Текст книги "Wehikuł Wyobraźni"
Автор книги: Збигнев Простак
Соавторы: Конрад Фиалковский,Витольд Зегальский,Януш Зайдель,Виктор Жвикевич,Кшиштоф Малиновский,Яцек Савашкевич,Stanislav Lem,Анджей Чеховский,Чеслав Хрущевский,Krzysztof Boruń
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 1 (всего у книги 23 страниц)
Annotation
Antologia opowiadań fantastycznonaukowych polskich pisarzy współczesnych.
Wehikuł Wyobraźni
Zamiast adnotacji
Krzysztof Boruń
Czesław Chruszczewski
Czesław Chruszczewski
Czesław Chruszczewski
Andrzej Czechowski
Andrzej Czechowski
Andrzej Czechowski
Konrad Fiałkowski
Konrad Fiałkowski
Dariusz Filar
Kula list
I
II
III
IV
Stanisław Lem
Stanisław Lem
Stanisław Lem
Krzysztof W. Malinowski
Krzysztof W. Malinowski
Marek Pąkciński
Bohdan Petecki
Zbigniew Prostak
Jacek Sawaszkiewicz
Jerzy Siewierski
Adam Wiśniewski – Snerg
Janusz A. Zajdel
Janusz A. Zajdel
Witold Zegalski
Witold Zegalski
Wiktor Żwikiewicz
Posłowie
Noty o autorach
notes
1
Wehikuł Wyobraźni
Wybrał i posłowie napisał Bronisław Kledzik
Zamiast adnotacji
„Wehikuł wyobraźni” to dobry wybór z polskiej twórczości s-f Polski powojennej. Wybór tekstów tyleż zróżnicowanych, co charakterystycznych dla prozy fantastycznonaukowej. Spotkamy się tu zarówno z autorami bardziej znanymi (jak choćby Zajdel, Wiśniewski-Snerg, Lem, Petecki i in.) i trochę mniej (Siewierski, Owadowska-Zatryb, Pąkciński). Wydaje się, że najistotniejszym elementem, jaki pojawia się w tych tekstach jest poznawanie nieznanego, co w rzeczywistości świata s-f najczęściej równa się eksploracji kosmosu.
„Ten, który czuwa u wrót Wszechświata” K. Malinowskiego to wg mnie jedno z lepszych opowiadań tomu: statek kosmiczny wpada w pułapkę pola grawitacyjnego czarnej dziury i kiedy wydaje się, że to koniec, z pomocą przychodzą Obcy z Negaświata. Malinowski ciekawie przedstawia funkcje istnienia owych Obcych, których zadaniem jest czuwanie nad równowagą pomiędzy naszym i ich Wszechświatem.
Wyprawa kosmiczna obecna jest też min. w „Opowiadaj, Dag” D. Owadowskiej-Zatryb, jak również w „Granicach Wszechświata” J. Sawaszkiewicza, w którym zachowanie ludzkie wobec nieznanej siły relacjonowane jest przez istotę spoza czasu.
Granice ludzkiego rozumu (których problem poruszył Sawaszkiewicz), napotykamy też np. w „Wołaniu na Mlecznej Drodze” W. Żwikiewicza. W tym bardzo dobrym opowiadaniu spotkanie z Obcym staje się spotkaniem z… ludźmi, a ci prawdziwi Obcy na martwej i ciemnej planecie są zbyt nieuchwytni, by w sposób konwencjonalny (jak na warunki s-f) nawiązać z nimi kontakt.
Kontakt – to częsty element w prozie s-f w ogóle; także i tutaj jest on motywem przewodnim, lub co najmniej bardzo istotnym. Np. w „Boi” Z. Prostaka, w której pilot po awarii swej maszyny, spada do Pacyfiku. Jedynym ocaleniem staje się boja, na którą po wielu próbach bohater się wdrapuje i uświadamia sobie, że jest ona czymś więcej, niż zwykłą boją.
Dość interesującym i lekkim opowiadaniem wykorzystującym istnienie nieznanych cywilizacji jest też „Sprawozdanie” J. Siewierskiego. W stanie Massachusetts spadło coś z nieba, jakiś obiekt, który naukowcy przewożą do laboratorium i… na tym kończy się ich rola, bowiem kompletnie nie wiedzą, z czym mają do czynienia. Okazuje się, że pomóc może jeden z pracowników fizycznych instytutu, którego atutem ma być choroba umysłowa. To przedstawienie niesztampowego zastosowaniu percepcji w obliczu zjawisk trudnych do wyjaśnienia.
Pewną część tomu stanowi eksperyment naukowy. Poza „Raportem z piwnicy” J.A. Zajdla spotkamy się z nim choćby w „Eruntyce” S. Lema, która udając wstęp do nieistniejącej książki, opowiada o bakteriach, które dzięki temu, że układają się w słowa, mogą przepowiadać przyszłość. Z eksperymentem mamy też do czynienia w „Cogito ergo sum” K. Borunia. W tekście tym w wyniku katastrofalnego finiszu badań naukowych następuje eksplozja, która pozostawia z głównego bohatera tylko mózg. Z tym organem spotkamy się też w „Biohazardzie” K. Fiałkowskiego, tam jednak autor dotknął problemu etycznego związanego z przeszczepem mózgu.
W antologii odnajdziemy dużo więcej składowych: w „Przemianie” D. Filara napotykamy na dość popularne w tamtym czasie teorie Danikena, nie brakuje też tak typowych dla fantastyki naukowej robotów i maszyn („Dawid i Goliat” Cz. Chruszczewskiego, „Prawda o Elektrze” A. Czechowskiego), czy też doświadczania anomalii czasowych, jak choćby w „Prognozji” J.A. Zajdla, czy też w „A.B.C. … dwadzieścia cztery” – jedynym opowiadaniu B. Peteckiego. Natomiast wszystkie opowiadania antologii spaja element człowieka i cywilizacji w ogóle, co najwidoczniejsze jest w takich opowiadaniach jak np. „Anioł przemocy” A. Wiśniewskiego-Snerga, który podejmuje problem kształtowania rzeczywistości poprzez działanie bioprądów przepuszczanych przez mózg. Fantomatyczne widziadła są elementem codzienności, a na jeden dzień autentycznego życia przychodzi czekać latami…
Ciekawe jest też opowiadanie Cz. Chruszczewskiego „Miasto”, w którym poprzez zabawę formą tekstu autor rysuje przyszłość cywilizacji. Jej motyw, kolejno, odnajdziemy również w „Rekonstrukcji” A. Czechowskiego (konflikt moralny wobec ciągłemu i sztucznemu doskonaleniu człowieka), a także w świetnym tekście Lema pt. „Kobyszczę”, gdzie stworzenie społeczeństwa zaprogramowanego na szczęście wydaje się być zadaniem przerastającym Turla, bohatera występującego też w innych opowiadaniach autora. Tekst ten roztrząsa problem dobra i zła, powiązania szczęścia z zachwytem, rozumem i świadomością. Ta ostatnia znajduje swe miejsce w jeszcze jednym opowiadaniu Lema „Ze wspomnień Iljona Tichego”. Podobnie jak w poprzednim opowiadaniu, mamy tu swoiste „zabawy” w Boga pokroju prof. Corcorana znajdującego pasję w kreowaniu sztucznych światów zamkniętym w skrzyniach mózgom elektronowym.
Jeśli chodzi o formę, to myślę, że – jak zwykle – doskonałą „przyprawą” są teksty Cz. Chruszczewskiego, który wplata w swą fantastykę sporą dawkę baśniowości, jak chociażby w „Dawidzie i Goliacie” (opowieść o walce człowieka pragnącego dojrzeć skrawek błękitnego nieba z maszynami, które opanowały świat), czy też w „Różnych odcieniach bieli”, gdzie słuchamy opowieści pasażera pociągu o swojej wizycie na Białej Planecie, gdzie człowiek okazuje się być… dziełem sztuki.
http://www.wroblegalaktyki.cepede.pl/?cat=20
Krzysztof Boruń
Cogito ergo sum
Głazy jakby ożyły… Rosną, pęcznieją, rozsadzają spoiny… Białe, styrolitowe spoiny.. Chcę cofnąć się, skoczyć na schody, uciec przed tym, co jest tuż tuż przede mną, lecz nie jestem w stanie przemóc lęku paraliżującego mięśnie…
Błysk! Nie ma już pęczniejącej ściany, mrocznego korytarza, spróchniałych schodów… Teraz zdaję sobie już sprawę, że był to tylko sen, i czuję ogromną ulgę.
Męczący, koszmarny sen – powtarzający się obsesyjnie od czasów chłopięcych. Skrzypiące schody prowadzą w dół do piwnicy. W mroku majaczy ciemna, okopcona ściana. Poprzez łysiny w tynku wyzierają wielkie, chropowate głazy, z których wzniesiono fundamenty mego rodzinnego domu.
Schodzę w gęstniejący mrok. Już dotykam dłonią głazów, gdy słyszę za sobą w górze szmer skradających się kroków. Krótki skowyt zardzewiałych zawiasów i ogarnia mnie ciemność. Potem – oddalający się tupot i cisza. Dławiąca, wypełniona lękiem i bezsilnym gniewem.
Właściwie wystarczy pokonać paru skokami te kilkanaście stopni dzielące mnie od drzwi piwnicznych i znów wróci światło Ale wiem, że to bezcelowe – że Michał, zaczajony w korytarzu nade mną, tylko czeka, aby zatrzasnąć ponownie drzwi…
Muszę dojść w ciemnościach do zakrętu. Stamtąd już zaledwie kilka kroków do ciężkiej, pękatej kłódki, którą trzeba otworzyć, aby wreszcie ujrzeć światło padające przez zakratowane okienko naszej piwnicy.
Zawsze bałem się i zawsze potrafiłem pokonać lęk. Tak było w rzeczywistości – gdy jako dziecko schodziłem do piwnicy po ziemniaki lub węgiel.
Ale we śnie było inaczej. Tu jakby ogniskowały się wszystkie nie dopuszczane do świadomości pragnienia i obawy. Najpierw gniew na Michała, pogoń za nim po stromych schodach w górę, aż do zamkniętych drzwi, i bezsilne, wściekłe łomotanie pięściami w twarde, pokryte spękaną farbą deski. Dopiero potem przychodził strach. Inny strach – którego nie można pokonać. Potęgujący się z sekundy na sekundę i obezwładniający mięśnie. Strach nieokreślony, nie związany z żadnym konkretnym niebezpieczeństwem, choć jest ono oczywiste, niemal namacalne! Czułem, że się TO zbliża, choć nigdy nie potrafiłem określić, co to być mogło i skąd ma nadejść…
Później, kiedy już byłem starszy, ktoś mi powiedział, że to po prostu objaw niedotlenienia… Ale ta świadomość nie miała żadnego wpływu na treść wrażeń odczuwanych we śnie.
Zawsze to samo! Piwnica, zamknięte drzwi, porażający mięśnie strach, z którego wyzwolić może tylko… przebudzenie.
I teraz też… Nie! Niby wszystko było tak samo, a inaczej… Wydęta, pęczniejąca gwałtownie ściana… To chyba pojawiło się po raz pierwszy… Jaka właściwie była ta ściana… Białe styrolitowe spoiny… Skąd styrolit w piwnicy mojego domu z lat dziecięcych? To może zdarzyć się tylko we śnie…
Błysk! Jak ciemno!.. Czyżby się zbliżała burza?
To dziwne! Całkowita ciemność – nie widzą nawet okna. Co prawda roje iskierek migocą przed oczami, a jasne i ciemne plamy zmieniają kształt i barwę. Ale tak zawsze bywa w ciemnościach.
Znów błysk! Jeden, drugi i trzeci… Jak gdyby blask flesza odbity od białej czy żółtej ściany. Potem znów ciemność. Nieprzenikniona.
Czy ja mam oczy otwarte? To dziwne – ale nie jestem w stanie tego stwierdzić. Poruszam powiekami, lecz tak naprawdę to ich nie czuję… Za to wyraźnie swędzi mnie prawy goleń. Chcę się podrapać i… Chyba w istocie podkurczyłem nogę, a teraz sięgam ręką… Chociaż… Nie jestem i tego pewny. Czyżbym utracił zdolność odbioru bodźców dotykowych? Nie mógłbym przysiąc, czy dotykam nogi…
A może to wszystko mi się zdaje? Może jeszcze śpię? Czy można śnić, że się śni?…
Błysk… Tym razem jakby dłuższe rozświetlenie ściany… Potem dwa krótkie… Jakiej ściany? Gdzie ja właściwie jestem? Nic nie rozumiem… Pamiętam dobrze. Już kładłem się spać, gdy zadzwoniła Anka, że w C – 4 wzrasta ciśnienie… Przez całe popołudnie próbowaliśmy i wszystko było w porządku. Rozpad ustawał. Tak jak zawsze przy częstotliwościach rezonansowych… Po telefonie Anki ubrałem się i natychmiast pojechałem do laboratorium…
Znów błysnęło. Dwa razy. Krótki i długi rozbłysk. Jak w alfabecie Morse’a litera „A”. Ale to chyba nie mogą być sygnały.
Gdzie ja jestem?… W laboratorium? Biała ściana… Co to za biała ściana? W domu też nie ma takiej ściany… Nie przypominam sobie zresztą, abym wrócił do domu… Do domu? Nie wiem nawet, jak zakończyła się próba…
Błysk. Jak długo świeci.. I trzy krótkie błyski. To jakby… litera „B” – Czy możliwe? Po co by ktoś sygnalizował Morsem? I skąd?
Znów błysnęło. Raz, dwa, trzy, cztery. Ciekawe… Długi, krótki, długi, krótki. To „C”. Więc jednak ktoś sygnalizuje. Czyżby nadawał alfabet? Po co? Cóż za dziwna zabawa? A może synalek sąsiadów?…
Teraz powinna być litera „D”.
Jest! Rzeczywiście. Głupia zabawa. Zamknąć oczy i spać.
Znów błyska. Litera „E”. Czy ja mam oczy otwarte czy zamknięte? Nie wiem. Nic nie wiem. Nie czuję. Chwilami wydaje mi się, że nie mam powiek…
Błyska coraz częściej. To było „F” i „G”. A teraz „H”.
To zaczyna być denerwujące. Czy muszę patrzeć na te błyski?
Dlaczego nie mogę zakryć dłonią powiek? Dlaczego nie wiem, co się dzieje z moją ręką? A może to paraliż? Może jestem w szpitalu?
Teraz jakbym sobie coś przypomniał. Pęczniejąca ściana… To nie była piwnica. To laboratorium. Białe styrolitowe spoiny… I krzyk. Tak! To był krzyk Anki…
Ale co było potem? Co było potem?
Ciągle sygnalizują… To chyba było „X”, a teraz „Y”„. „Z”. No, już wreszcie koniec alfabetu.
Nie! Znów zaczyna!
„B… R… A… C… K… I…”
Czyżby to było do mnie?
„T… U… S… K… R… I… N… A…”
A więc to Skrina! Dlaczego on? Skąd sygnalizuje?…
„JEŚLI ZROZUMIAŁEŚ SYGNAŁY, DODAJ PIĘĆ DOWOLNYCH LICZB PIERWSZYCH.”
Co to ma znaczyć? Dlaczego mam rachować? Liczby pierwsze… powiedzmy 2, 3, 5, 7, 11… Dwa plus trzy to pięć, plus pięć – będzie dziesięć, plus siedem to siedemnaście, plus jedenaście to dwadzieścia osiem…
Znów błyska.
„W PORZĄDKU, MAMY Z TOBĄ KONTAKT BEZPOŚREDNIO POPRZEZ KORĘ MÓZGOWĄ. SPRÓBUJ PORUSZYĆ PRAWĄ RĘKĄ.”
Co to wszystko ma znaczyć? Kontakt poprzez korę? Bezpośrednio poprzez korę… Czyżby te błyski to… drażnienie kory mózgowej?… Ale dlaczego? Czyżby całkowity paraliż? Ale przecież kazał mi poruszać ręką. Odczytałem bez błędu: spróbuj poruszyć prawą ręką.
Czy poruszyłem? Nic nie czuję.
Znów sygnalizują.
„SPRÓBUJ PORUSZYĆ LEWĄ RĘKĄ.”
Próbuję, ale nic nie czuję. I ta cisza…
„W PORZĄDKU. PRAWA RĘKA KROPKA, LEWA KRESKA, MOŻESZ NADAWAĆ. ZAPAMIĘTAJ: PRAWA – KROPKA, LEWA – KRESKA. WYSTARCZY RUCH PALCAMI.”
Nic nie rozumiem. Chociaż… To jasne! Utraciłem słuch i mowę. Ale czy naprawdę nie mogę mówić? Skąd oni wiedzą? Przecież nie próbowałem.
– Skrina!
Nic nie słyszę. Nie słyszę własnego głosu… Lecz czy w ogóle coś powiedziałem? Nic nie wiem. Nie wiem. Nic nie czuję.
Nadali, że mają ze mną kontakt poprzez korę… Cóż to znaczy? Czyżbym utracił w ogóle zdolność odbioru wrażeń zmysłowych? Dlaczego nie czuję bólu? A te swędzenia to złudzenie? Muszą stosować bodźce elektryczne. Błyski światła? Widocznie drażnią bezpośrednio ośrodek wzrokowy. A Skrina kazał liczyć dlatego, aby mogli stwierdzić z elektroencefalogramu, czy w ogóle myślę świadomie.
Ciekawe jednak, iż mogę ruszać rękami. Ale czy rzeczywiście ruszam?
Prawa ręka – kreska, lewa – kropka. Mogę pytać.
„CO ZE MNĄ?”
O, już błyskają!
„NIEDOBRZE. MAMY KONTAKT TYLKO POPRZEZ KORĘ. CZY BARDZO CIĘ MĘCZY SYGNALIZACJA?”
Znów coś kręcą. Dlaczego nie odpowiadają wprost?
„SKRINA. MÓW PRAWDĘ, CO Z ANKĄ?”
Dlaczego nie błyska? Dlaczego milczą? Może Anka zginęła i boją się odpowiedzieć… Ten krzyk…
„CZY ONA NIE ŻYJE?”
Teraz znów błyska: Kropka, kropka, kreska, kropka, kreska… Już sam nie wiem… W głowie się kręci jak po alkoholu… Czy to kreski, czy kropki? Co oni… Nic nie mogę zrozumieć… Co oni…
Chyba zasnąłem. Te błyski… Muszę uważać.
„…NAS ODBIERASZ.”
Widocznie koniec zdania.
„POWTÓRZCIE.”
„PYTALIŚMY, CZY JUŻ ODBIERASZ SYGNAŁY. CZUJESZ SIĘ NIEDOBRZE?”
„ZDAJE SIĘ ZASNĄŁEM.”
„CHWILOWE OMDLENIE. NIEDOTLENIENIE. SKUP TERAZ UWAGĘ. CZY PAMIĘTASZ MOMENT PRZED EKSPLOZJĄ?”
Więc to rzeczywiście była eksplozja… Anka dzwoniła, że w C–4 wzrasta ciśnienie. Pojechałem do laboratorium. Pamiętam jeszcze, że Anka stała przy okienku kontrolnym. A ja?… Podszedłem chyba do tablicy sterowniczej… Ale co było dalej?…
„STAŁEM PRZY TABLICY. DALEJ NIE PAMIĘTAM.”
„PRZYPOMNIJ SOBIE, CO WIDZIAŁEŚ NA TABLICY.”
Ekran III… Tak. Patrzyłem na ekran III. Coś mnie zaskoczyło… Ale co? Anka stała przy okienku… Tam się jarzyło… Pomarańczowo… potem żółto… A potem białe, oślepiające światło… Reakcja łańcuchowa trwała… Zmieniłem chyba fazę… Nie. Faza już była zmieniona. Ale kiedy? Czy Anka zmieniła? Nie. Teraz sobie przypominam. To ja pierwszy zauważyłem… I powiedziałem, że obawiam się utraty rezonansu… Współczynnik en – lambda… Tak. Teraz zaczynam rozumieć. Anka powiedziała, że próbowała podwyższyć wartość współczynnika en – lambda. Myślała, że jest za niska i dlatego reakcja łańcuchowa nie wygasa. A przecież jej mówiłem…
Dwadzieścia siedem udanych eksperymentów. Coraz większe ładunki. Pełna neutralizacja w czasie zgodnym z obliczeniami.
Dwadzieścia siedem eksperymentów… Ten był dwudziesty ósmy. Czyżby Skalski miał słuszność, że w pewnych warunkach może dojść do utraty stabilności i proces zacznie przebiegać w odwrotnym kierunku?
Rozumiem teraz niepokój Skriny. Jeśli zamiast zneutralizowania ładunku nuklearnego nastąpi eksplozja?…
Sześć lat pracy i wszystko na nic…
Czy na nic? Przecież to tylko błąd Anki. Czy Anki? Może to ja popełniłem jakiś błąd? Ale jaki?
Co robiłem przy tablicy? Rozumiem teraz, dlaczego to takie ważne.
Znów jakby mnie ogarniała senność. Dlaczego Skrina zawraca mi głowę? Dlaczego mnie tak męczy? Czy nie może poczekać, aż będę się czuł lepiej? Aż będę mógł mówić i słyszeć.
A może już nigdy nie będę słyszał i widział? Może od wypadku upłynęły miesiące… Może byłem nieprzytomny?…
Skrina nie daje sobie sam rady… Tak niedawno zadzierał nosa.
A może po prostu nie można czekać?
Jeżeli uda się rozszerzyć promień pola rezonansowego do kilku tysięcy kilometrów – niebezpieczeństwo wojny nuklearnej przestanie istnieć. Żaden pocisk nie eksploduje! Jeśli jednak istnieje możliwość utraty stabilności, i to na skutek działania jakichś nieznanych czynników? Jeśli następuje zmiana fazy… Komora nie wytrzymała eksplozji… Znaczy to, iż do wyzwolenia energii nie trzeba masy krytycznej… Nawet ładunek miligramowy…
Rozumiem obawy Skriny… Ale przecież ma moje obliczenia. Nawet jeśli Anka nie żyje, powinien się zorientować. Anka nie żyje… Skąd wiem, czy nie żyje? Nikt nie potwierdził moich przypuszczeń.
Ile pytań, ile wątpliwości…
Nikt nie jest niezastąpiony. Więc chyba jednak chodzi o czas…
W sobotę miałem spotkać się z Ewą. Pół roku jej nie widziałem…
W połowie czerwca miałem pojechać na urlop…
Myślę o wszystkim, tylko nie o tym, co trzeba. Muszę się wziąć w garść. Przecież jednak coś pamiętam.
„ZAUWAŻYŁEM ZMIANĘ FAZY, CHYBA Z POWODU PODWYŻSZENIA N – LAMBDA. CORAZ JAŚNIEJSZE ŚWIATŁO W OKIENKU KONTROLNYM. DALEJ NIE PAMIĘTAM.”
Już błyska:
„CZY PRÓBOWAŁEŚ COS ZMIENIĆ?”
„CHYBA TAK. ALE NIE PAMIĘTAM CO. MACIE ZAPIS?”
„ZNISZCZONY. NIE MOŻEMY TEŻ ZNALEŹĆ TWOICH NOTATEK.”
Notatki… Słusznie. W czwartek wieczorem wpadł mi do głowy pomysł transformacji… Współczynnik theta mógł przybierać wartości ujemne! Zapisałem w notatniku. Pokazałem to Ance i zdaje się, że ją wzięło… Może dlatego próbowała podwyższyć en – lambda.
Notatnik zostawiłem w domu? Nie. Chyba zabrałem go ze sobą. Tak. Zabrałem… Wtedy wieczorem Anka nawet mówiła, abym zabrał. Schowałem go do kieszeni wewnętrznej, na piersiach.
„MIAŁEM PRZY SOBIE NOTATNIK.”
„CZY NIE SPORZĄDZIŁEŚ ODPISU LUB FOTOKOPII?”
„NIE. CO Z NOTATNIKIEM?”
„SPALONY.”
Nie mają więc moich obliczeń. Skrina może też nic nie wiedzieć o zmianie znaku współczynnika theta. W ogóle nie omawiałem z nim przekształceń ostatniego wariantu. Nie było przecież czasu. Rozumiem teraz, dlaczego mu tak bardzo zależy na mojej pomocy.
Mówi, że notes spalony… Kto go spalił?
Głupiec jestem. Przecież to jasne. Spalił się wówczas, po eksplozji. Musiał być pożar. Może nawet powstało coś w rodzaju miniaturowej kuli ognistej. Jeśli rzeczywiście zamiast hamowania rozpadu promieniotwórczego ulega on przyśpieszeniu… Być może nawet większy niż dotąd procent masy spoczynkowej zmienia się w energię… Trzeba to sprawdzić rachunkowo…
Cóż za ironia losu: szukaliśmy drogi do unicestwienia śmiercionośnych właściwości pocisków nuklearnych, a znaleźliśmy sposób produkowania jeszcze potężniejszych bomb. Jakże łatwo „anioła pokoju” zmienić w „demona zagłady”. Wystarczy zmiana fazy.
„CZY POTWIERDZENIE HIPOTEZY SKALSKIEGO?”
„TAK.”
A więc stało się…
* * *
Zdaje się, że znów straciłem przytomność. Widocznie ze mną nie jest najlepiej. Dlaczego mnie jednak tak męczą? Dlaczego nie poczekają, aż wrócę do jakiej takiej normy.
Czy wrócę? Co ja właściwie wiem o swoim stanie? Nic mnie nie boli, ale też nic nie czuję. Jestem jak kłoda ściętego drzewa.
Nietrudno zresztą wyobrazić sobie, jak wyglądam. Jeśli notatnik uległ całkowitemu spaleniu… Utrzymują mnie sztucznie przy życiu.
„SKRINA. POWIEDZ PRAWDĘ. CO ZE MNĄ? CZY W OGÓLE MAM SZANSĘ PRZEŻYCIA?”
Zwleka z odpowiedzią… Widać niełatwa sprawa…
„NIC NIE UKRYWAJ.”
Nareszcie błyska:
„ULEGŁEŚ BARDZO CIĘŻKIM OBRAŻENIOM. CIAŁA NIE UDAŁO SIĘ UTRZYMAĆ PRZY ŻYCIU. ALE MASZ SZANSĘ. JEŚLI WYRAZISZ ZGODĘ, ZAMROZIMY TWÓJ MÓZG.”
Cóż to wszystko ma znaczyć? Co ten Skrina plecie? Chcą mnie zamrozić?
Widocznie stan jest beznadziejny. Liczą, że w przyszłości, gdy medycyna poczyni dalsze postępy, mogę być uratowany…
Ale coś tu nie tak. On mówił tylko o mózgu. Dlaczego chcą przechować tylko mózg? Nigdy się nie zgodzę…
Nie zgodzę? Za sto czy tysiąc lat – inne ciało. Wszystko jedno – sztuczne czy naturalne.. Kusząca fantazja… Co on bredzi?
A może to już się stało? Może jestem tylko mózgiem?… Sztucznie utrzymywanym przy życiu? Bez oczu, bez uszu, bez rąk…
Prawa ręka, lewa ręka… To tylko gra mojej wyobraźni… Tylko oscylacje bioprądów pojawiające się z każdą myślą w odpowiednich ośrodkach ruchowych mózgu… Prawa ręka, lewa ręka… Bioprądy… To one tylko dają znać o tym, że jestem, że myślę, że rozumuję, że chcę wiedzieć…
Straszne…
„CZY TYLKO MÓZG?”
„TAK. ALE MASZ SZANSĘ.”
Szansę… Cóż pozostało? Czy chwytać się jak topielec tej ostatniej deski ratunku, w nadziei, że mnie utrzyma na powierzchni?…
Naprawdę to mi wszystko jedno… Nie! To nie wszystko jedno! Nie dla samego życia, ale dla ujrzenia przyszłości gotów jestem z tej szansy skorzystać.
Im prędzej, tym lepiej… Cóż mnie wiąże z dzisiejszym światem? Światem tak zamotanym w sprzeczności, które coraz trudniej rozplątywać.
Ba! I mój w tym był udział…
„SKRINA, MÓW, CO MYŚLISZ. CZY NIE LEPIEJ PRZERWAĆ BADANIA?”
„JUŻ NIE MOŻNA. PRZERWANIE DOŚWIADCZEŃ TO ZDANIE SIĘ NA ŁASKĘ I NIEŁASKĘ PRZECIWNIKA. CZY MASZ GWARANCJĘ, ŻE SIĘ ZAWAHA?”
Skrina ma rację. Lecz czy zdaje sobie sprawą z konsekwencji tej racji?
Trzeba eksperymentować… Ale czy dlatego, że się zaczęło?
Czy można było nie podejmować badań?
Błędne koło…
„WIĘC CHCECIE DALEJ?”…
„NIE MAMY WYBORU, A CZAS UCIEKA.”
Czas ucieka… Dlatego jestem im potrzebny. Ale co ja mogę pomóc? Nic nie pamiętam… Ani jednego znaku. Ani jednej liczby.
„NIC NIE PAMIĘTAM.”
„PROFESOR GALL PROPONUJE ZASTOSOWANIE HIPNOZY. MOŻNA WÓWCZAS SIĘGNĄĆ DO PODŚWIADOMOŚCI.”
„JAK TO MOŻLIWE? MACIE TYLKO MÓJ MÓZG.”
„STAN HIPNOTYCZNY MOŻNA WYWOŁAĆ ODPOWIEDNIĄ IMPULSACJĄ. ZGADZASZ SIĘ?”
Co mam odpowiedzieć? Że najchętniej zapomniałbym o wszystkim! Że nie chciałbym już brać na siebie odpowiedzialności za konsekwencję tego, co unicestwił żar eksplozji i co dziś ponoć trwa jeszcze tylko w zwojach mego izolowanego od świata mózgu.
Czy izolowanego? Czy to właśnie, co dzieje się w tej chwili, nie jest dowodem, jak wieloma nićmi związany jestem z moim światem? Że tylko ten świat wiąże mnie ze światem przyszłym… Czy będzie on lepszy, mądrzejszy, szczęśliwszy?…
Znowu zaczyna mi się kręcić w głowie…
W głowie?…
Gdzie głowa?…
* * *
Coś zbyt często tracę przytomność… Czy oni tego nie widzą?
Błyska i błyska…
…..NIE STARCZY CZASU.”
Na co nie starczy czasu? O czym on mówi?
„POWTÓRZ.”
„CZY ZGADZASZ SIĘ NA ZAMROŻENIE?”
„TAK. ALE O CZYM SYGNALIZOWAŁEŚ?”
„ZARAZ ZACZYNAMY.”
Co zaczynają? Zamrażanie?
„CO Z SONDAŻEM PODŚWIADOMOŚCI?”
„NIESTETY, NIE STARCZY CZASU. W TWOIM MÓZGU POJAWIŁY SIĘ ZMIANY, KTÓRYM NIE JESTEŚMY W STANIE ZAPOBIEC. JUŻ NIE MOŻNA ZWLEKAĆ. SONDAŻ PODŚWIADOMOŚCI ZAJMIE CO NAJMNIEJ GODZINĘ. STRACISZ SZANSĘ RATUNKU.”
A więc znów muszę dokonać wyboru… Który świat ma być moim światem?
Czy mogę się wahać? Przecież właśnie o to mi chodziło. Sama natura i przypadek uwalniają mnie od odpowiedzialności..
Czy uwalniają? Dróg postępu jest wiele… Jeśli Skrina zdoła wydobyć tylko niszczycielskie właściwości efektu fazowego? Jeśli nie wykorzysta wszystkich możliwości… Istnieje wielka szansa. To wynika z teorii.
Uciekając z naszych czasów, nie mógłbym bez wstydu spojrzeć w oczy tym, z którymi spotkam się w przyszłości…
„SKRINA. JA CHCĘ, JA MUSZĘ SOBIE PRZYPOMNIEĆ.”
„WIESZ, CZYM CI TO GROZI?” „WIEM. ALE TO WŁAŚNIE OSTATNIA SZANSA.”
* * *
…Chcę uciec. Cofnąć się przed tym, co jest tuż tuż przede mną. Ale lęk paraliżuje mięśnie.
Muszę pokonać ten lęk. Muszę dojść w ciemnościach do zakrętu, aby otworzyć drzwi… Aby znów ujrzeć światło.
Nie. To nie światło sączące się spoza zakratowanego okienka. To tablica rozdzielcza. Jestem w laboratorium, a wgłębi na prawo, przy okienku kontrolnym Anka. Patrzy z niepokojem na mnie.
„SPÓJRZ NA TABLICĘ KONTROLNĄ – sygnalizuje Skrina. – PODAWAJ KOLEJNO WSKAŹNIKI.”
Czytam wolno i niemal automatycznie ruchami rąk przekazuję sygnały. Długie szeregi cyfr, jedne po drugich.
„WYJMIJ Z KIESZENI NOTATNIK. MASZ GO PRZY SOBIE W MARYNARCE – sygnalizuje Skrina. – MASZ GO JUŻ W RĘKU. OTWIERASZ I PRZEKAZUJESZ DANE.”
Rzeczywiście widzę przed sobą białe kartki notatnika. Kartki wypełnione po brzegi szeregami znaków i cyfr.
Dobrze mi znane wzory. O! tu Anka postawiła znak zapytania. I miała rację. Tu właśnie się zaczęło. Ów kluczowy dla efektu fazowego współczynnik theta.
Przekazuję znak po znaku, liczbę po liczbie…
Oto zmienia się faza. Rezonans jądrowy. Rezonans przeobrażający wewnętrzną strukturę materii…
Czy istotnie od tych czarnych znaków na białej kartce zależeć może przyszłość świata?…
Czesław Chruszczewski
Dawid i Goliat
To jest droga. Bardzo długa droga. Człowiek idzie tą, drogą, idzie, idzie i nie widać końca tej wędrówki. Człowiek patrzy przed siebie i widzi tylko horyzont. Zaczarowany horyzont, nie można oczu od niego oderwać, horyzont nigdy nie znika. Więc drogą szedł człowiek w szarym ubraniu, w czarnym kapeluszu. Szedł, szedł, szedł i szedł. Od czasu do czasu ocierał białą chustką jeszcze bielszą twarz. Bardzo bladą twarz, podobną do twarzy pierrota. Duże buty człapały. Człowiek szedł, człap, człap, człap, co chwila podnosił głowę i patrzył w górę. Po niebie sunęły brunatne chmury, ani odrobiny słońca, ani skrawka błękitu. A człowiek, który kroczył drogą, tęsknił za błękitem.
Niekiedy wystarczy przetrzeć twarz dłonią, westchnąć i niebo błękitnieje, albo co najmniej zjawia się dziewczyna, która ma błękitne oczy.
Człowiek roześmiał się: Boże, Boże – mruczał – cóż to za prymitywno – romantyczne skojarzenia. Dziewczyna. Błękitne oczy. Świat sczerniał, w najlepszym razie tu i ówdzie poszarzał, bądź zsiniał, ewentualnie pożółkł. A dziewczyny? Człowiek zachichotał. Kilkaset lat temu unicestwiono ostatnią oryginalną dziewczynę. Dziewczyny i kobiety zastąpiły fenomenalne konstrukcje płci pięknej. Była to zdobycz dwudziestego ósmego wieku ery poatomowej, cud techniki, tryumf ludzkiego geniuszu. Główny konstruktor nie znosił błękitu i obdarzył fenomenalne dziewczyny czarnymi oczami.
Człowiek zaklął, aż uszy spuchły okolicznym wieśniakom. Zawsze wychodzili przed chaty, gdy ktoś szedł drogą. Wieśniacy byli sztuczni, podobnie jak chaty. Światowe Centrum Ochrony Środowiska i Tradycji wybudowało tysiące sztucznych chat i zaludniło je sztucznymi wieśniakami. Bo ludzie tęsknili za wsią, za wiejskim pejzażem, za wieśniakami, którzy, gdy ktoś szedł drogą, wychodzili z domów i pozdrawiali pielgrzyma: „Boże, prowadź” – mówili. Było to bardzo wzruszające, chociaż nikt nie wiedział, dokąd Bóg ma prowadzić i kim jest ten Bóg, którego imienia wzywano nadaremnie. W dwudziestym ósmym wieku ery poatomowej ludzie wędrowali z miasta do miasta w poszukiwaniu nie wiadomo czego, chwalili nie wiadomo kogo i tęsknili za błękitem. „Szukajcie uniwersalnego antidotum – wrzeszczeli kaznodzieje, wasze dusze zatruły wszechobecne mechanizmy i chemiczne reakcje – histerezy, stabilizatory, efektory, hydrolizy, homeostazje”. Oby język skołowaciał tym, co wymyślili te słowa, neutralizujące stany emocjonalne. Człowiek westchnął ciężko, pozdrowił sztucznego wieśniaka i postanowił zejść z drogi. Co za śmiała myśl? Postanowił zboczyć – bo tęsknił za błękitem.
Warto dodać, że od iluś tam lat Ziemię otaczała nieprzenikniona warstwa chmur, bo człowiek skutecznie zatruwał swoje środowisko dymami. Ach, te dymy! Zmieniły klimat i zniszczyły błękit. Intelekt parszywiał, karłowaciał, zanikał. Zaledwie kilku ludzi pozostało sobą. Człowiek był jednym z nich. Dlatego uparcie wędrował. Drogą, a teraz bezdrożami. Mózgi elektronowe alarmowały: „Człowiek na bezdrożach!”, a miliony homeostatów wszystkich stopni przekazywały informacje szyfrowane monotonną melodią: „Czego szuka to indywiduum? Stymulatorze, miej nas, maluczkich, w swojej opiece”.
Człowiek szedł między drzewami, między wzgórzami, przekroczył rzekę, wspinał się po zboczu góry, kryjącej niezdobytą fortecę, bo ludzie w pewnym okresie obawiali się inwazji potworów z Innych Układów Słonecznych. Nikt nie zdołał przewidzieć, że któregoś dnia na Ziemi wyląduje sto tysięcy statków kosmicznych wypełnionych po brzegi mędrcami. Potworne. Tak, rzeczywistość okazała się ekstraktem grozy. Dziesięć milionów geniuszów opanowało glob ziemski.
Ludzie, chcąc nie chcąc, poddali się i Ziemię włączono do wszechświatowego cyklu doskonalenia metodą poznawania samego siebie. Był to początek końca. Błękitne niebo zasnuły dymy i mgły. Jeden z nielicznych ludzi wierzył, że wcześniej czy później odnajdzie skrawek błękitu, i nie ustawał w poszukiwaniach.
– Jak się nazywasz? – zapytał dozorca lasu. Od stóp do głów był sztuczny, ale bardzo dobrze ułożony i nie najgorzej zaprogramowany.
– Człowiek szukający błękitu – odparł pielgrzym.
– Błękitu? – zdziwił się dozorca. – Nie rozumiem.
– Ach! – westchnął człowiek. – Pilnuj lasu i nie zawracaj głowy.
Dozorca świsnął przez nos i człowieka otoczyli poddozorcy.
– Precz! – krzyknął człowiek, i machiny zniknęły w gęstwinie puszczy.
Człowiek kroczył dalej leśną ścieżką, aż doszedł do polany. Wszystko było tu czarne albo brunatne. Kwiaty, liście drzew, krzewy, kamienie. Jeden z niewielu ludzi począł nucić:
Szukam błękitu,
szukam błękitnych skrawków,
szukam błękitnych fragmentów,
by złożyć z nich błękitną całość.
Najstarsze maszyny opowiadają:
przed wiekami, bardzo dawno temu
niebo było błękitne,
morza były błękitne,
rzeki były błękitne,
jeziora były błękitne.
Niech zbłękitnieje czerń.
Niech błękit odbije się w oczach łudzi.
Szukam błękitu w szczelinach skał.
Królestwo za odrobinę błękitu.
Tak sobie nucił, nucenie przerywał śmiech, bo człowiek śmiał się z siebie, do siebie, był to jeden z nielicznych ludzi, zupełnie wyjątkowy, skłonny do śmiechu człowiek. Maszyny informowały o każdym jego kroku, o każdym ruchu. W dziuplach drzew zainstalowano wszystkowidzące kamery, pod mchem umieszczono wszystkosłyszące mikrofony. Sztuczne ptaki śledziły człowieka z góry, a sztuczne mrówki to samo czyniły na dole. Bardzo duże buty człapały. Człowiek szedł łąkami, mokradłami, po bezdrożach.
Raz potknął się, raz zatoczył, raz przysiadł na pniu, raz położył się na rozdygotanym bagnie. To dziwne, że go nie pochłonęło. Dlaczego nie utonął? Umiał sobie poradzić w krytycznych sytuacjach. Podniósł się, skoczył z kępy na kępę. Już dotarł do wrzosowiska.
Jeden z niewielu ludzi stanął jak wryty, bo dostrzegł nad wrzosowiskiem skrawek błękitu.
Płomień? – zastanawiał się. – Nie, to nie płomień, ogniki nad bagnami płoną różowo – zielonym światłem, ten skrawek błękitu nie przypomina chybotliwego płomienia, to kula wypełniona niebieską substancją, kula tocząca się między wrzosami.