wmawiaj mi niczego – wtrącił zirytowany Khoggo.
– Sama nie wiem – powiedziała Margały. – Ale jesteśmy tu po to, żeby badać, czym ludzie różnią się od nas, a nie czym nas przypominają, prawda? Ich cywilizacja techniczna wydaje mi się bardzo nieciekawa. Nudzą mnie te szczegóły: co było najpierw, benzyna czy para? Tym, co cenię najbardziej, jest ich kultura ogólna, a szczególnie sztuka. Uważam, że mają w niej prawdziwe osiągnięcia, jak na przykład „Dover Pięć. Trup przychodzi po komisarza”. Streściłam tę książkę w moim ostatnim raporcie dla Altaira.
– Nie wiedzą nic o podprzestrzeni – rzekł Khoggo w zamyśleniu – a matematyka służy im do liczenia przedmiotów użytkowych, jak wynika z problemów opisanych w książce, którą znalazłem w zeszłym roku. Oczywiście musieli dokonać czegoś od tamtej pory; bądź co bądź ta książka znalazła się na śmietniku. Do gwiazd im jednak daleko w każdym razie. Uważam – ale oto i deszcz, Margały! Pogoda zmienia się teraz z godziny na godzinę.
Iyx przybrał aktywną postać i wydostał się na zewnątrz spróchniałego pnia drzewa, które służyło mu za miejsce do rozmyślań. Jako przybysz z Centrum Galaktyki był niewidzialny dla prymitywnych, podprzestrzennych zmysłów pozostałych mieszkańców śmietnika. Nie interesowały go ich rozmowy; właściwie przestał zdawać sobie sprawę z tego, że pochodzą oni spoza tej planety. Unosząc się swobodnie w powietrzu, uważnie obserwował spadające krople. Wysubtelnione perceptory Iyxa rejestrowały dokładnie szczegóły ich budowy. Każda kropla była inna; tylko natura potrafi wytworzyć taką różnorodność.
Chłodny umysł Iyxa nie przeceniał zalet naprawdę dzikiej Natury. Wiedział on, że rozmaitość form najlepiej się prezentuje w zestawieniu z zorganizowanym, surowym tłem cywilizacji. Miejsce swojego pobytu na Ziemi Iyx wybrał posługując się ustalonym zawczasu algorytmem poszukiwania: jego realizacja zabrała mu nie więcej niż dwie sekundy czasu, a rezultat zgadzał się dobrze z oczekiwaniami. Przed wyruszeniem w podróż do innych zamieszkanych gwiazd w Ramieniu Spiralnym Iyx gromadził teraz wrażenia, których systematyka i formalizacja miały mu zająć czas w kolejnym etapie podróży.
Andrzej Czechowski
Rekonstrukcja
Wyszliśmy na dużą przerwę po lekcji historii, ja i Rino. Lekcja była na temat: „Pierwsza rekonstrukcja i problemy moralne”. Dyskutowaliśmy już podczas lekcji i wyglądało na to, że całą przerwę też przegadamy.
Stanęliśmy przy ogrodzeniu, pod wielkim kasztanem. Drzwi szkoły otworzyły się znowu i parami wymaszerowali pierwszoklasiści. Rozbiegli się po boisku i zaczęła się zabawa w Ostatniego Człowieka. Zasady były nieskomplikowane, chodziło się w koło i śpiewało piosenkę:
Nie wiadomo, skąd się wziął,
nie wiadomo po co.
Wróciliśmy do naszej rozmowy. W podręczniku było tak napisane: „Już wtedy korzyści z rekonstrukcji musiały być oczywiste. Niemniej jednak humaniści byli gotowi» wrócić na czworakach do lasu«, jeżeli okazałoby się to niezbędne do uratowania ich koncepcji człowieka”. Rino twierdził, że to nieprawda: jego zdaniem konserwatyści nie mogli być aż tak niemądrzy. Przekonywałem go, że byli.
– Weź takiego Don Kichota – mówiłem. – Przecież w jego czasach wiatraki już były znane. A on uważał, że to nieprzyjaciel. Albo weź takiego Arystotelesa.
Ale Rino uważał, że to zupełnie inna sprawa.
– Musieli mieć jakiś powód – powiedział w zamyśleniu. – Ja myślę, że chodziło im o serte Czytałeś ich książki? Wszyscy pisali o uczuciach i o sercach.
– Co serce miało wspólnego z uczuciami? – zapytałem.
– Bo ja wiem? – powiedział Rino. – Biło raz tak, raz tak.
Zaczęliśmy się zastanawiać, ale nic z tego nie wychodziło. Rino usiadł pod drzewem, żeby poprawie swój dotleniacz. Pierwszoklasiści bawili się w najlepsze. Chodzili i śpiewali:
Jak to żyje, czego chce?
Głowa mu się chwiała,
Ręce dwie i nogi dwie,
I był cały z CIAŁA.
Rino nie odzywał się, a więc otworzyłem podręcznik i zacząłem oglądać kolorowe tablice anatomiczne. Na jednej z nich był człowiek sprzed rekonstrukcji – wszystkie niepotrzebne organy były pomalowane na niebiesko. Druga przedstawiała jego typowe defekty i lepiej było na nią w ogóle nie patrzeć. Na następnej stronie był człowiek współczesny w trzech rzutach i w przekroju i projekty następnych rekonstrukcji. Pokazałem je Rinowi.
– Najbardziej mi się podoba ostatni projekt Forda – powiedział.
Pomyślałem, że nigdy naprawdę nie zrozumiem tych dawnych czasów. Oczywiście to nie moja wina: po prostu wtedy jeszcze nikt nie potrafił myśleć logicznie. Przypomniałem sobie, że właśnie ci, którzy najbardziej narzekali, nie chcieli się zmienić, kiedy przyszło do rekonstrukcji. Pomyślałem, że rekonstrukcja mogła im się nie podobać właśnie dlatego, że była koniecznie potrzebna, ale następne rekonstrukcje będą już dla przyjemności. Wreszcie zacząłem myśleć o ostatnim człowieku, ale zaraz przestałem. To był temat wątpliwy moralnie. Pierwszoklasiści śpiewali ostatnią zwrotkę:
Wędrowały długo tak,
Lecz coś się zdarzyło:
Znalazł sobie sznur i hak.
– wszyscy parsknęli śmiechem —
WIĘCEJ ICH NIE BYŁO.
Konrad Fiałkowski
Biohazard
Ciężarówka zatrzymała się przed zakrętem; Wysiadł, chwycił swoją gdzieniegdzie przetartą torbę podróżną, uśmiechnął się raz jeszcze do kierowcy i ruszył w górę. Za sobą słyszał warkot ciężarówki mijającej zakręt i zjeżdżającej w dół, w dolinę. Szedł powoli i zatrzymywał się co dwieście, trzysta metrów, mimo że boczna droga, w którą skręcił, była dość szeroka i wznosiła się pod niewielkim kątem przecinając stok. Poprzez koszulę czuł na plecach ciepło promieni popołudniowego słońca. Wokół na białych skałach rosły karłowate sosny, ale słońce wysuszyło je podczas upalnego dnia i czuł tylko zapach swego potu i ledwo uchwytną woń morza, które było gdzieś za najbliższymi wzgórzami. Minął tablicę zakazu wjazdu i drugą informującą o tym, że znajduje się na terenie prywatnym. Gdy ją mijał, ból nasilił się. Stanął i z górnej kieszeni koszuli wyjął fiolkę z pastylkami. Wysypał je na rękę, wsunął jedną pod język i po krótkiej chwili wahania jeszcze połówkę następnej. Nie czekał, aż ból ustąpi zupełnie, i ruszył dalej. Dalej było więcej cienia, bo drzewa były wyższe. Jeszcze jeden zakręt i stanął przed bramą. Spodziewał się jakiejś tablicy, ale brama była anonimowa, kuta z żelaza, nieco staroświecka. Obok stała portiernia zbudowana jak wszystko tutaj z białego kamienia. Wszedł do niej i wtedy zobaczył człowieka. Tamten siedział za niewielkim, przymocowanym do ściany stolikiem, na którym stał telefon. Miał na sobie coś, co mogło być uniformem, bo guziki błyszczały metalem, ale nie miał pasa ani czapki, tylko na głowie niewielki metalowy hełm okrywający potylicę.
– Pan był umówiony? – zapytał.
– Nie. Przyszedłem…
– Przeczytał pan tablicę?
– Oczywiście, ale…
– Proszę się zastosować do tego, co pan przeczytał, i opuścić teren. To własność prywatna.
Gdybym przyjechał tu własnym samochodem, rozmawiałby ze mną inaczej – pomyślał mężczyzna.
– To posiadłość doktora Egberga? – zapytał.
– Tak, ale powiedziałem już panu…
– Jestem przyjacielem doktora Egberga, znajomym z dawnych lat – dodał, by osłabić poprzednie zdanie, które nie było prawdą. Człowiek w uniformie nie zdziwił się, nie zawahał, tylko podniósł słuchawkę telefonu.
– Mówi brama – powiedział. – Z sekretariatem doktora proszę.
Centrala widocznie łączyła.
– Pana nazwisko? – zapytał ze słuchawką przy uchu.
– Ralf Molnar, profesor Ralf Molnar – uzupełnił, przypomniawszy sobie, że Egberg będzie go pamiętał jako profesora.
Odźwierny pozostał obojętny, tak jakby anonsowanie profesorów przychodzących pod bramę z siwiejącym dwudniowym zarostem było jego codzienną czynnością. Potem podał jego nazwisko i czekali obaj. Molnar oparty o mur, tamten nieruchomo wpatrując się w jakiś punkt na murze.
– Tak. Przyjdą po pana – powiedział w końcu. – Proszę zostawić swoje rzeczy.
– Moje rzeczy?
– Tak. Przyniesiemy je panu później. Tu są takie zwyczaje – dodał, jakby to wyjaśniało wszystko.
Molnar wzruszył ramionami i pchnął nogą swoją torbę w kierunku odźwiernego. Wtedy na ścieżce usłyszał kroki. Odwrócił się. To była dziewczyna, wysoka dziewczyna w letniej sukience bez rękawów. Tyle zauważył.
– Doktor Egber prosił, abym pana przywitała w jego imieniu. Mam się również panem zaopiekować, profesorze, i zapytać, czy zostanie pan u nas na dłużej…
– Zobaczę. Nie wiem jeszcze.
– W każdym razie do jutra na pewno. Jest już późno. Zresztą doktor zaprasza pana na kolację.
Szedł teraz za nią wykładaną kamieniem aleją, wśród gęstych, nie znanych mu krzewów. Musiały być tu specjalnie sadzone – pomyślał patrząc równocześnie na długie, mocno umięśnione, a mimo to smukłe nogi idącej przed nim dziewczyny. Znowu poczuł ból i ucisk w piersi, za mostkiem, ale nie zatrzymał się. Dom musiał być blisko. Rzeczywiście, wychodził w ogród wielką nie oszkloną werandą i nagle Molnar zdał sobie sprawę z tego, jak duży jest to dom. Jego wielkość maskowała zieleń, drzewa wpychające swe gałęzie wprost w okna i pnącza wspinające się po ścianach, sięgające pod sam niemal dach.
– Będzie pan mieszkał na pierwszym piętrze, profesorze – powiedziała dziewczyna, gdy wchodzili do domu.
Szła wprost ku schodom i wtedy Molnar zatrzymał się na chwilę. Stał przed wielkim, ciemnym obrazem oświetlanym przez niskie, czerwone promienie wieczornego słońca, ale nie widział obrazu – czuł tylko ból. Dziewczyna także zatrzymała się na chwilę. Nie powiedziała nic, tylko podeszła do windy i wcisnęła klawisz wezwania. Nie patrzyła chyba na niego, a jednak nie mógł się zdecydować na wyjęcie fiolki. Z wolna ból ustępował i widział już teraz monstrualną ośmiornicę sięgającą na obrazie dziesiątkami macek po żaglowiec idący pełnym wiatrem po wzburzonym morzu.
– Jest już winda, profesorze – powiedziała dziewczyna.
Chciał powiedzieć, że niepotrzebnie ją wzywała, ale nie powiedział nic. Wjechali na piętro i przeszli korytarzem gdzieś w głąb domu. Wygląda to jak hotel – pomyślał Melnar korytarz i dziesiątki drzwi. Drzwi bez klamek – dodał, zdając sobie równocześnie sprawę, że to nie ma sensu. – Normalny, duży dom.
– To tutaj – powiedziała dziewczyna i przepuściła go pierwszego.
Stał w pokoju, gdzie znajdowały się wszystkie niezbędne sprzęty oraz wielki telewizor. Na łóżko nie spojrzał nawet. Spał wszędzie dobrze, tak jak dawniej w młodości, a nie był tak wysoki, by niedostateczna długość łóżka mogła być problemem.
– Łazienka jest tutaj – dziewczyna uchyliła drzwi.
– A moje rzeczy?
– Będą zaraz.
Spostrzegł, że patrzy na niego i uśmiecha się. – Ciekawe, ile ma lat – pomyślał – na pewno wygląda na mniej niż ma w istocie.
– Doktor Egberg odezwie się wkrótce do pana.
– Odezwie się?
– Tak. Zapewne złoży panu telewizytę. Oczywiście zapowie się wcześniej.
– Ach, tak?
– Gdyby pan czegoś jeszcze potrzebował, proszę mnie zawołać.
– Zawołać?
– Mam na imię Mag.
– Ale jak zawołać?
– Panno Mag… albo po prostu Mag,
– Tu, w tym pokoju?
– W pokoju albo w łazience. Trochę głośniej niż pan zazwyczaj mówi, tak żeby dyskryminatory przepuściły.
– Tak, rozumiem – powiedział Molnar. Coś zaszurało za drzwiami i odezwał się brzęczyk umieszczony gdzieś u sufitu.
– Są już pana rzeczy – powiedziała dziewczyna. Uchyliła drzwi i sięgnęła po stojącą za nimi torbę.
– Po co to wszystko. Mogłem ją sam przynieść…
Nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się raz jeszcze i wyszła. Wtedy zobaczył w miejscu, w którym przed chwilą stała, jej sandał. Zgubiła sandał i nie zauważyła tego. Podniósł go z podłogi i szarpnął drzwi. Przez moment stawiały opór a potem otworzyły się.
Zupełnie jakby podejmowano decyzję, że mogą się otworzyć – pomyślał. Na korytarzu nie było nikogo. Stał przez chwilę z sandałem w ręce i nagle uświadomił sobie, że przez cały czas, od kiedy wszedł do tego domu, nigdzie nie spotkał nikogo.
W godzinę potem, ogolony, wykąpany i przebrany w wyjętą z torby koszulę, siedział w niezbyt wygodnym fotelu i patrzył w mrok za oknem. Klimatyzacja bezgłośnie tłoczyła chłodne powietrze, powietrze o zapachu soli i wodorostów, i przez chwilę wydawało mu się, że jest to prawdziwy powiew wieczornej bryzy, zanim nocą zmieni swój kierunek. Drzewa za oknem były nieruchome i widział tylko ruchliwe wielokąty nietoperzy na tle jaśniejącego jeszcze nieba. Zanim usiadł w fotelu, próbował otworzyć okno, ale zasuwy nie drgnęły nawet, mimo że napierał na nie z całej siły. Jestem zbyt słaby – pomyślał i zrezygnował, bo po wysiłku przychodził zawsze ból.
Siedział nieruchomo i myślał o portowej dzielnicy, w której ostatnio mieszkał, małym pokoiku (z jednym oknem), do którego szło się po stromych jak drabina schodach, o barce dwie przecznice dalej, gdzie siadywał popołudniami, i codziennej drodze do pracy rankiem wąskimi zakurzonymi uliczkami. O instytucie i dawnych czasach nie myślał nigdy.
– Dobry wieczór, profesorze – usłyszał głos tuż za sobą i odruchowo odwrócił się.
W pokoju nie było nikogo, tylko na matowym dotąd ekranie zobaczył twarz. To był Egberg, poznał go od razu, mimo tych kilkunastu lat, które minęły od czasów, gdy widywał go codziennie w instytucie. Te same szeroko rozstawione ciemne oczy i szerokie zrośnięte brwi.