355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Збигнев Простак » Wehikuł Wyobraźni » Текст книги (страница 6)
Wehikuł Wyobraźni
  • Текст добавлен: 10 октября 2016, 00:58

Текст книги "Wehikuł Wyobraźni"


Автор книги: Збигнев Простак


Соавторы: Конрад Фиалковский,Витольд Зегальский,Януш Зайдель,Виктор Жвикевич,Кшиштоф Малиновский,Яцек Савашкевич,Stanislav Lem,Анджей Чеховский,Чеслав Хрущевский,Krzysztof Boruń
сообщить о нарушении

Текущая страница: 6 (всего у книги 23 страниц)

– Pomysł doskonały, ale do realizacji potrzebna jest przecież znajomość budowy cerebroskopu. Skąd się tego dowiesz? Przecież w żadnym z naszych mnemotronów nie ma nawet wzmianki na ten temat.

– To jest raczej trudność techniczna, nie umniejszająca wielkości idei…

– Trzeba ją jednak rozwiązać.

– Pomyślałem o tym. Budowę automatu poznamy w czasie dyżuru Maxa.

– Ależ on nie pozwala nawet zbliżyć się do urządzenia. Chodźmy tam lepiej podczas dyżuru innego asystenta.

– Pozwoli. Ty, Tor, pójdziesz do niego z tymi średniowiecznymi papierkami, znaczkami, tak to się, bodajże, nazywa. Max przepada wprost za nimi. Możesz mu nawet dać kilka z nich. Chodzi o to, żeby nam nie przeszkadzał podczas oglądania aparatury.

– No tak, ale…

– Żadnych ale. Musisz dla dobra ogółu poskromić swą dziwaczną namiętność do naklejania papierków.

To przekreślało dalszą dyskusję. Do Maxa poszliśmy następnego dnia.

– Co, nie widzieliście jeszcze cerebroskopu? Nie martwcie się, zobaczycie go jeszcze – zaśmiał się zgrzytliwym śmiechem. To było powitanie.

– Widzieliśmy. Nic takiego rewelacyjnego. Trochę przewodów i krzesło pod hełmem. A z bliska obejrzymy go sobie przy najbliższej rozmowie z Patem – rozpoczął Wan.

– A obejrzyjcie, obejrzyjcie – Max zaśmiał się, tym razem już naprawdę nie wiadomo z czego.

Wobec tak doskonale rozwijającej się konwersacji, Wan przystąpił do istoty rzeczy.

– Kolega – tu wskazał na Tora – dostał właśnie z Europy kilka znaczków. Nie wie tylko, z jakiego okresu pochodzą…

– Tak, pokażcie je… – po raz pierwszy ujrzałem na twarzy Maxa coś w rodzaju wzruszenia.

Wan popchnął Tora, który z ociąganiem postąpił ku Maxowi. Ruchem pełnym determinacji wyciągnął album. Max chwycił go, otworzył…

– O, ładne znaczki, bardzo ładne znaczki – słowo „znaczki” przeciągał z lubością. – Na przykład ten brunatny. Dzieło sztuki, no nie? – zwrócił się do nas.

– Oczywiście! – krzyknęliśmy w dwugłosie.

Tor przygnębiony milczał.

– Wspaniałe dzieła starożytnych mistrzów… – mówił Max, popadając w coraz większy zachwyt.

Był już na trzeciej stronie. Zostawiliśmy go pochylonego nad wspaniałymi trójkątami z grzybami i podeszliśmy z Wanem do cerebroskopu.

Właz do kabiny był uchylony. Wsadziłem głowę do środka. Krzesełko, hełm, jakieś przełączniki, klawisze, wygaszone światła kontrolne.

– Gdzieś tu musi być schemat – szepnął Wan schylając się, by zajrzeć pod krzesełko. – Nie widzę. Tu jest jakaś tablica z gniazdkami. O, jest! – odchylił oparcie siedzenia, pod którym fosforyzował schemat. Przyglądaliśmy się mu obaj w milczeniu.

– Tu, widzisz – palcem wskazałem miejsce na schemacie – należałoby podłączyć przewód.

– Zgoda, ale gdzie to może być w kabinie?

– Nie wiem… Chociaż popatrz. Tu jest centralny dzielnik impulsów. Podłączenie musi być zaraz za nim.

– Dzielnik impulsów masz tutaj – Wan wskazał paraboloidalną bryłę, opalizującą w przyćmionym świetle w głębi pod siedzeniem krzesełka.

– W takim razie podłączymy się chyba tu – dotknąłem płyty z szachownicą włącz.

Nasze przypuszczenia okazały się trafne. W kilkanaście minut sprawdziliśmy wszystko

– Pamiętaj: drugie gniazdko, trzeci rząd, i trzecie gniazdko, piąty rząd. Tylko ich nie pomyl!

– Drugie gniazdko, trzeci rząd, trzecie gniazdko, piąty rząd – powtórzyłem.

– Doskonale. Chodźmy już, w przeciwnym razie dorobek życia Tora stanie się własnością Maxa.

Niepostrzeżenie stanęliśmy za nimi. Trójkąty zmieniły już właściciela i właśnie Max przekonywał Tora o bezsprzecznej wyższości rombów, które Tor miał otrzymać w zamian.

– A może byśmy tak obejrzeli cerebroskop – niespodziewanie z tyłu odezwał się Wan.

Max zamilkł natychmiast i z wolna odwrócił głowę. Patrzył chwilę na Wana.

– Nie, nie można…. – powiedział to dziwnie normalnym głosem. Przerwał, milczał chwilę, a potem zwrócił się do Tora: – Weź te trójkąty. Obawiam się, że nie mógłbym znaleźć rombów takich, żeby ci się podobały – powiedział to zupełnie cicho.

Tor aż zarumienił się z radości i zaczął ostrożnie przekładać odzyskane trójkąty z powrotem do swego albumu.

– A teraz idźcie stąd – Max powiedział to stanowczo.

W milczeniu opuściliśmy laboratorium. Wyszliśmy na kamienne schody przed gmachem. Nagrzane czerwcowym słońcem, promieniowały żarem upalnego południa.

– Pójdziemy chyba na przystań – zaproponowałem.

– Nie, pójdziemy do laboratorium podręcznego przygotować prototyp „negcerebroskopu”, jak proponuję nazwać nasz wynalazek.

Poszliśmy do laboratorium i rozpoczęliśmy ciężką pracę. Ciemna głowa Tora tkwiła nieruchomo, pochylona nad ekranami trzech mnemotronów. Wan i ja pracowaliśmy z automatycznym konstruktorem. Podaliśmy warunki ograniczające. Przede wszystkim „negcerebroskop” musiał być tak płaski, by można go było umieścić na elastycznym podkładzie i przypiąć do pleców.

– Rozumiesz, nie może go być w ogóle widać. Jeśli będzie ci coś na plecach wystawało, nie powiesz przecież, że to garb, który ci wyrósł w czasie przygotowywania się do egzaminu… – uzasadniał Wan pierwsze ograniczenie.

Mieliśmy również trochę kłopotu z zasilaniem urządzenia. Proponowałem akumulator w bucie, jednakże zwyciężył projekt Tora – zasilanie układu kosztem cerebroskopu. Ostatecznie na dzień przed egzaminem wszystko było gotowe. Automat nie ważył wiele. Uciskał tylko w łopatki. Z kieszeni wychodziły dwie pary przewodów, które należało włożyć do odpowiednich gniazdek. Ustaliliśmy, że pierwszy zdaje Wan.

Egzamin zaczynał się o dziewiątej. Po ósmej przyszli pierwsi studenci. Ich stalowoszare kombinezony kontrastowały z bladymi, zmęczonymi twarzami. Na ich tle Wan promieniał wprost optymizmem i dobrym samopoczuciem.

– Wan, co się tobie dzisiaj stało? Dostałeś list z Księżyca czy co? – Al, potężny chłopak rodem z Grenlandii, podszedł do Wana i podniósł rękę, by go przyjacielsko klepnąć w plecy.

– Chwileczkę – Wan powstrzymał jego rękę. – W dniu tak uroczystym głaszcze się mnie po głowie.

Zauważyłem zdziwiony wzrok Ala. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, zrezygnował jednak i odszedł swym niedźwiedzim, lekko kołyszącym się krokiem.

Kilka minut przed dziewiątą przyszedł, a właściwie wpadł jak zwykle z impetem – Pat. Za nim wyciągając nogi spieszyli Max i jeszcze dwu asystentów. Otworzyli laboratorium, a tymczasem Pat liczył nas, wskazując kolejno każdego palcem.

– Hm… siedemnastu… to do dwunastej powinniśmy skończyć. Czy wiecie – dodał z entuzjazmem – że istnieje projekt, by cerebroskopy stosować przy wszystkich egzaminach? Wspaniałe, nie? – z tym okrzykiem zniknął za drzwiami laboratorium.

– Jak dla kogo. Chyba nie mam już szans na skończenie studiów. Z tymi automatami nie dam sobie rady – Kor, mówiąc te słowa, miał minę beznadziejnie smutną.

– Trzeba się uczyć. Jak się umie, to się zda…

Kor spojrzał z niechęcią na Wana.

– Nie potrafię całymi nocami wkuwać wyprowadzeń na pamięć. Ty rzeczywiście masz teraz duże szansę?

– Oczywiście. Jestem za jak najszerszym wprowadzeniem cerebroskopu. Pomyślcie, jakie perspektywy otwierają się przed nami. W przyszłości każdy student będzie miał dla siebie cerebroskop i będzie mógł, po zapoznaniu się z jakimkolwiek problemem, natychmiast sprawdzić, czy opanował go w stopniu umożliwiającym wyzyskanie go w praktyce…

– Jeśli cerebroskopy zostaną udoskonalone, będzie to idealny sposób uczenia się, ale teraz? Chyba nie mówisz poważnie, Wan, że powszechne wprowadzenie cerebroskopu jest słuszne…

Powiedział to mały, blady, piegowaty chłopaczek, jeden ze zdolniejszych na naszym kursie. Wan chciał coś odpowiedzieć, ale uśmiechnął się tylko, bo nagle otwarły się drzwi i stanął w nich Pat:

– Proszę, proszę bardzo do środka – wykonał zapraszający ruch ręką. – Będziecie patrzeć, jak myślą wasi koledzy.

Weszliśmy. Automat już pracował na biegu jałowym, rzucając na ekran jednostajną poziomą linię.

– Proszę, kto pierwszy do środka? – dalej zapraszał Pat.

Chwilę staliśmy niezdecydowani. Wreszcie wystąpił Zoo. Po chwili siedział już w kabinie. Pat powtarzał sakramentalne reguły i wreszcie zadał pytanie:

– Jaki jest odpowiednik impulsu jednostkowego w sumie homofilarnej?

Po zadaniu pytania Pat nacisnął klawisz i krzywe wystartowały. Zoo zgodnie z instrukcją nic nie mówił, w myśli rozwiązując problem. Światła zapalały się i gasły. Krzywe wiły się leniwie. Przez kilka minut panowała zupełna cisza. Szczękały tylko przerzucane przełączniki. Przez przeźroczysty wykrój kabiny widzieliśmy twarz Zoo. Zamknął oczy i myślał z wysiłkiem. Czasem tylko nieznacznie poruszał wargami, jakby coś szeptał do automatu. Wreszcie wolnym ruchem wyciągnął rękę i zatrzymał automat. Pat postawił następne pytanie, potem jeszcze jedno. Wreszcie Zoo, z kroplami potu na czole, wyszedł z kabiny.

– Otrzymałeś dostateczny, ale minimalną ilością punktów – stwierdził Pat po odczytaniu wyników. – Jak on tam odpowiadał? – zwrócił się do Maxa. – Ze swego miejsca widzisz, które informacje nadchodzące z mnemotronu są zgodne z jego wypowiedziami.

– Wydaje mi się, że odpowiadał nieźle – zawyrokował Max po krótkim namyśle.

– No więc masz trzy… – powtórzył Pat.

Zoo odwrócił się nagle i wyszedł, nie żegnając się z nikim.

Następny zdawał Wiber. Po drugim pytaniu wyskoczył z kabiny.

– Przepraszam, ale nie będę zdawał w tym automacie. To niesprawiedliwe. On analizuje myśli, których nigdy bym nie wypowiedział…

– Kolego, uspokójcie się. Jesteście zdenerwowani – Pat przemawiał do Wibera tak, jak mówi się do chorego.

– Profesorze, pod pewnym względem Wiber ma rację – Max przerwał Patowi. – Podłączony do analizatora, widzę przecież jego myśli. Człowiek nie jest w stanie idealnie skupić się na temacie.

Istnieją zawsze myśli uboczne, czasem nie nadające się do publikacji ze względu na bliźnich – Max urwał i zaśmiał się skrzekliwie.

Pat spojrzał na niego, lecz cokolwiek wyrażały jego oczy pod osłoną emulsji, twarz pozostała niezmieniona. Potem odwrócił się do Wibera.

– Proszę do środka, będziemy kończyć egzamin.

– Nie będę zdawał w tym automacie.

– Kolejo, naprawdę uspokójcie się i przyjdźcie na końcu albo jutro… Kto następny? – zwrócił się do nas, kończąc tym samym dyskusję.

Wtedy wystąpił Wan. Zniknął w kabinie. Pat powiedział to, co zwykle, a potem zadał pytanie. I wtedy zaczęło się.

Światła zapłonęły, przygasły. Krzywe rozpędziły się na ekranach, zmieniając błyskawicznie kształty. Nie zdążyliśmy ochłonąć ze zdumienia, gdy zamarły w bezruchu. Odpowiedź była skończona.

Pat stał długą chwilę, wpatrując się z niedowierzaniem w ekrany, wreszcie podjął decyzję i zadał następne pytanie. Znowu pomknęły krzywe i wynik pojawił się po kilkunastu sekundach. Pat skoczył ku kabinie. Bałem się, czy Wan zdążył odłączyć się od cerebroskopu.

– Kolego, jesteście geniuszem! – zawyrokował Pat z emfazą. Wan skromnie spuścił oczy. – Nie widziałem nigdy nic podobnego ani na Syriuszu, ani na Ziemi. Nigdy nie przypuszczałem, że wśród moich studentów kryje się taki demon myśli.

Oprócz nas dwu wszyscy patrzyli na Wana ze zdumieniem pomieszanym z odrobiną lęku.

– Niewiarygodne – powtarzał Pat. – Czegoś ty dotychczas dokonał, człowieku!

– Nic… zdobywałem wiedzę.

– To prawda, że i Einstein na politechnice nie błyszczał… ale taki umysł, jak twój… Nie do wiary!

Wan zawahał się.

– Przepraszam, profesorze, to był dla mnie kolosalny wysiłek myślowy. Czy… zdałem?

– Oczywiście, bardzo dobrze. Niemal maksymalna ilość punktów.

– Czy mógłbym w takim razie odejść? Chciałbym chwilę odpocząć.

– Ależ oczywiście, idź. Należy oszczędzać tak wspaniały instrument, jakim jest twój mózg.

Wyszedłem z Wanem. W drzwiach słyszałem jeszcze słowa profesora:

– …no i widzicie. Cerebroskop może służyć również do odkrywania geniuszy.

Zacząłem się zastanawiać, co będzie, jeśli trzech geniuszy myśli zostanie odkrytych na jednym egzaminie. Ale odpowiadać musiałem. Nie miałem wyboru. Zresztą wypadki potoczyły się szybko. Wan ubrał mnie w „negcerebroskop” i wszedłem powtórnie do laboratorium. Stanowczo za bardzo się denerwowałem. Czułem, że moje kolana są jak z waty, w myśli nieustannie powtarzałem „drugie gniazdko, trzeci rząd, trzecie gniazdko, piąty rząd”. Niby przez mgłę słyszałem, jak zdawał Al, jak Pat bez przerwy rozwodził się nad geniuszem Wana. Wreszcie przyszła moja kolej. Wskoczyłem gwałtownie do kabiny, zatrzasnąłem właz, wyjąłem wtyczki z kieszeni i nagle zrozumiałem, że nie przypomnę sobie numerów gniazdek. Zrobiło mi się gorąco. Za chwilę padnie pierwsze pytanie. Jeszcze chwila. Nic nie mogę sobie przypomnieć. To chyba było drugie gniazdko, trzeci i rząd i trzecie gniazdko, czwarty rząd. Tak, chyba tak, zresztą nic innego nie wymyślę. Jak najszybciej włożyłem wtyczki w gniazdko, rozparłem się w fotelu i wdychając żywiczne powietrze, westchnąłem z ulgą. Teraz odpowiedź przyjdzie sama, tylko nie można o niczym myśleć.

Pat monotonnie powtarzał swoje formuły. Nie słuchałem nawet. Egzamin tak jakby już zdany. Dwa miesiące wakacji, woda, żagle… Wyobraziłem sobie jaskółki szybujące nad wodą, niemal dotykające jej powierzchni… Nagle spostrzegłem, że pali się już światełko odpowiedzi. Chyba wszystko w porządku. Automat trzaskał przełącznikami. Wtem wszystko ucichło. Przez przeźroczysty wykrój zobaczyłem, jak moi koledzy zataczają się ze śmiechu. Coś się stało. Wyskoczyłem z kabiny,

– …to, że jaskółki są kręgowcami i w jaki sposób budują gniazda, to chyba nie semantyka – perorował Max.

Jeden Pat się nie śmiał. Milczał, czerwony z gniewu.

– Chyba automat uszkodzony – powiedziałem niepewnie.

– To geniusz Wana zniszczył cerebroskop – podsunął ktoś z boku.

– Przeciążył go widocznie – dodał inny głos z głębokim przekonaniem.

– Na uszkodzonym automacie nie będziemy zdawać.

– Właściwie nie wiadomo, czy od początku dobrze działał… Ben umiał przecież zupełnie dobrze, a oblał…

Fala głosów podnosiła się z wolna. Pat stał teraz blady. Coraz więcej spojrzeń kierowało się ku niemu. Wresrcie przemówił:

– Bardzo was przepraszam. Oczywiście wszystkie oceny są anulowane. Nie można decydować o wiadomościach studentów na podstawie tak zawodnie działającego urządzenia – mówił cicho, beznamiętnie. Z jego dotychczasowej energii nie zostało nawet śladu. Stał sam na uboczu, podczas gdy studenci ze śmiechem opuszczali salę.

– Kretyński geniuszu – powitał mnie Wan – wiesz, co zrobiłeś,? Podłączyłeś się bezpośrednio do dyspozytorni cerebroskopu i sterowałeś go własnymi myślami. On wybierał informacje o zagadnieniach przez ciebie pomyślanych, a reszta szła tak, jak przewidywaliśmy. Powiedz szczerze, myślałeś o jaskółkach?

– Tak.

– To wyjaśnia wszystko. No, sądzę, że Pat nigdy nie wznowi swych prób po takiej kompromitacji – Wan zaśmiał się. – Zresztą zobaczymy.

Historia ta pozostała naszą tajemnicą. Minęło od tego czasu już parę lat i dzisiaj kończymy studia. Na Wana ciągle jeszcze patrzą podejrzliwie i pokazują go pierwszorocznym.

– To ten, który myślał szybciej niż cerebroskop…

A Pat przez ostatnie lata egzaminuje tak jak inni, ale niedawno słyszałem, że sprowadza z układu Syriusza nowy udoskonalony model cerebroskopu. Nam on w każdym razie już nie grozi. Niech się martwią przyszłe pokolenia studentów.

Dariusz Filar

Przemiana

Przypuszczenia, które przedstawiam, nie pretendują do tytułu hipotezy naukowej, nie jestem bowiem uczonym, lecz podróżnikiem i dziennikarzem, a mój udział w ekspedycji Richarda Neaketha był wynikiem zwykłego przypadku. Reportaż opatrzyłem tytułem „Przemiana”, a więc już na wstępie sugeruję, że różnice dzielące człowieka współczesnego i tajemniczą istotę, na której ślad natrafiła ekspedycja, wynikają z trwającego miliony lat procesu przekształceń, ale nie wykluczają możliwości istnienia między wspomnianą istotą i gatunkiem homo sapiens ścisłego pobratymstwa krwi. Nie będę zdziwiony, jeżeli owo pokrewieństwo zostanie z czasem dowiedzione. Oczywiście, może się stać inaczej – prawdziwie naukowe wyjaśnienie zagadki przyniosą nam badania ogromnego sztabu uczonych, który pod kierunkiem R. Neaketha kontynuuje prace zapoczątkowane przez południowoamerykańskie odkrycia tego słynnego antropologa.

Kiedy przed dwoma laty Richard Neaketh, posuwając się w górę jednego z dopływów Amazonki, natrafił w jego środkowym biegu na nie znane dotąd nikomu plemię indiańskie, nic nie zapowiadało sensacji na skalę światową. Zaskoczenia nie wywołał nawet niezwykle niski poziom rozwoju tej społeczności, gdyż formy bytowania, Charakterystyczne dla wspólnoty pierwotnej, napotykano w tym rejonie Ameryki Południowej niejednokrotnie. Neaketh poświęcił na obserwację plemienia około dwóch miesięcy, opanował podstawy jego języka, nakręcił kilka barwnych filmów, wreszcie zgromadziwszy pewną ilość narzędzi, broni i strojów, powrócił do Europy. Wydawało się, że sprawa ucichnie zupełnie, kiedy nieoczekiwane odkrycie przyciągnęło ku niej uwagę uczonych i dziennikarzy – groty przywiezionych przez Neaketha włóczni okazały się szpikulcami sporządzonymi z tworzywa sztucznego, które nie było znane współczesnej chemii! W jaki sposób znalazło się w rękach prymitywnych łowców? Czy było produktem znanego tylko im, skomplikowanego procesu technologicznego? Czy powstało wskutek działania naturalnych sił przyrody? Takie pytania zadawano sobie powszechnie, a kolejna ekspedycja Neaketha wyruszyła w dziewiczą puszczę.

Łodzie wyprawy napotkałem na Amazonce w pobliżu Obidos, a Neaketh, z którym znamy się od dawna, pozwolił mi zająć miejsce w jednej z nich. Kilka tygodni później dotarliśmy do celu.

Widok zagrzebanej wśród błotnistych rozlewisk osady rozwiał we mnie resztki wiary w to, że jej mieszkańcy mogą być wytwórcami tworzywa – te drobne, porozumiewające się za pomocą gardłowych okrzyków istoty nie miały nawet ognia! Neaketh ostrzegał mnie, że wyciągam wnioski zbyt pochopnie, ale nie zmieniłem zdania. Jakoż okazało się, że miałem rację – po kilku dniach, oswoiwszy się z nami, tubylcy wskazali miejsce, z którego wydobywali materiał na groty. Kilkaset metrów od osady znajdowało się rozległe zagłębienie o ścianach nagich, nie porośniętych żadną, najwątlejszą nawet zielenią. To miejsce, suche i martwe, a ukryte wśród kipiącego nieogarnionym bogactwem życia wywarło na nas ponure wrażenie. Wiedzieliśmy, jak szybko powraca puszcza na każdą wydartą piędź ziemi, więc ten wielki lej, którym zawładnąć nie zdołała, budził w nas uczucie zrozumiałego niepokoju. Dno zagłębienia zaścielały odłamki, które – po oszlifowaniu i wywierceniu otworu – myśliwcy osadzali na drzewcach swoich włóczni. Odłamki te przypominały kształtem skorupy rozbitych naczyń, ale nie zdołaliśmy złożyć ich w żadną całość.

Następnego dnia po odkryciu zagłębienia rozpoczęto w nim prace wykopaliskowe. Im głębiej sięgały łopaty, tym więcej odłamków ukazywało się naszym oczom. Trzeciego dnia pracy natrafiliśmy na dużą, owalną płytę, której jaśniejszą stronę pokrywały okrągłe tarcze, wypełnione gęsto drobnymi barwnymi znakami – przywodziły na myśl cyferblaty starych zegarów. Potem wydobyliśmy jeszcze wiele innych przedmiotów, których kształty pozwalały snuć niezliczone domysły co do ich przeznaczenia.

Wszystko, co wydobyto z ziemi, nawet najdrobniejsze okruchy, zbierano do specjalnych pojemników, a wieczorem, po powrocie do obozu, oglądano uważnie i poddawano wstępnej selekcji. Dobiegał końca pierwszy tydzień naszego pobytu w osadzie, kiedy wykopano najcenniejszą zdobycz. Słońce już zaszło, siedzieliśmy w namiotach i opróżnialiśmy pojemniki z plonów minionego dnia, kiedy nagle poderwał nas czyjś głośny krzyk:

– Chodźcie! Znalazłem!

Wypadliśmy na plac w środku obozowiska i ujrzeliśmy Paula Dalmanna wymachującego nad głową kawałkiem grubego, szarego patyka.

– To jest kość! – krzyczał Dalmann.

Lekarz wyprawy, Vincent von Noort, obejrzał uważnie przedmiot znaleziony przez Dalmanna, a później skinął głową.

– Masz rację – powiedział. – Kość… Kość ludzka… to fragment piszczeli.

– Wracamy tam zaraz – zarządził Neaketh. – Zabrać reflektory.

Od razu zapomnieliśmy o zmęczeniu, w kilka minut później opuściliśmy obóz.

– Kopałem w kwadracie szóstym – opowiadał Dalmann. – Znalazłem tę kość, ale nie zwróciłem na nią uwagi, bo wśród wielu rzeczy, które dziś wydobyłem, nie rzucała się w oczy. Dopiero w obozie zdałem sobie sprawę, że to może być to…

Dotarliśmy na miejsce. Po kilku chwilach pracy na dnie dołu zobaczyliśmy żebra i kości rąk, później odgrzebywaliśmy dziesiątki drobnych kawałków, wreszcie spod kolejnej warstwy sypkiej ziemi wyłoniła się czaszka. W pierwszej chwili wydała się nam czaszką ludzką – dopiero ochłonąwszy zauważyliśmy długie, walcowate wyrostki nad czołem i wielki, szlachetny kształt owalu kryjącego mózg. Szkielet leżał w dziwnej, skurczonej pozycji, z kolanami podciągniętymi ku brodzie, a ramionami mocno wykręconymi do tyłu. Wśród palców lewej dłoni tkwiła czarna kula.

Sporządziliśmy szkice i zdjęcia, a później przystąpiliśmy do dokładnych oględzin szkieletu. Najbardziej fascynowała wszystkich czaszka, bo wkrótce zdołaliśmy wyliczyć, że pojemność jej puszki mózgowej prawie dwukrotnie przewyższała rozmiary naszych czerepów. Istota, do której należał szkielet, miała około dwóch metrów wzrostu.

Tej nocy nikt nie udał się na spoczynek, czekaliśmy bowiem na werdykt uczonych, wyspecjalizowanych w ocenie wieku kości. Wynik, który uzyskali nad ranem, wprawił wszystkich w bezgraniczne zdumienie – szkielet pochodził sprzed pięciu milionów lat. Upłynęło niewiele czasu, a komunikat o odkryciu zamieściła prasa całego świata – ja byłem dziennikarzem, który udostępnił tę wiadomość największym agencjom. Tekst depeszy, którą – z prośbą o przekazanie UPI – wysłałem przez radio do swego przyjaciela w Manaus, brzmiał następująco:

„Słynny antropolog Richard Neaketh znalazł podczas prac wykopaliskowych w dorzeczu Amazonki szkielet ludzki sprzed pięciu milionów lat. Do tej pory najstarsze wykopaliska kości ludzkich pochodziły sprzed dwóch milionów lat. Czaszka należąca do szkieletu różni się kształtem od czaszek istot ludzkich sprzed setek tysięcy lat – na kości czołowej ma dwa rozmieszczone symetrycznie i mierzące około sześciu centymetrów walcowate wyrostki, a objętość jej puszki mózgowej przekracza osiemset centymetrów sześciennych. Trwają badania zmierzające do wyjaśnienia zagadkowego znaleziska. Szereg zjawisk wskazuje na wysoki szczebel rozwoju cywilizacji, z której pochodziła tajemnicza istota.”

Zjawiska, o których pisałem w depeszy, związane były z działaniem znalezionej w dłoni szkieletu kuli. Pierwszy sięgnął po nią Dalmann, uniósł ją nieco, ale już po chwili odrzucił jak oparzony. Kula ożyła – błyskała różnokolorowymi światłami, wirowała, a równocześnie dookoła rozlegały się wysokie dźwięki. Trwało to blisko godzinę, a później kula znów stała się czarna i cicha. Ujęta w dłoń, zabezpieczoną azbestową rękawicą, nie zdradzała żadnego niepokoju, wystarczyła jednak chwila zetknięcia z ludzką skórą, a całe zajmujące kilkadziesiąt minut widowisko zostało dokładnie powtórzone. Zrozumieliśmy, że w kuli zawarty jest zapis, do którego wyzwolenia wystarczy dotknięcie – błyski świateł i wysokie dźwięki to ostatnie słowa istoty, której szkielet znaleźliśmy.

W tym miejscu kończy się prezentacja znanych mi faktów. Opisałem wszystkie. Dalej są już tylko domysły.

W niewiele dni po wysłaniu depeszy do UPI nad naszym obozowiskiem rozległ się warkot śmigłowców – przestałem być jedynym w tych stronach dziennikarzem. Obwieszony kamerami hałaśliwy tłumek zarzucił nas gradem pytań. Neaketh nie udzielił ani jednej odpowiedzi, bo nie chciał podpierać swym autorytetem żadnej niedoważonej koncepcji – uważał, że w całej sprawie kryje się zbyt wiele zagadek, z których łatwo zbudować tanią sensację.

Inni okazali się mniej powściągliwi. Prawie wszyscy uważali, że tajemnicza istota była przybyszem z innego świata, który poniósł śmierć wskutek katastrofy przy lądowaniu. Najbogatszą teorię zbudował Dalmann – jego zdaniem, przed pięcioma milionami lat na bezludną jeszcze Ziemię przybył statek z innej galaktyki przynosząc na swoim pokładzie liczną załogę. Kosmiczni żeglarze nie znaleźli na naszej planecie korzystnych warunków, ale uszkodzenie pojazdu nie pozwoliło im odlecieć. Kolejne pokolenia przybyszów padły ofiarą degeneracji, która po dwóch milionach lat przywiodła je do stadium australopiteków. Wtedy dopiero nieznany bodziec dał początek następnemu procesowi ewolucji, która dźwignęła upadłych geniuszy ku nowej wspaniałości, a za milion lat doprowadzi współczesnego człowieka do poziomu reprezentowanego przez rozbitków w dniu przybycia na Ziemię. Według Dalmanna znaleziony przez nas szkielet był jednym z wielu, które kryją jeszcze puszcze i pustynie.

Zdanie Dalmanna podzielałem blisko rok – pokrewieństwo z istotą o wspaniałej czaszce i perspektywa osiągnięcia przez mych późnych wnuków ewolucyjnych szczytów – wydawały mi się czymś, w co warto wierzyć.

Najlepszym rozwiązaniem zagadki byłoby oczywiście odczytanie zapisu (czy to jest rzeczywiście zapis?) zawartego w czarnej kuli, ale to zadanie trudniejsze niż rozszyfrowanie hieroglifów. Nasze poznanie życia starożytnych Egipcjan przyniosło klucz do przeniknięcia tajemnicy wielu znaków ich pisma, a o życiu istoty, której szkielet znaleźliśmy, nie wiemy nic.

Rozważania o treści listu, który zawierała kula, przywiodły mnie do stworzenia własnej teorii, wyjaśniającej losy naszego domniemanego przodka. Pewnego dnia pomyślałem po prostu, że mógł to być praprawnuk, człowiek z dalekiej przyszłości, który zabłądził w zamierzchłą przeszłość.

Krótkie pauzy dzieliły błyski i dźwięki, wydawane przez kulę, na cztery części. Spróbowałem wyobrazić sobie, o czym mówi każda z nich. Wyjaśniam, że nie zamierzałem tłumaczyć listu, a tylko podjąłem wysiłek napisania historii, która – moim zdaniem – może być w nim zawarta.

Kula list

I

Jonasz padł w morze i stanęły wody od burzenia swego. Unosił się na spokojnej powierzchni, po której z rzadka tylko przebiegały gnane wiatrem łaskotliwe fale. Był nagi, ale dookoła czuł uspokajające ciepło. Mgła unosiła się nad wodami, za nią kryły się lądy i sunące ku ich brzegom okręty. Jonasz nie oczekiwał wyłowienia, nie pragnął go nawet, bo przyniosłoby kres leniwemu kołysaniu, a z tym było mu dobrze. Otwarta paszcza wielkiej ryby ukazała się tak nagle, że nim zdążył poczuć strach, mknął już w rwącym strumieniu przez gorącą ciemność. W niszy o ścianach czerwonych i świecących matowym blaskiem siedzieli trzej nadzy mężczyźni.

– Nie jesteś szczepiony? – zapytał jeden z nich.

– Nie – odparł Jonasz.

Podeszli ku niemu, a wtedy zobaczył w ich rękach białe, wyostrzone ości. Ukłuli go jednocześnie.

Ból wyrwał go ze snu, zmusił do otwarcia oczu. Leżał pod przejrzystą pokrywą komory anabiotycznej, na skórze przedramienia pęczniała kropla krwi. Zauważył strzykawkę chowającą się wolno do ukrytego w ścianie komory pojemnika.

– To już? – szepnął.

Wiedział, że niedługo będzie musiał wstać i myślał o tym z niechęcią.

II

Pewnego popołudnia, nie pamiętasz już, kiedy to dokładnie było, przestałeś pragnąć czegokolwiek. Stanąłeś nagle na środku ruchliwego chodnika i pogrążyłeś się w zadumie. Obok przechodzili ludzie i przyglądali się ze zdziwieniem, ale ty nie zwracałeś na nich uwagi. Myślałeś o swojej karierze naukowca i o dniu, w którym ją porzuciłeś, bo bieg ku poznaniu wydał ci się machiną od lat sunącą naprzód jedynie siłą bezwładu. Wspominałeś książki, które napisałeś później, i rozgłos, jaki ci przyniosły. Ale od tego też przecież odszedłeś… Nadszedł czas, kiedy nie chciałeś już tworzyć niczego poza własnym życiem, postanowiłeś posiąść świadomość wszystkich ludzkich uczuć. Przyjmowałeś je odrzuciwszy wybór, i radość wypełniała cię nawet wtedy, gdy wymierzano ci uderzenia. Wierzyłeś, że nawet one czynią cię bogatszym. Tamtego popołudnia spostrzegłeś nagle, że od dawna stoisz w miejscu. Ujrzałeś siebie wtłoczonego w kilka schematycznych rozwiązań, które zaczynają się powtarzać coraz częściej, bo innych twoja epoka ofiarować nie może. Dano ci już wszystko, wciąż jeszcze czułeś niedosyt, ale przed tobą były tylko naśladownictwa minionych wrażeń. Zrozumiałeś, że od tej chwili nic cię już naprawdę nie będzie absorbować.

Czułeś się znakomicie, świadomość, że niczego nie oczekujesz, budziła śmiech.

Myśl o śmierci wypłynęła z samego środka twojej radości, pusta i lekka jak wszystko, co czułeś. Zastanawiałeś się przez moment, nim stwierdziłeś, że śmierci także nie pragniesz. W chwilę później przez twoją oczyszczoną z dążeń świadomość przemknął cień jakiejś tęsknoty – zamglony obraz niósł ciepło promieni słońca, bezwolne rozluźnienia całego ciała, pełnię zaspokojenia żądz, doskonałą wolność, a w tej nieświadomość dobra i zła oraz doznania, dla których nie umiałeś znaleźć nazwy. Wiedziałeś już, że nigdy nie byłeś w tym miejscu, więc wysilałeś mózg, by zgadnąć, skąd wzięła się w tobie ta wizja. Potem roześmiałeś się głośno – pojąłeś, że pragniesz odwiedzić raj.

III

„Tachistos”… Dlaczego zgłosiłem chęć udziału w wyprawie tego statku szaleńców? Dzisiaj nie umiem już odpowiedzieć na to pytanie. Byłem autorem książek, których bohaterów uznano za najwierniejsze portrety przedstawicieli młodego pokolenia – może sam chciałem stać się legendą… Może uciekałem? Odjeżdżając na statek powiedziałem:

„Niewiele jest myśli ludzkich, których poznanie wywarłoby na mnie wrażenie równe temu, jakiego doznałem czytając projekt pierwszej wyprawy rakietą tachionową. Oderwać się zupełnie od własnego gatunku, przejść granicę wyznaczoną przez ślepy mechanizm przyrody, przełamać magiczną barierę szybkości świata, w pędzie zmierzającym ku nieskończoności dosięgnąć krańców Kosmosu – oto zadanie na miarę naszych czasów! Wiem, że owoców mego poznania nie będę mógł przekazać na Ziemię, wiem, że to wyprawa bez powrotu. Nie budzi się we mnie lęk, kiedy o tym myślę. Przemijanie jest dla mnie takie samo w każdym punkcie czasu i przestrzeni. W parafrazie przypomnę słowa Anacharsisa – istnieją trzy rodzaje ludzi – ci którzy żyją, ci którzy umarli i ci, którzy żeglują w Kosmosie”.

Czy wierzyłem we własne słowa? Czy gnał mnie chwilowy nastrój? Nie wiem, nie wiem…

IV

Jonasz podniósł pokrywę i zeskoczył na podłogę kabiny. W całym ciele czuł ból, w ustach rosła gęsta kula suchej goryczy. Z wysiłkiem włożył skafander i wyszedł na korytarz. Uderzyła go panująca wszędzie cisza. Podszedł korytarzem ku kabinom innych członków załogi, ale drogę zagrodziła mu awaryjna pokrywa. Zawrócił i pobiegł do sterówki. Jedno spojrzenie na tablicę kontrolną powiedziało mu, że został sam – ta część „Tachistosa”, w której lecieli inni, już nie istniała. Minęła długa chwila, nim zaczął się zastanawiać nad sytuacją. Spojrzał na szybkościomierz i stwierdził, że w ciągu sekundy przebywa teraz trzydzieści tysięcy kilometrów. Potem pochylił się nad wskaźnikiem położenia statku i po raz drugi od chwili przebudzenia ogarnęło go pełne trwogi zdumienie: „Tachistos” zbliżał się do Ziemi. „Wracam? – myślał Jonasz. – Jak to się stało?” Zapragnął natychmiast nawiązać łączność z rodzinną planetą, ale aparatura była uszkodzona. „I tak mnie zauważą – myślał – Przygotuję wszystko. Wyląduję. Wrócę… będę tam…”


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю