Текст книги "Wehikuł Wyobraźni"
Автор книги: Збигнев Простак
Соавторы: Конрад Фиалковский,Витольд Зегальский,Януш Зайдель,Виктор Жвикевич,Кшиштоф Малиновский,Яцек Савашкевич,Stanislav Lem,Анджей Чеховский,Чеслав Хрущевский,Krzysztof Boruń
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 20 (всего у книги 23 страниц)
Niech pan pomyśli, jakie oszałamiające perspektywy otworzą się przed nauką, w chwili gdy można będzie w ten sposób przekazywać ludzką wiedzę!
Genialność i tępota, zdolności i ich brak zależeć będą od czysto biochemicznych i fizjologicznych predyspozycji danego osobnika! Człowiek, któremu trudność sprawia nauczenie się, przyswojenie pewnych wiadomości, po ich bezpośrednim „wszczepieniu” w mózg – prawdopodobnie mógłby korzystać z nich bez przeszikód. Niezdolność organizmu do dokonywania syntezy informin, tych informacjonośnych struktur białkowych, zwana dotąd brakiem zdolności, imoże być zrekompensowana przez podanie gotowych preparatów, sporządzonych z materiału pobranego od osobników zdolnych! Można sobie wyobrazić na przykład honorowych informinodawców, specjalistów z różnych dziedzin wiedzy, którzy wciąż na nowo wchłaniając pewne informacje, przekształcaliby je na informiny dla innych, nie mogących syntezować ich we własnych organizmach!
Upośledzenie syntezy insuliny przez trzustkę, powodujące cukrzycę, wyrównać można przez podanie insuliny w zastrzykach, niewydolność układu krwiotwórczego można niwelować przez transfuzję krwi od osoby zdrowej… Czy nie byłoby prawdziwym dobrodziejstwem dla ludzkości podobne ratowanie zbyt mało chłonnych umysłów, szczególnie dziś, w dobie specjalizacji i przytłaczającego ogromu wiedzy, jaką musi wchłonąć pojedynczy człowiek?
A poza tym – wszak to rewolucja w metodyce nauczania! Biodydaktyka, wiedza w zastrzykach, w pigułkach nawet! Zamiast zamęczać dzieci ślęczeniem po kilka godzin dziennie w szkole i tyleż w domu, można by im po prostu dawać cukierki nadziewane informinami i zwrócić większą uwagę na rozwój fizyczny i zdrowie, tak ważne w czasach dewastacji naturalnego środowiska biologicznego! Czy teraz rozumie pan, jak doniosłe znaczenie………………………
…Pomyślałem wtedy, że można to odnieść do różnych gatunków, nawet odległych ewolucyjnie.
Jeśli bowiem na przykład królik nie osiąga nigdy zdolności przyjmowania informacji takich, jakie przyswaja sobie pies, znaczy to po prostu, że nie może syntetyzować pewnych typów informin. Co jednak nie oznacza, że gdyby mu podać je w formie gotowej, nie mógłby z nich korzystać. Zaręczam słowem honoru – mój królik szczekał na widok kota! To był dla mnie dowód, że……………………………………………………………………………………………
…po tych osiągnięciach problem „wiedzy w pigułkach” stał się moją obsesją. Niestety! Próby wprowadzenia informacji przez przewód pokarmowy nie dawały pożądanych rezultatów – kończyły się zawsze rozkładem białek przez enzymy układu trawiennego lub – w najlepszym razie – zmianami strukturalnymi, co oczywiście przekreślało pożądany rezultat. Pomyślałem wtedy, że widocznie zbyt wielka różnica dzieli ssaki od płazińców… Lecz kiedy wróciłem myślą do tych ostatnich i przejrzałem raz jeszcze protokoły pierwszych eksperymentów, zrozumiałem nagle ………………………………………..………………………………………………………
…pojmuje pan? Te inhibitory, katalizatory ujemne, stanowią osłonę dla informin wprowadzanych do obcego immunologicznie organizmu! Dopóki wypławki pożerały swych towarzyszy w całości, eksperyment udawała się znakomicie, a w przypadku wypreparowania samej tkanki nerwowej……………………………………………………………………………
…wówczas informiny rozkładają się bardzo szybko! Nawet kilkuminutowy okres między pobraniem ich z żywego organizmu dawcy a wchłonięciem przez biorcę – w praktyce wyklucza pozytywny wynik. Jednym słowem, materiał musi być świeży, zupełnie świeży, a poza tym podany łącznie z inhibitorem. Moim obiektom doświadczalnym podawałem tkankę mózgową wraz z niektórymi innymi organami. Wyniki były dobre, ostatnio nawet bardzo dobre! Rozumie pan co to oznacza! Stąd już tylko krok……………………………………………………………
…znane są ze swej inteligencji i zmyślności. Eksperyment przeobrażał je w sposób zdumiewający! Pan zdaje sobie sprawę, że mózg człowieka jest wykorzystywany zaledwie w niewielkim stopniu. To samo dotyczy innych kręgowców.
Używam oczywiście dzikich egzemplarzy, te są najlepsze. Co za sprytne bestie! Otrzaskane ze współczesną cywilizacją wielkomiejską, o wspaniale wyostrzonych zmysłach. Zgromadziłem ich – nie bez trudu – około trzystu sztuk. Znakomity, wdzięczny materiał do doświadczeń.
Lecz kiedy wszystko już było na najlepszej drodze, odszedł mój laborant. Pracował u mnie od lat. Nie spodziewałem się tego po nim: po prostu zniknął pewnego dnia… Zalegałem z wypłatą jego pensji, to prawda. Ale przecież wiedział, jaka jest sytuacja. Mieszkał ze mną, znał wszystkie moje kłopoty. Od tej chwili musiałem wszystko robić sam, przez co tempo doświadczeń znacznie osłabło. W ciągu ostatniego tygodnia musiałem obsługiwać zwierzętarnię, sporządzać preparaty, robić codzienne obserwacje ………………………………………………………………………
…i widocznie nie zamknąłem zbyt dokładnie, bo gdy następnego dnia rano zszedłem na dół, zostałem zaatakowany. Tak, ponad wszelką wątpliwość to był atak. Stwierdziłem to, gdy po pierwszej ucieczce, ochłonąwszy nieco, wróciłem i próbowałem wejść …………………………
… ot, i wszystko.
Borel milczał długo, wreszcie odezwał się znowu:
– Nadużywam pańskiej uprzejmości – powiedział pokornie. – Ale jeśliby mi pan nie odmówił, byłbym panu zobowiązany nade wszystko…
Dobierał słów przez kilka minut, zanim poprosił mnie wreszcie, abym z nim tam pojechał. Zgodziłem się.
– To tutaj, drzwi są zatrzaśnięte, ale klucz na szczęście miałem przy sobie, gdy… wychodziłem – powiedział, kiedy stanęliśmy przed niewielką willą przy bocznej, prawie nie zabudowanej uliczce na przedmieściu. – Chodźmy na dół, powinny być tam…
Zeszliśmy po kilku schodkach. Borel ostrożnie uchylił jakieś drzwi, za którymi paliła się słaba żarówka. Zajrzał przez szparę.
– Dziwne – powiedział. – Wygląda na to, że… – zmieszał się wyraźnie. – Czyżbym był aż tak przemęczony? Halucynacje?
Spojrzałem przez jego ramię do wnętrza piwnicznego pomieszczenia.
– Wszystko pozamykane… – mamrotał w osłupieniu.
– Widocznie to jednak zmęczenie, profesorze – powiedziałem prowadząc go na górę. Po chwili zasnął w fotelu, więc przeniosłem go na tapczan i zdjąłem mu buty …………………………………………………………………………….
…ten sen tak mnie wzburzył wewnętrznie, że zaraz z samego rana zatelefonowałem pod numer, który podano mi w biurze informacji. Telefon nie odpowiadał.
Poczułem wyrzuty sumienia. Borel nie wyglądał wczoraj na chorego, ale chyba nie należało zostawiać go ………………………………………………………………………………………
…drzwi były otwarte. Wszedłem do sieni, potem po schodach na górę. Nie było go tam, więc zszedłem do piwnicy. Drzwi zwierzętami były uchylone ………………………………………… niektóre były otwarte. Wzdłuż nich chodził jeden dorodny egzemplarz i wprawnymi ruchami przednich kończyn domykał zasuwki drzwiczek. Gdy stanąłem w uchylonych drzwiach – teraz wiem, że zrobiłem to niepotrzebnie, a w każdym razie za wcześnie – spojrzał na minie, chwilę trwał w bezruchu, a potem wydał donośny pisk. Posypały się hurmem w moją stronę, część rzuciła się do zamkniętych klatek, by uwolnić towarzyszy. Odskakując do tyłu, dostrzegłem w kącie zwierzętami stary but, jeden z tych, które wczoraj tam, na górze, zdjąłem z nóg Borela …………………………………………….
…teraz wiem, że zrobiłem głupstwo, kryjąc się tutaj. Wprawdzie ściany i blaszane drzwi zapewniają mi bezpieczeństwo, lecz nie ma stąd wyjścia – przynajmniej na razie. Okna też nie ma. Pod nogami mam gołą ziemię, w rogu stoi kilka skrzynek – chyba pustych. Z sufitu zwiesza się żarówka, brudna i opleciona pajęczyną. Gdy tu wszedłem, od razu zauważyłem ten kopczyk ziemi pod ścianą, przysypujący coś, co jednak sterczy tu i ówdzie, bielejąc w mroku. Po prostu nie mogę zmusić się, by podejść i sprawdzić, potwierdzić swój domysł ………………………………………………………………………………..
…myślałem nad tym, aż wreszcie, w jednej chwili zrozumiałem wszystko! One musiały już wiedzieć, na czym to polega. Musiały zrozumieć istotę metody Borela. Ten laborant, który zniknął………………………………………………………………………………………………
…lecz wciąż im tego za mało! Wiedzą, że oto otworzyły się przed ich gatunkiem wspaniałe perspektywy rozwoju! Będą zazdrośnie strzec tajemnicy, którą znam ja… no i ci, którzy może odnajdą i przeczytają ten notatnik. Dlatego należy być przygotowanym na wszystko. Byle stąd wyjść. Wydostać się, działać, ostrzec ………………………………………………..
…znów ten szmer. Chyba jednak w rurach kanalizacyjnych. Coraz głośniej, jakby skrobanie… Z czego są te rury, czy przypadkiem nie z tworzywa sztucznego, bo jeśli tak, to.. Muszę sprawdzić!
Redakcja przeprasza Czytelników za liczne luki w powyższym tekście, spowodowane uazkodzeinierj rękopisu, prawdopodobnie przez szczury.
Janusz A. Zajdel
Prognozja
Przyjechałem nieco za wcześnie: zegar na przystanku wskazywał kilka minut po wpół do trzeciej. Upał był nieznośny. Mijałem uliczny ogródek jakiejś kawiarni, zatłoczony, lecz pewien starszy jegomość zwalniał właśnie swój stolik. Wstąpiłem w nadziei, że dostanę tu coś chłodnego do picia.
Siedziałem tuż przy niskim ogrodzeniu. Oczekując na kelnerkę, która zniknęła we wnętrzu i nie pojawiała się przez czas dłuższy, obserwowałem ruch na tej wąskiej i zapchanej zwykle samochodami ulicy. Dziś pojazdy poruszały się powoli, jakby i one były zmęczone upałem, a przechodnie snuli się w porozpinanych ubraniach, zgrzani i przytłoczeni nieruchomą galaretą gorącego powietrza. W takie dni człowiek ma uczucie, jakby czas zwolnił swój bieg. Myśli przepływają leniwie i omijają skrzętnie wszelkie poważne zagadnienia, krążąc raczej wokół piaszczystych plaż nadmorskich czy choćby miejskich basenów kąpielowych…
– Czy można usiąść koło pana? Podniosłem głowę Pytający stał nade mną w kolorowej koszuli, spocony jak wszyscy i z wyrazem zmęczenia na twarzy.
– Proszę bardzo – powiedziałem. – Na nikogo nie czekam, to miejsce jest wolne.
Usiadł. Nie był miody, włosy zaczynały mu już siwieć. Czoło poprzecinane długimi, poziomymi zmarszczkami i pomarszczona twarz z iskrzącymi się kropelkami potu zdradzały człowieka, który nie miał lekkiego życia.
Tak go przynajmniej oceniłem. Lubię czasem czytać w ludzkich twarzach, by potem konfrontować swe spostrzeżenia z rzeczywistością. Musiał zauważyć, że przyglądam mu się zbyt długo, bo poruszył się niespokojnie i podniósłszy oczy zapytał:
– Przepraszam, czy pan… nie spotkał mnie już kiedyś?
– Chyba nie… – zastanowiłem się, spoglądając jeszcze raz uważnie. – A pan? Czyżby pan sobie mnie przypominał?
Uśmiechnął się blado i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował widać, bo tylko pokręcił głową przecząco i odwrócił twarz w stronę ulicy. Pomyślałem, że w taki upał nawet rozmawiać się nie chce, i jeszcze raz rozejrzałem się za kelnerką.
– Z obsługą tu nie najlepiej. Od dziesięciu minut wypatruję kelnerki – powiedziałem na wpół do siebie.
– Niech się pan nie trudzi – powiedział mój sąsiad, nie odrywając wzroku od ulicy: – Kelnerka zjawi się za następne dziesięć minut. Piwa zresztą nie będzie ani wody sodowej.
– Widzę, że zna pan miejscowe stosunki! – zaśmiałem się. – Pewnie bywa pan tu często?
Ku mojemu zdumieniu spojrzał na mnie ze smutkiem i powiedział:
– Nie wiem…
– Jak to: nie wie pan? Nie wie pan, czy…
– Po prostu nie wiem. Nie pamiętam.
Wzruszyłem ramionami, biorąc jego słowa za jeszcze jedną manifestację niechęci do pogawędki. Machinalnie sięgnąłem po swoją teczkę i bezmyślnie przerzuciłem zawarte w niej arkusze maszynopisu. Tekst, który przeglądałem tyle razy, wydał mi się teraz idiotyczny, zawiły i niezrozumiały. „Jeśli przeczytam następną stronę, dojdę do wniosku, że to nic niewarte… – pomyślałem. – Ten upał nastraja pesymistycznie.” Zapiąłem teczkę. Trudno, niczego już nie zmienię, za kwadrans oddam tekst w redakcji i poczekam na opinię recenzentów…
– Panowie sobie życzą?…
To nareszcie zjawiła się kelnerka. Ospale strzepnęła ze stolika okruchy tytoniowego popiołu i czekała ze znudzoną miną.
– Proszę o piwo – powiedziałem.
– Nie ma. Zbrakło – mruknęła z rozdrażnieniem.
– Woda sodowa?
– Wyszła.
Mój sąsiad był jednak dobrze zorientowany w zaopatrzeniu kawiarni w napoje chłodzące.
– Czy jest w ogóle coś do picia? Zimnego, oczywiście… – spytałem z rezygnacją.
– Napój firmowy. Życzy pan? Drugi pan też? Obaj zgodziliśmy się na ten napój. Kelnerka zniknęła, a mój sąsiad skrzywił się z niesmakiem.
– Dostanę obrzydliwą, ciepławą lurę… – mruknął.
– Sądząc z pańskich poprzednich przewidywań – uśmiechnąłem się – powinno i tym razem się sprawdzić…
– Ja nie przewiduję – powiedział nagle. – Ja wiem.
– Jak to? Czyżby pan był… jasnowidzem? – zażartowałem.
– W nomenklaturze parapsychologicznej tak się to nazywa – powiedział powoli. – Ja jednak inaczej określiłbym mój przypadek… Potrafię przewidzieć tylko rzeczy dotyczące mnie osobiście. Fakty, w których będę brał udział bezpośrednio, lub te, o których się w ten czy inny sposób dowiem. Nie, źle powiedziałem. Ja nie przewiduję, ja wiem. Tak jak pan wie to, co działo się z panem lub wokół pana, powiedzmy, przed godziną, przed rokiem i tak dalej…
– Chce pan powiedzieć – zauważyłem – że pan pamięta swoją przyszłość? v
– Owszem, jeśli można się tak absurdalnie wyrazić, to pamiętam swą przyszłość. Wiem to, co się dopiero stanie. Nazwałbym to prognozją, dobrze brzmi..
– Świetnie! W ogóle to doskonały pomysł, kapitalny żart. Że też w taki upał nie traci pan humoru…
Nieznajomy posmutniał jakby, patrząc na mnie poważnie spod na wpół opuszczonych powiek.
– Bardzo bym był szczęśliwy, gdyby to tylko żart… powiedział cicho. – Niestety, to prawda, panie Kowalski!
– Coo? Pan zna moje nazwisko? Nie pamiętam, abym je wymieniał…
– Gdyby nawet je pan wymienił, nie mógłbym go pamiętać! Oprócz prognozji bowiem dotknięty jestem całkowitą amnezją! Rozumie pan? To jest właśnie całe moje nieszczęście, podwójne nieszczęście: nie pamiętam ani jednej chwili z mojej przeszłości, a za to znam całą swą przyszłość!
Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. W osłupieniu patrzyłem na tego człowieka, nie „wiedząc, czy żartuje, czy też mówi serio.
– Ależ… to przecież zupełnie niemożliwe? I skąd wie pan w takim razie, jak się nazywam?
– Dowiem się w przyszłości i stąd pamiętam…
– Więc jednak twierdzi pan, że to wszystko, co usłyszałem, jest prawdą?
Przytaknął w milczeniu. Ja również zamilkłem, rozważając jego słowa.
– Więc pan… nie pamięta nawet tego, co się stało przed sekundą? I wie pan to, co stanie się za dziesięć lat? – spytałem nagle.
– Owszem. Z tym, że to co stanie się za chwilę, wiem dokładnie, z większą ilością szczegółów. To zupełnie tak, jak z pamiętaniem rzeczy mniej i bardziej odległych w czasie dla normalnego człowieka… A to, co stało się przeszłością, choćby o sekundy tylko odległą od chwili teraźniejszej, jest dla mnie bezpowrotnie zakryte… Jak dla pana na przykład wszystko, co stanie się za chwilę…
– Ależ… – powiedziałem – wiem przecież, że za chwilę będę tu siedział i rozmawiał z panem…
– …a o trzeciej, a raczej kilka minut przed trzecią, wyjdzie pan stąd i uda się do tego domu naprzeciwko. Oczywiście, że to pan może wiedzieć, ale nigdy na sto procent. Może właśnie za chwilę ja stąd odejdę? Może przechodząc przez ulicę dostanie się pan pod samochód? Takich ewentualności nie brał pan pod uwagę w swoich rachubach. Nie, może pan być spokojny, pod samochód pan nie wpadnie, a ja stąd nie zamierzam odejść, dopóki nie dostanę czegoś do picia. Powiedziałem to tylko tak, dla przykładu. A zatem pan może przewidzieć przyszłość na podstawie przeszłości i chwili bieżącej. Ja natomiast przyszłość znam, po prostu znam… O przeszłości sądzić mogę jedynie poprzez analizę wsteczną faktów, które dopiero nastąpią.
Mój umysł pracował niezmiernie ociężale. To, co mówił nieznajomy, przekraczało moją zdolność pojmowania przy trzydziestostopniowym upale…
– Jeśli jest tak, jak pan mówi – zawołałem w nagłym olśnieniu – to w jaki sposób może pan odpowiadać logicznie na moje pytania, skoro z chwilą, gdy je pan usłyszy, natychmiast zapomina, że zostały zadane?
– Ech, drogi panie! Niech pan pomyśli rozsądnie. – Nieznajomy uśmiechnął się pobłażliwie. – Pytanie pańskie wprawdzie natychmiast dokładnie zapominam, ale odpowiedź moją na to pytanie doskonale pamiętam! Należy ona przecież – nim jej panu udzielę – do przyszłości, i do tej najbliższej! A przyszłość jest przede mną odkryta!
– Przypuśćmy… – mruknąłem zbity z tropu. – Ale pozostaje jeszcze inna sprawa: po co pan za – daje pytania mnie? Pytał pan na przykład o to, czy pana kiedykolwiek przedtem spotkałem. Prze – cięż moją odpowiedź znał pan z góry!
– Znów się pan myli – powiedział spokojnie. – Gdybym panu nie zadał tego pytania, pan nie odpowiedziałby na nie nigdy! Ja mogę wiedzieć tylko to, co kiedyś nastąpi, tak więc moje pytanie było logiczną koniecznością!
– Hm… – powiedziałem, zupełnie już tracąc wszelki pogląd na tę całą dziwną historię. – W takim razie nie rozumiem, dlaczego swoją cudowną właściwość nazywa pan nieszczęściem? Od wieków ludzie marzyli o czymś takim! Któż nie chciałby poznać swojej przyszłości?
– Myli się pan. Wszyscy się mylą – powiedział ze smutkiem potrząsając głową – Ja najlepiej wiem, jaki to ciężar: wiedzieć wszystko, do końca, do najdrobniejszych szczegółów! Czy nigdy nie pragnął pan zapomnieć czegoś, jakichś przykrych momentów z życia? Zapominanie jest cudowną rzeczą… Podołanie cudowne byłoby poznanie tego, co ma się stać, ale na miły Bóg, w jednym i drugim przypadku nie całkowicie, nie do końca. Czy chciałby pan zapomnieć jak ja o wszystkim, co było? Kim pan jest, jak się pan nazywa i co pan przeżył dotychczas? Podobnie – zapewniam pana – niemiłe jest poznanie całej przyszłości.
– A panu… W jaki sposób panu się to zdarzyło? Może na podstawie okoliczności, w jakich przytrafiło się panu to… nieszczęście, ta katastrofa pamięci, uda się znaleźć środek na przywrócenie normalnego stanu? A może to… zaraźliwe? – zakpiłem, odsuwając się z lekka od niego.
– Skądże mogę wiedzieć, jak to się stało? Przecież ja nie wiem nawet, jak w ogóle doszło do naszej rozmowy. Pan wciąż nie może się przyzwyczaić, że ma przed sobą człowieka, który porusza się jak gdyby pod prąd rzeczywistości. Moja „pamięć” staje się coraz uboższa, każde słowo, każde wydarzenie odbiera jej kawałek wiedzy o moim życiu!
– Więc i o mnie pan wie coraz mniej, mimo że zadawał pan pytania i obserwował mnie w czasie rozmowy?
– Ma się rozumieć. Niemniej jednak mam wrażenie, że kiedyś coś o panu usłyszę. Bo chyba pana nie spotkam… Tak, na pewno nie spotkam pana już nigdy, ale…
– Nie spotka mnie pan – powiedziałem i zamyśliłem się. „Jeśli to wszystko prawda, i jeśli on twierdzi, że mnie nie spotka, to widocznie wie na pewno… W takim razie… to jedyna szansa dla mnie.”
– Proszę pana – powiedziałem z udaną obojętnością. – Rozumie pan przecież, że niełatwo mi uwierzyć w to wszystko, co tu od pana usłyszałem… Chcę jednak w to uwierzyć i dlatego ośmielam się prosić pana o coś. Czy, nie mógłby mi pan.. opowiedzieć o czymś z przyszłości? Coś takiego, co można będzie po pewnym czasie bezspornie stwierdzić… Na przykład, czy nie zna pan jakiegoś… wynalazku z przyszłości?
– Nie! – nieznajomy przerwał mi stanowczo i ostro. – Tego nie zrobię.
– Ależ… bardzo pana proszę!
– Skoro mówię, że czegoś nie zrobię, to nie znaczy, że się upieram, lecz po prostu wiem, że tego nie zrobię. Wiem, że nigdy nikomu nie będę opowiadał o przyszłości.
Był wyraźnie wzburzony. Po chwili dopiero uspokoił się i dodał łagodnie:
– Gdybym uczynił zadość pańskiej prośbie, naraziłbym pana na niebezpieczeństwo. Tak, tak, niech pan nie robi zdziwionej miny! Proszę tylko pamiętać: powiedzmy, że opiszę panu dokładnie pewne urządzenie, o którym wiem, że w przyszłości zbuduje je, dajmy na to, pan X. Gdyby pan wszedł w posiadanie idei tego wynalazku przed jego rozpowszechnieniem, nie oparłby się pan chęci zdobycia sławy tymże wynalazkiem. Skądinąd jednak wiadomo, że urządzenie to będzie dziełem pana X. Wniosek stąd prosty: pana musiałoby spotkać nieszczęście, jeszcze zanim zdołałby pan skonstruować prototyp. Nie mogę narażać pana na nagłą śmierć… Przyszłość, jak pan widzi, odsłonięta w nieostrożny sposób przed człowiekiem lekkomyślnym, może go zabić!
– Ale pan przecież… zna całą swoją przyszłość? Jakże więc pan może chronić się przed czymś takim?
– Chroni mnie przed niebezpieczeństwem właśnie to, że znam ją całą! O ile pan ma przed sobą – pozornie przynajmniej – wiele wariantów życia, o tyle ja mam tylko jeden i tego muszę się trzymać. Pan zresztą, podobnie, naprawdę ma jeden tylko wariant: fen, który pan przeżyje. Lecz przynajmniej łudzić się można wybieraniem wśród nieskończonej liczby możliwości. Ja wybierać nie mogę… Ile dałbym za to, by przypomnieć sobie choć kilka szczegółów z przeszłości, a zapomnieć to, co mnie czeka…
– Nie na wiele by się to zdało. Gdyby nawet ktoś, kto znał pana dawniej, przypomniał jakieś szczegóły z pańskiego życia, to i tak zapomniałby pan o tym natychmiast! – powiedziałem.
– Ma pan rację… Ale… może to mogłoby mnie wyleczyć?…
Zamilkł na chwilę, a potem innym już tonem dodał:
– Tak, już wiem, skąd będę znał pana twarz… Pan wyda tę świetną książkę, którą przeczytam za rok! Przypomniałem sobie, tam zamieszczą pańską fotografię. To naprawdę będzie bestseller! Czy pan już ją napisał?
Spojrzałem na niego, raz jeszcze zaskoczony. Czyżby czytał moje myśli? Telepatia czy co? Bo w tę całą jego prognozję, mimo wszystko, nie potrafiłem uwierzyć.
– Pan mówi, że to będzie dobra książka? Właśnie idę oddać ją do druku.
– To będzie pański sukces. Niestety, tak się jakoś złoży, że nie będę czytał następnych pana książek.
– A ta, o której pan mówi… Czy pamięta pan, o czym ona jest?
– Ależ oczywiście, doskonale pamiętam! Szczególnie będzie na mnie robiła wrażenie ta wspaniała sceneria planety, którą odkrywają pańscy bohaterowie…
„Musiał zajrzeć mi w maszynopis, gdy przeglądałem tekst!” – pomyślałem.
– Nie będę czekał na ten napój firmowy. Dochodzi trzecia, muszę iść. Miło mi się z panem gawędziło. Może pan zechce zapłacić za mnie, tu są pieniądze.
Wstałem, zabrałem teczkę i wyciągnąłem dłoń w kierunku mego rozmówcy.
– Kowalski… – przedstawiłem się mechanicznie i natychmiast przyszło mi do głowy, że.. stąd właśnie, z tego mojego przedstawienia się, tamten „pamiętał” przedtem moje nazwisko. Zaraz też zganiłem się za taką myśl, która oznaczała, że podświadomie wierzę w opowieść nieznajomego. Jakże można brać na serio taki absurd?
– Niestety, nie mogę się panu przedstawić! – powiedział uśmiechając się przepraszająco. – Nie pamiętam swego nazwiska. Bo widzi pan, dotknięty jestem dziwnego rodzaju przypadłością…
– Wiem, wiem. Opowiadał mi pan przed kilkunastu minutami!
– Ach, tak… No to rozumie pan.. Ja, co prawda, nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, ale sądzę, że powiedziałem panu..
– Tak, tak, wszystko pan powiedział. Przepraszam, muszę się śpieszyć – rzuciłem niecierpliwie.
Skinąwszy mu na pożegnanie głową, wmieszałem się w potok przechodniów.
Moja nowa powieść spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem wydawcy. Powiedział wręcz:
– To będzie pański wielki sukces, panie Kowalski. Szczególnie silne wrażenie robi ta wspaniała sceneria planety, którą odkrywają pańscy bohaterowie.
Do dziś nie mogę sobie uprzytomnić, kto i kiedy powiedział już coś podobnego…
Czyżby zawodziła mnie pamięć? Zaraz, co to ja miałem…
Kim ja jestem? Jak się nazywam? Siedzę tu i piszę, a za chwilę zerwie się za oknem wichura, trzeba zamknąć okno… O, już wieje! Dlaczego nie wstałem, żeby zamknąć okno? Zaraz wiatr stłucze szybę…
Witold Zegalski
Rozbita rakieta
Zbudził go sygnał. Wpółprzytomny patrzył na ekrany, nad którymi pulsowało rubinowe światło. Zamknął oczy i z rezygnacją opadł na fotel, pewny, że to nowa halucynacja. W tej lecącej nie wiadomo dokąd rakiecie wszystko było możliwe.
Przez piętnaście lat od śmierci Gerota przeżywał okresy różne: przedmioty nabierały cech osobowości, po sterowni pełzały barwne mgły, z ekranów wychodziły maszkary, z którymi wiódł rozmowy. I przychodzili tamci… zza ściany.
Musiał te drzwi zamknąć – nie powinni mieć pretensji. Gerot był najmniej skażony i umierał aż rok. Musiał zamknąć grodzie przeciwpromieniowe. To był odruch, reakcja na stukot liczników wtłoczona do mózgu i palców w ośrodku nawigacji kosmicznej. Nie mógł wiedzieć, że wszyscy znajdują się właśnie w tamtej części rakiety.
Brzęczenie nie ustawało, nad pulpitem astronawigatora rytmicznie gasł i zapalał się czerwony sygnał. Może to znowu tamci? Obłędna seria zadręczających widzeń, przychodzących niespodziewanie, której źródłem może być każdy punkt sterowni lub dalszych pomieszczeń, aż do grodzi, do białej, pochłaniającej promieniowanie ściany? Za nią byli oni… sięgnął po lekarstwa. Dawniej świetnie działały – normalna dawka niweczyła majaki i miraże. Potem trzeba było zażyć dwie, trzy, cztery tabletki. W końcu stały się niepotrzebne. Żył na granicy obłędu, aż spowszedniały wizje i ustąpiły, pozostawiając go samego w zamkniętym układzie ścian rakiety.
Najbardziej lubił sterownię. Zegary odmierzały czas, wskazywały pozostałą ilość paliwa, szybkość lotu… Można było zapalić ekrany, patrzeć na gwiazdy, w czerń i pustkę. Czasem, ale bardzo rzadko, włączał wewnętrzny obwód wizji. Obserwował tamtych, leżących w skurczach agonii, ich nieznajome już twarze, palce zaciśnięte na krawędziach mebli, rozbity zbiornik, oblepiony ciemną mazią paliwa jądrowego…
Gerot konał rok. Wchłonął zbyt wielką dawkę promieniowania i musiał umrzeć. Wiedział o tym. „Przypominałeś mi robota – powiedział przed śmiercią. – Automatyczna sprawność rąk i żadnego uczucia na twarzy. Gdy ciebie prosili, wskazywałeś na licznik promieniowania. Mówiąc, miałeś głos szorstki i twardo patrzyłeś na ekrany. Teraz wiem, za co ci dano odznaczenie. Oni jednak dobrze nicowali ludzi.”
Pomimo podwójnej dawki tabletek sygnał nie ucichł.
Zwlókł się z fotela i powoli podszedł do pulpitu sterowniczego. Świetlny punkt pulsował nadal, brzęczenie wwiercało się w tkanki mózgu. Patrzył otępiałym wzrokiem i czuł, że drętwieje mu skóra na policzkach.
Usiadł. Pospiesznie włączał ekrany, urządzenia namiarowe, mózg elektronowy… Spojrzał na lśniącą taflę kierunkowego radaru. Od strony Małego Karła coś się zbliżało. Były tylko dwie możliwości – meteoryty albo… Wcisnął dźwignię wykrywacza fal. Czekał długą chwilę, wreszcie na ekranie ukazał się biały deszcz, drgnęły zegary i linie wykresów. To był radar – nadlatywał statek kosmiczny.
Zanim był w stanie wziąć namiar, upłynęła długa chwila. Drżącymi palcami przekręcał włączniki, wciskał sekcje klawiszy. Czuł pot spływający gęstymi kroplami po karku – jeżeli posiadali dezintegratory materii, ich miotacze były już wycelowane w jego kierunku. Wzdrygnął się na myśl, że za kilka sekund on i cała rakieta przemienić się mogą w jeden krótkotrwały błysk. Nie mógł im wysłać sygnałów kodu – wyciekające paliwo naruszyło nadajnik. Spojrzał na wynik obliczeń mózgu elektronowego i odetchnął. Tory ich lotu miną się w odległości dwustu tysięcy kilometrów. Dezintegratory nie wyślą śmiercionośnego ładunku. Zresztą musieli go przecież zauważyć.
Nie zauważyli. Przez kilka godzin patrzył w puste ekrany, na których nie pojawiał się znak wywoławczy. Przeklinał niesumienność tamtych. Tylko ich radar, co kilka minut, zasuwał perlistą mgłą ekran wykrywacza fal.
Potem stwierdził, że przyspieszyli lot. Zdumiony sprawdzał cyfry na zegarach. Urządzenia pracowały normalnie. Zażył dawkę środków uspokajających. Nie chciał myśleć o tym, dlaczego nie nawiązali łączności, jedno było pewne – rozpędzali stopniowo statek. Trzeba było ich gonić, zanim oddalą się, zginą w czerni nieba wśród gwiazd.
Obliczył szybkość i wyznaczył kurs. Z drżeniem sprawdził ilość pozostałego w dyszach paliwa. Wystarczało. Siadł za sterami i włączył reaktor.
* * *
Statek był innej konstrukcji aniżeli te, które budowano wówczas, gdy startowali. Długi na kilkaset metrów, składał się z trzech kulistych segmentów, połączonych ażurową siecią kratownic i korytarzy. Nie był przystosowany do przebijania atmosfery – do tego służyły małe rakietki zacumowane u boków. W części centralnej statku dostrzegł dok lądowiska.
Nadal nikt się nim nie interesował. To było denerwujące – nie chciał dłużej czekać. Można było sądzić, że statek jest martwy i bezludny, gdyby nie kręcące się z wolna anteny radarów. Podciągnął rakietę tuż nad powierzchnię lądowiska i włączył dyszę hamowniczą. Strzałka na zegarze paliwa pokrywała się prawie z punktem zerowym. Wciągnął skafander i poszedł do komory wyjściowej. Odetchnął z ulgą czując pod stopami płytę lądowiska.
Z trudem szedł w kierunku wylotu jednego z tuneli. Skafander dziwnie ciążył. Obejrzał się na rakietę i przystanął. Lądował w odległości dwóch metrów od powierzchni statku, tak że z włazu musiał wyjść po drabince. Teraz rakieta spoczywała już na brzegach doku. „Mają sztuczną grawitację” – pomyślał. Drzwi tunelu otworzyły się automatycznie. Zaraz za śluzą ciągnął się oświetlony, pusty korytarz. Uniósł klosz hełmu. Cisza. Zrzucił pospiesznie skafander i poszedł przed siebie.
Po kilku minutach marszu przez rozwidlające się korytarze znalazł się w części mieszkalnej Uchylał drzwi, zaglądał do pustych pokojów i pracowni, przerzucał pospiesznie kartki znalezionych książek. Po raz pierwszy od kilkunastu lat poczuł się znowu człowiekiem – szaleństwo samotności wśród trupów czekających za ścianą, śmierć z głodu – odstąpiły, rozwiały się. Pomyślał, że warto było walczyć i czekać. Nieraz przecież trzymał w palcach fiolkę z trucizną, oglądał pod światło zawartość, wahając się, czy jej jednak nie rozgryźć. Wszedł do sterowni – nie było w niej nikogo. Stanął przed pulpitami pełnymi zegarów, włączników, dźwigni. Dookoła rząd wygaszonych ekranów wyglądających jak ramy, z których wyjęto stare, powleczone farbą płótna. Nie znał tych urządzeń, były inne – zmieniły się nawet oznaczenia. Z uwagą przyjrzał się jednej z tarcz. Był to chyba licznik szybkości, lecz skala dochodziła do 300 tysięcy km/sek. Czyżby mogli rozwijać szybkość przyświetlną? Uśmiechnął się – Ziemia przez te lata nie próżnowała. Odszedł od pulpitów i otworzył następne drzwi. Tam również nie było nikogo.
– Halo! – krzyknął. – Gdzie jesteście!? Kawałek ściany uchylił się i na środek pokoju wypełznął robot.
– Słucham, proszę pana – usłyszał. – Do usług.
Przyglądał się przez chwilę automatowi.
– Gdzie jest załoga? – zapytał.
– Nie wiem, proszę pana. Może odświeżyć ubranie, buty?