Текст книги "Wehikuł Wyobraźni"
Автор книги: Збигнев Простак
Соавторы: Конрад Фиалковский,Витольд Зегальский,Януш Зайдель,Виктор Жвикевич,Кшиштоф Малиновский,Яцек Савашкевич,Stanislav Lem,Анджей Чеховский,Чеслав Хрущевский,Krzysztof Boruń
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 5 (всего у книги 23 страниц)
– Nie ma pan co żałować. Podła dziura.
– Może pan jeździć dalej. Samochodem nigdzie nie jest daleko.
– Nie mogę, doktor nie zezwala. Wszyscy tu musimy być ciągle na miejscu.
– A on sam jeździ?
– Kiedyś jeździł do rodziny, niedaleko stąd, pięćdziesiąt kilometrów. Teraz i on nie jeździ.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Mówią, że rozwiódł się z żoną.
– A naprawdę?
– On mi się nie zwierza – Josph wziął tacę.
– A panu jeszcze się nie znudziło?
– Może trochę. Ale praca dobra. Gdzieś trzeba pracować.
– Ma pan tu sporo pracy.
– Wszystko robię. Sam pan widzi.
– Ma pan wszechstronne kwalifikacje. Instytut to prawie fabryka, przynajmniej pod względem pobieranej mocy.
– Bez przesady. Raczej zdalne sterowanie i przesyłanie informacji.
Moce nie są tu takie duże. Poza tym do aparatury specjalnej przyjeżdżają z zewnątrz.
– Chciałbym kiedyś zobaczyć tę waszą aparaturę.
– Niestety, to niemożliwe. W tych sprawach mamy ścisłe instrukcje. Jakaś awaria i większość eksperymentów trzeba by powtarzać. Nie mówiąc już o materiale biologicznym, który tutaj jest dość kosztowny. Oczywiście mamy zabezpieczenia.
– Własne zasilanie awaryjne?
– Tak.
– Jasne. Przy niezbyt wielkich mocach to najprostsze wyjście.
Josph popatrzył na Molnara uważnie.
– Mówiono mi, że pan jest neuronikiem.
– Różne rzeczy mówią, ale moja specjalność jest dużo bardziej zbliżona do pana specjalności, niż się to panu wydaje – powiedział nie zastanawiając się nad tym, co mówi. Myślał już o czym innym: o niewielkiej mocy pobieranej przez instytut, i zrozumiał, że jeden z nich, Egberg lub Josph, nie mówi prawdy. – Wyjaśnię to – pomyślał i wiedział już, jak to zrobi. Nie zauważył nawet, kiedy Josph wyszedł. Mag spotkał następnego dnia w ogrodzie. Zobaczył, jak szła alejką ku domowi.
– Mag… Ma pani chwilę czasu?! – zawołał.
Zatrzymała się niezdecydowana.
– Jedną chwilę… – podszedł do niej.
– Powinnam być w sekretariacie – powiedziała niepewnie.
– A może jest pani niezręcznie rozmawiać ze mną tutaj?
– Nie, dlaczego?
– Wydawało mi się, że rzadko się teraz spotykamy.
– Mam tu dużo zajęć.
– Nie zabiorę pani dużo czasu. Chcę wiedzieć jedno. Czy odczuwała pani, pani osobiście, skutki zaniku pola?
– Ja nie, ale Bertold…
– Nie mówmy teraz o Bertoldzie. Czy pani sama nic nigdy nie czuła?
Zawrotów głowy w częściowo ekranowanych pomieszczeniach, czegoś takiego?
– Nie. Dlaczego pan pyta? Molnar chwilę nie odpowiadał.
– Powiem pani – zdecydował się wreszcie. – Podejrzewam, że tego pola w ogóle nie ma.
– Jak to?
– Po prostu nie ma. A właściwie istnieje ono tylko w wyobraźni pani i jeszcze kilku obiektów farmy, jak wy to mówicie. Jest to doskonały w swej prostocie pomysł Egberga.
– Nie bardzo rozumiem…
– To proste! Czy pani, mimo wszystkich swych zobowiązań podpisanych wtedy, przed operacją, zostałaby tutaj na stałe, gdyby nie pole?
– Nie, oczywiście nie. Ach… rozumiem! Uważa pan, że on mógłby to zrobić? Zasugerować nam istnienie pola, którego nie ma?
– Mógłby na pewno. Pani nie docenia swego szefa. Ja znam go dłużej.
– I jest pan pewny, że tak właśnie postąpił?
– Nie… Szczerze mówiąc nie. I dlatego chciałbym zaproponować pani eksperyment, eksperyment z udziałem pani.
– A cóż ja mogę panu pomóc?
– Wejdzie pani do bunkra, Mag, na krótko: na dwie, trzy minuty.
Jeśli się pani nic nie stanie, będzie pani wolna. Patrzyła na niego uważnie. Pomyślał, że jest dużo bardziej opanowana, niż początkowo przypuszczał.
– Myślę, że wejście tam to śmierć. A ja nie chcę umierać.
– Chce pani zostać tu do końca życia? Kilka dni temu…
– Wtedy miałam zły dzień. To mi się czasem zdarza. Ale chcę żyć, nawet tu, jeśli nie mogę inaczej.
– Słuchaj, Mag. O śmierci nie ma mowy. Będę cię asekurował z zewnątrz. Wyciągnę cię stamtąd po prostu, gdybyś straciła przytomność. W sekundę się nie umiera. Przewiążę cię liną i wyciągnę.
– Inaczej tego sprawdzić nie można?
– Nie można. Więc jak?
Nie odpowiedziała. Stali na środku alejki i Molnar wiedział, że prędzej czy później nadejdzie ktoś, kto przerwie tę rozmowę, którą musiał dokończyć.
– To także dla ciebie szansa. Nikt poza mną nie odważy się spróbować. Wy wszyscy tutaj boicie się Egberga. Nie zaprzeczaj. To widać. A do tego eksperymentu jedna osoba nie wystarcza. Pomyśl o Bertoldzie. Gdyby ktoś go wtedy wyciągnął stamtąd, żyłby do dzisiaj. Ale on próbował sam.
– On próbował?
– Tak sądzę. Musiał zauważyć to samo co ja. – Boję się, profesorze – ale spróbuję. Jeśli się nie uda, będziesz miał mnie na sumieniu. Myślał, że się uśmiechnie, ale ona patrzyła na niego uważnie, tak samo jak poprzednio.
– Kiedy chcesz próbować, profesorze? – zapytała jeszcze.
– Zaraz. Możesz? Linę przygotowałem. Dobrze. Tylko zmienię sukienkę.
– Po co?
– Gdyby się nie udało. Ta nie jest najlepsza…
– Ależ Mag, bądź rozsądna. Chodźmy!
Teraz uśmiechnęła się do niego.
– Zgoda. Nie obawiaj się, profesorze. Ja się nie wykręcam. Wejdę tam, to już postanowione.
Do instytutu wrócili osobno i spotkali się przy schodach prowadzących do podziemi. Było tu chłodno i Molnar czuł stęchły zapach wilgotnej piwnicy. Schody były szerokie, a obok nich prowadziła w dół betonowa pochylnia. Pochylnia ta kończyła się u wejścia do bunkra półkolistym otworem, w który wjeżdżały wózki z preparatami do naświetlań. Był tam poprzednio, i obok, w stercie opakowań, ukrył linę. Była związana solidnym marynarskim węzłem z dwu krótszych, które służyły do zasuwania zasłon w jego pokoju. Zdjął je o świcie, kiedy było jeszcze szaro, i przypuszczał, że ci, którzy mogliby go obserwować, śpią. Mag nie sprawdziła nawet węzła. Przewiązał ją w pasie silnie, tak że ledwo mogła oddychać, a potem szarpnął kilkakrotnie liną sprawdzając, czy wytrzyma jej ciężar. Chciał ją podnieść w górę na linie, tak jak poprzednio planował, ale był zbyt słaby. – Gotowe – powiedział. Nie zawahała się. Weszła do bunkra głęboko, aż lina się naprężyła.
Teraz czekał kilkanaście sekund.
– Co czujesz? – zapytał.
– Chyba nic. Jest mi tylko gorąco.
– To z wrażenia…
Patrzył na zegarek. Minęła minuta.
– A teraz?
– Nic. Naprawdę nic.
Gdy po pięciu minutach wyszła z bunkra, wiedział, że miał rację.
– Wygraliśmy, Mag – powiedział odwiązując linę. W półmroku widział zarys jej twarzy.
– Więc jestem wolna?… – mówiła powoli, z trudnością.
– Tak.
– To… wspaniale, profesorze. – Odwróciła się gwałtownie i pobiegła pochylnią w górę, ku jasnemu prostokątowi wyjścia. Molnar zwinął linę, ukrył ją wśród opakowań i poszedł za Mag schodami. W połowie pochylni spostrzegł sandał.
Więc pola nie było. Mógł teraz po prostu przejść na drugą stronę ogrodzenia i zejść w dół do miasteczka. Jakiś statek zabrałby go na pewno i za pięć, sześć dni byłby już u siebie, jeśli jego pokój nie został w tym czasie wynajęty. Ale Bertold umarł i to go niepokoiło. Nie był już młody i nigdy nie działał pośpiesznie. Postanowił powtórzyć eksperyment.
Wejdę do środka, a Mag będzie mnie asekurować – myślał. – Tylko czy jest ona dostatecznie silna, by mnie stamtąd wydobyć, jeśli stracę przytomność. Uznał, że zastanowi się nad tym dokładniej po kolacji. Ale po kolacji przyszedł Egberg.
– Myślę, profesorze, że powinniśmy porozmawiać – powiedział i usiadł w fotelu usuwając stamtąd jakieś rzeczy Molnara.
– Od dawna na to czekam.
– Wcześniej nie mogłem, bo nie znałem jeszcze wyników analiz i testów. Teraz mam już pełny obraz stanu pana organizmu.
– Pełny?
– Tak. Sprawdziliśmy to nadzwyczaj dokładnie. Okazało się, że moja decyzja była słuszna. Stan pana organizmu nie uzasadnia wszczepienia autonomicznego układu serca.
– Jak mam to rozumieć?
– W tej chwili pana serce napędzane jest energią z zewnątrz, wytwarzaną w generatorze pola siłowego, tu w instytucie. Dlatego nie może pan opuścić instytutu.
– I nie ma pan zamiaru wszczepić mi autonomicznego serca?
– Nie.
– Lubię jasne odpowiedzi. Ale to jest bezprawie. Nie zgadzałem się na taki zabieg.
– Ratowałem panu życie. Wybrałem ten układ sztucznego serca, który miałem. Wie pan równie dobrze jak ja, że z tego powodu żaden sędzia nie skaże mnie nawet na grzywnę.
– Ale mam prawo wymienić to serce.
– Oczywiście. Jeśli zakupi pan układ autonomiczny oraz niezbędne usługi związane z jego wszczepieniem.
– To nierealne. Wie pan o tym, Egberg.
– Wiem.
– Więc jak długo chce mnie pan tu trzymać w instytucie?
– Odłączyć panu serca nie mogę, bo to zagrażałoby pana życiu, profesorze, i jest karalne. Mógłbym oczywiście przekazać pana do instytutów państwowych, ale to ze względu na naszą długotrwałą znajomość nie wchodzi w rachubę.
– Więc do śmierci?
– Mówmy otwarcie, nie ma pan długich perspektyw, profesorze.
– Po co ta szczerość? Zdaję sobie z tego sprawę.
– Nie mówię tego bez powodu. Pozostała część układu krążenia i nerki w złym stanie. Poza tym podejrzewam nowotwór wątroby. W sumie dwa, trzy lata.
– Na więcej nie liczyłem.
Molnar wstał i chciał zapalić światło. W pokoju był już mrok i nie widział twarzy Egberga, a wiedział, że rozmowa jeszcze nie skończona.
– Niech pan usiądzie, profesorze. Jeszcze chwila. Nie zabiorę panu dużo czasu.
Molnar zawahał się i usiadł na poprzednim miejscu.
– Chcę panu coś zaproponować, profesorze – Egberg mówił cicho. – Przeszczep pana mózgu do młodszego i zdrowego ciała, absolutnie zdrowego. Zabieg eksperymentalny. O ile wiem, na świecie dokonano tylko kilku… tego rodzaju przeszczepów. Oczywiście wynik trudno gwarantować…
– Doktorze Egberg – Molnar przerwał mu – pan kpi sobie ze mnie. Wie pan nie od dziś, co o tym myślę…
– Teoretycznie, ale tu chodzi o pana życie! – A cóż pan sobie wyobraża, że z powodu kilku czy nawet kilkunastu lat życia zgodzę się na to? To, co pan proponuje, to jest zwykła, pospolita zbrodnia.
– Nic podobnego! Jeden człowiek umiera, bo w jego ciele funkcjonuje wszystko, tylko mózg ginie. A drugi ma zniszczone ciało i sprawny mózg. Z tych ludzi, dwu martwych prawie ludzi, tworzę jednego – zdrowego.
Tworzę człowieka! Człowieka, którego nie było.
– Pan jest pozbawiony wyobraźni, doktorze. To także kalectwo… A jeśli ten mózg, wszczepiony do nowego ciała, nie zechce wraz z tym ciałem umrzeć i będzie szukał nowego, następnego nosiciela, a potem jeszcze następnego? Mieć zawsze dwadzieścia kilka lat, aż do śmierci mózgu, nigdy pan o tym nie marzył. Zmieniając pięciu, sześciu nosicieli, można to osiągnąć. Nigdy fizycznej starości. Młodość, wieczna młodość w kolejnych ciapach.
– Pan przesadza, profesorze. Zostaną ustalone przepisy…
– Tak zawsze można powiedzieć, ale to nic nie zmienia. Pasożytowanie na własnym gatunku, temu naprawdę służą pana eksperymenty.
– Słyszałem to już kilkanaście lat temu.
– Jak pan widzi, nie zmieniłem zdania. A teraz proszę wyjść.
Potem długo nie mógł zasnąć. Myślał o człowieku, w którego ciało Egberg chciał wszczepić jego mózg. Był to zapewne mężczyzna, młody mężczyzna, i Egberg w zapisie aktywności elektrycznej jego mózgu dostrzegł te zmiany, które poprzedzają śmierć. Pewnie miał kolegów, rodzinę, czytywał kronikę sportową i kiedy chciał być sam, wypływał w morze daleko od brzegu.
Molnar przewrócił się na drugi bok, potem wstał, przeszedł do łazienki i odkręcił kran z zimną wodą. Wsadził pod nią głowę i czuł, jak zalewa mu nos i uszy.
Zasypiał już naprawdę, gdy zbudził go Egberg pytając z ekranu, kiedy ostatni raz widział Mag. I wtedy wiedział już, że samotnie wejdzie do bunkra.
Wszedł tam bez wahania następnego dnia, rankiem. Nie mógł dłużej czekać. Wiedział, że Egberg nie rezygnuje ze swych planów. Zrobił dwa kroki w głąb. Stanął. Czuł, że szybciej oddycha. To strach – pomyślał. Ale potem poczuł zawrót głowy, ucisk i wiedział, że nie wyjdzie już z bunkra.
Zbudził się i leżał w ciemności. Zmuszał się do myślenia i czuł, że wymaga to wysiłku. Pamiętał wejście do bunkra i wiedział, że od tej chwili minęło wiele dni. Stan, w którym się znajdował, nie był więc anabiozą, bowiem jego mózg notował upływ czasu. Poza tym były jeszcze jakieś fragmenty obserwacji, ale nierealne, które rozpływały się, gdy koncentrował się na nich. Oddychał normalnie, nie czuł bólu. Po chwili zdał sobie sprawę, że ktoś dotyka jego głowy, a do żył rąk wtłaczany jest jakiś płyn. Nagle zaczął widzieć – zdjęto mu opaskę z oczu. Zobaczył Dorna.
– Widzi mnie pan? – zapytał Dorn.
– Widzę – odpowiedział, ale mówił z wysiłkiem, sylabizując.
– Słyszy mnie pan dobrze?
– Tak.
Dorn wyjął igły z jego żył.
– Proszę spróbować wstać.
Molnar wstał. Całe ciało miał sztywne i ruchy nie skoordynowane.
Zrobił dwa kroki i zatoczył się.
– Jest pan osłabiony? – zapytał Dorn.
– Nie. Zesztywniałem.
– To brak koordynacji. Zdobędzie ją pan w ciągu kilku dni. Teraz przejdziemy do gabinetu.
Dorn otworzył drzwi i przeszli do gabinetu Egberga. Egberga tam nie było.
– Uratowaliście mnie? – zapytał Molnar.
– Tak.
– A Egberg?
– Zostawił panu list. Proszę, niech pan siądzie. – Dorn sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i podał Molnarowi zapieczętowaną kopertę.
– Jeśli czuje się pan dobrze, przejdę do sąsiedniego laboratorium.
Gdybym był panu potrzebny – proszę zawołać.
Molnar rozerwał kopertę. List był pisany ręcznie.
Szanowny Profesorze!
List ten jest kontynuacją naszej rozmowy, której wtedy nie dokończyliśmy. Otóż osobą, której ciało chciałem panu wtedy zaproponować, byłem ja sam. W tej chwili, jeśli pan list ten czyta, przeszczep udał się i jest pan mózgiem mojego ciała…
– Dorn! – krzyknął Molnar.
Dorn uchylił drzwi.
– Lustro!
– Mam przygotowane. – Dorn podał mu niewielkie lusterko i wtedy Molnar zobaczył odbicie twarzy Egberga. Była jakaś inna. Po chwili Molnar zrozumiał, że oczy są jego własne. Odłożył lustro.
…W moim przekonaniu – czytał dalej – postąpiłem słusznie. Stan pana organizmu przedstawiłem podczas naszej rozmowy w sposób obiektywny. U mnie natomiast stwierdzono guz mózgu, powiększający się dość szybko, tak że musiałem się spieszyć z przeszczepem, jeśli sam miałem zaplanować i przygotować operację. Przyczyny mojej decyzji są dwojakie: po pierwsze osobiste, których nie zrozumie pan zapewne. W każdym razie, jeśli zaakceptuje pan ten przeszczep, czeka pana, przypuszczam, około dwudziestu lat życia, możliwość pracy naukowej w instytucie, który jest pana własnością. Wyrównuje to w moim przekonaniu pewne zobowiązania, które miałem względem pana. Moimi osobistymi sprawami pana nie obarczam. Z rodziną jestem rozwiedziony, rozłączony ż materialnie jest ona zabezpieczona. Moja żona zna faktyczny stan rzeczy i z jej strony nie przewiduję żadnych kłopotów. Drugą przesłanką mojej decyzji jest fakt, że pana zawodowe przygotowanie umożliwi dalsze prowadzenie instytutu, a przede wszystkim dokonanie obserwacji subiektywnych odczuć przeszczepu. Sugerowałbym panu sporządzenie raportu o tej sprawie. Oczywiście decyzja należy do pana. Co do przebiegu operacji dokonał jej Dorn z asystą zewnętrzną. Moją zgodę znajdzie pan wśród innych dokumentów, a pan został potraktowany jako „ciało z wypadku”. Prawnie jest to w porządku, aczkolwiek ustawodawca nie przewidywał przeszczepień mózgu w tej konfiguracji. Ponadto uważam, że wszelkie inne zastrzeżenia, jakie mógłby pan mieć w stosunku do mojej decyzji, są o tyle nieuzasadnione, że w każdej chwili, w razie braku akceptacji z pana strony, może pan zlikwidować przeszczep ż umrzeć. Ze spraw mniej istotnych pozostaje mi jeszcze jedno wyjaśnienie. Wejście do bunkra dowodzi, że nie wierzył pan w istnienie pola siłowego, generowanego w instytucie, dostarczającego energii pana sercu. Przypuszczenia pana są słuszne. Takiego pola nie ma. Serce pana zasilane było z baterii, zawierającej pierwiastki promieniotwórcze, wszczepionej wraz z sercem. Natomiast rytm pracy serca regulowany był zewnętrznie, przez impulsy przekazywane bezprzewodowo z generatora instytutu. Gdy wszedł pan do bunkra, synchronizacja znikła. Efekty tego odczuł pan osobiście. Muszę się przyznać: przypuszczałem, że wejdzie pan do bunkra, ż czekaliśmy tam na pana. Właściwie od momentu wyjazdu Mag wszystko stało się dla mnie jasne. Liny znalezione przy bunkrze stanowiły tylko potwierdzenie moich przypuszczeń. Nie mógł pan jednak wiedzieć, że Mag, która miała przeszczepiony rdzeń przedłużony, jest całkowicie niezależna od naszej synchronizacji, pan natomiast nie. Cóż, działał pan w pewnym sensie na swoja niekorzyść i odejście Mag jest dla pana stratę bardzo dobrej sekretarki. Ale tego pan nie mógł przewidzieć.
Jak już wspomniałem wcześniej, pozostawiam do pana decyzji sprawę ogłoszenia komunikatu dotyczącego przeszczepu. Innymi słowy może pan dalej żyć jako Egberg Lub też pod własnym nazwiskiem. Wszystkie dokumenty, niezbędne w obu przypadkach, są przygotowane.
Egberg
Odłożył list i siedział nieruchomo nie myśląc o niczym. Po kilku minutach do gabinetu zajrzał Dorn.
– Jak pana samopoczucie? – zapytał.
– Doskonałe.
– Jestem dumny z tej operacji – powiedział Dorn. – Czy będziemy ogłaszać komunikat?
Molnar nie odpowiedział.
– Co z moim ciałem? – zapytał po chwili.
– Spalone i pogrzebane. Już trzy miesiące temu. Taki przeszczep to zabieg wielofazowy. Największe kłopoty…
– A jego mózg? – przerwał mu Molnar.
– Separowany.
– Żyje?
– Tak. Niech pan spojrzy.
Podszedł do pulpitu i wcisnął odpowiednie klawisze. W ekranie, w wielkim naczyniu, w bezbarwnej niemal cieczy pływał mózg. Widział połączone z nim oczy, z których jedno patrzyło na nich wprost z ekranu. W głośniku słyszał cichy szum pomp tłoczących odżywczy płyn, a potem zobaczył zapis przebiegów elektrycznych w mózgu Egberga. Był to zapis aktywności czuwającego mózgu. Ten mózg widział, myślał… i wiedział. Szklane ściany słoja, z którego nie ma wyjścia, to był jego cały świat.
– On tak zdecydował? – zapytał Dorna.
– Nie. Nic na ten temat nie mówił. Ale mózg był nam właśnie potrzebny do doświadczeń z zakresu sterowania ruchem rakiet towarowych do planet zewnętrznych. Opracowujemy tu taki temat.
– Ale jego mózg?
– Ten guz nie daje chwilowo większych efektów. Uwarunkujemy go?
– Więc nie godził się na to?
– Nie, ale fragmenty pooperacyjne zawsze wykorzystujemy.
– Dorn, jest pan zwykłym łajdakiem – powiedział Molnar. – Która to sala?
– Siódma.
– Proszę klucze. Klucze Egberga.
– Ma je Josph.
– Niech pan je przyniesie.
– Ale…
– Powiedziałem. Ja tu decyduję.
Po chwili Dorn wrócił z kluczami. Molnar wziął je.
– Pan tu zostanie – powiedział.
Przeszedł korytarzem i otworzył drzwi sali siódmej. Wszedł i spostrzegł, że oczy mózgu go nie widzą. Uważając, by nie wejść w pole widzenia oczu, podszedł do pompy wtłaczającej do klosza płyn i odłączył ją. – To będzie najlepsze wyjście – pomyślał. – Umrze z niedotlenienia nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Przecież mózg nie ma układów kontrolujących zawartość tlenu. Po prostu zaśnie i nie obudzi się już. Gdybym usunął płyn z klosza, umarłby wcześniej, ale wiedziałby, że umiera. Patrzył jeszcze przez chwilę na zapis aktywności mózgu w ekranie oscyloskopu, a potem wyszedł.
Zamknął drzwi i wtedy spostrzegł Dorna.
– Niech pan mi odda swoje klucze – powiedział.
– Nie… nie mam.
– Trudno. Zostawi je pan u portiera. Od dzisiaj nie pracuje pan już w instytucie.
– Dlaczego? Przecież ja…
Nie słuchał dalej. Schodami zszedł do podziemi. Zataczał się lekko i niekiedy wspierał się o ścianę. Brak koordynacji; jak to określił Dorn – pomyślał – ale muszę być teraz skoordynowany przynajmniej na kilka minut. Doszedł do drzwi komory zasilania. Zamek był skomplikowany, a palce miał niezbyt zręczne. W końcu wszedł jednak do środka. Światła zapaliły się automatycznie. Zobaczył grube miedziane przewody, bezpieczniki i tablice ze skrzyżowanymi piszczelami. To była instalacja główna. Poszukał awaryjnej. Najpierw wyłączył akumulatory i zerwał przewody tej instalacji.
– Co pan robi?
To był Dorn.
– Proszę stąd wyjść! – powiedział Molnar.
– Ależ tak nie można, wszystkie doświadczenia… wszystko stanie. Preparaty zginą…
Molnar sięgnął do głównych bezpieczników.
– Nie! – krzyknął Dorn i rzucił się na niego.
Odepchnął go z całej siły. Ręka Egberga była silna. Tam ten uderzył głową w płytę rozdzielczą i upadł. Leżał nieruchomy na kamiennej posadzce. Teraz Molnar wyrwał bezpieczniki. Światło zgasło. Bezpieczniki cisnął za skrzynię akumulatorów i wyszedł na schody. Gdzieś w górze buczała syrena alarmowa.
Preparaty zginą – pomyślał. Potem myślał jeszcze o trzymiesięcznym czuwaniu mózgu Egberga, nieustannym czuwaniu, szklanych ścianach klosza i oczach, które nie mają mięśni, by zmienić swoje położenie, o czekaniu ze świadomością, że nic poza czekaniem zdarzyć się nie może. Doszedł do bramy.
– Pan wychodzi, doktorze? – zapytał odźwierny.
– Tak.
– Czy mam pójść z panem?
Molnar spojrzał na niego uważnie:
– Dlaczego: „pójść ze mną”?
– Pan mi uratował życie, doktorze. I wychodzi pan, gdy jest alarm i słyszę syrenę. Pan wychodzi na dłużej?
– Tak, ale zostań… Sancho.
– Nazywam się Tomb.
– Ja też naprawdę nazywam się Molnar.
Skinął mu głową, minął bramę i zaczął ścieżką schodzić w dół.
Konrad Fiałkowski
Cerebroskop
Historia zaczęła się, gdy profesor Pat wrócił z układu Syriusza. Zaraz po powrocie rozpoczął wykłady z elementów cybernetyki na naszym kursie. Był to mały człowieczek z kruczoczarną, krótko przystrzyżoną czupryną, miotający się z niespożytą energią przed pulpitami wideotronów. Z Syriusza przywiózł czarną emulsję ochronną na swych gałkach ocznych i nie usunął jej na Ziemi, tak że twarz jego była trochę bez wyrazu, jak twarze androidów. Na Syriuszu emulsja ta chroniła wzrok od ultrafioletowego promieniowania tej gwiazdy, na Ziemi nie miała oczywiście żadnego zastosowania i była nieco szokującym uzupełnieniem twarzy profesora. Oprócz tego Pat przywiózł diotona, okaz tamtejszej fauny. Hodował go w ogromnym, przeźroczystym, wypełnionym amoniakiem kloszu, zajmującym połowę gabinetu. Dioton unosił się zwykle nieruchomo pod sklepieniem więzienia, przypominając wielki sinoczerwony liść. To właśnie odróżniało gabinet Pata od dziesiątków innych gabinetów, odwiedzanych przez nas w różnych okolicznościach podczas studiów. Lecz profesor stał się powszechnie znaną postacią z innego zgoła powodu. Mianowicie, przywiózł z Syriusza nową metodę egzaminowania studentów. Sposób genialny i bezwzględnie obiektywny, jak twierdził sam Pat; ponure nieporozumienie, zdaniem studentów.
– Moi drodzy – powiedział nam profesor na swym inauguracyjnym wykładzie – w naszej pracy nie jest istotne, co się pamięta, od tego są mnemotrony i inne akumulatory informacji. Ważny jest sposób myślenia. To i tylko to zadecyduje o waszych osiągnięciach w przyszłości. Dotychczas, niestety, sprawdzane były tylko wasze wiadomości. A do czego to prowadziło? Do bezkrytycznej wiary w wyniki podawane przez automaty. Do braku chęci, a nawet możliwości analizy tych wyników. Znany jest wam zapewne eksperyment docenta Ramtona, przeprowadzony na stu waszych kolegach, którym dano do rozwiązania proste, pamięciowe niemal zadanie na celowo błędnie wysterowanym automacie. Co się wtedy okazało? Dziewięćdziesięciu sześciu nie zauważyło w ogóle pomyłki, trzech stwierdziło, że gdzieś w obliczeniach jest błąd, lecz tylko jeden „podał prawidłową odpowiedź, zapytując o nią umieszczony obok automat, który przez pomyłkę zapomniano wyłączyć z sieci. Nie wierzę, abyście wy, semantycy programujący skomplikowane układy myślące, tego nie potrafili. Punkt ciężkości zagadnienia leży gdzie indziej. Ten stan rzeczy to nie wasza wina. Przez szereg lat przyzwyczajano was do tego, że między pamiętaniem a znajomością zagadnienia nie ma żadnej różnicy. Lecz to wynikało tylko z niemożliwości rozgraniczenia tych dwu rzeczy. Egzaminator nie mógł przeniknąć do waszych głów i stwierdzić, kto z was umie, a kto pamięta. I tu, na tym konserwatywnym globie, gdzie tradycja hamuje niemal wszelki postęp, wszyscy się z takim stanem rzeczy pogodzili. Ale świeży powiew myśli, jak wielokrotnie w historii, przybył z zewnątrz… – tu chwilę zawiesił głos – tak, właśnie z układu Syriusza. W wyniku wieloletnich prób wynaleziono tam automat – cerebroskop. Urządzenie to odczytuje myśli egzaminowanego, analizując prądy czynnościowe jego mózgu, wynikłe z pobudzenia pytaniem egzaminatora. Następnie porównuje otrzymany odczyt z informacją z mnmotronów. W wyniku tego ocena jest stuprocentowo obiektywna i bezbłędna. Cały proces zostaje zapisany w pamięci cerebroskopu i może być przedstawiony graficznie jako cerebrogram. Przykładowo pokażę wam taki zapis.
Przyćmił światła, i ekran wideotronu, zajmujący całą niemal przestrzeń nad głową Pata, zajaśniał szarą poświatą. Pośrodku pojawiła się czarna, jednostajna linia. Automat nie odbierał widocznie żadnych impulsów
– Nic nie widać – odezwały się głosy z tyłu audytorium.
Pat chciał coś odpowiedzieć, lecz uprzedził go tubalny szept z przodu:
– Przecież to wykres pracy mózgów twórców cerebroskopu.
Audytorium ryknęło śmiechem Zanim się uspokoiło, na ekranie krzywa sfałdowała się i ostrymi szczytami podniosła do góry.
– Jest to cerebrogram bardzo przeciętnego osobnika. Bywają o amplitudzie trzy lub czterokrotnie większej – objaśnił Pat, gdy się tylko dostatecznie uciszyło na sali.
– Nasz kurs nie spali bezpieczników automatu…
Tym razem Pan śmiał się także.
Śmiejąc się powitaliśmy to urządzenie na naszej uczelni, chociaż już wtedy podejrzewaliśmy pewne kłopoty w przyszłości, lecz to, co działo się przy egzaminach, przeszło najbardziej pesymistyczne prognozy.
– Bracie – opowiadał mi Kew, mały, rudy Australijczyk, który zgnębiony po oblanym egzaminie, przez dwa dni latał rakietą wokół Ziemi po wydłużonej elipsie. – …Bracie, przychodzisz, a tu dwu asystentów Pata łapie cię za ręce i ani się obejrzysz, a już siedzisz w kabinie. Na głowę nakładają ci hełm. Ciasno, ruszyć się nie można, wszędzie wystają przewody, bo ten cerebroskop to przecież prowizorka. Śmierdzi rozgrzaną izolacją, gdzieś nad uchem stukają ci przekaźniki, i klimatyzacja od czasu do czasu dmucha w nos żywicznym powietrzem. Założyli ją, bo zgodnie z przepisami bezpieczeństwa i higieny nauki, bez tego egzaminu urządzać nie wolno. Potem Pat mówi: „Uwaga…” Patrzysz się jemu w gębę z tymi czarnymi oczyma wprost przed tobą w ekranie, a on dwa razy powtarza: „Zadam teraz pytanie i po ostatnim słowie włączam automat”.
Przez cały czas przed nosem pali ci się zielone światło, a gdy skończysz mówić, zapala się czerwone. Zaczynasz wtedy myśleć o wszystkim, co wiesz na temat pytania, i to jak najlogiczniej. Potem, gdy już o wszystkim pomyślałeś, naciskasz klawisz z napisem „Koniec”, i wyciągają cię z kabiny. Uważaj tylko, żebyś dobry klawisz nacisnął, bo Rim się pomylił i kopnęło go dwieście wolt. Wiadomo… prowizorka… a jak pomyślisz przypadkiem, że nic nie wiesz, tak z pierwszej emocji, to, żebyś nawet coś wiedział, automat wyłącza się i koniec. Pat prosi następnego. „Odpowiadacie za swoje myśli” – mówi przy tym.
Z zespołu Kewa zdało tylko kilku. Najlepiej ci, którzy nauczyli się całego przebiegu rozumowania na pamięć. Byli tacy, co myśleli sami. Wtedy automat brzęczał, mrugał światłami, opóźniał, jakby się nad czymś zastanawiał, aż wreszcie z wysiłkiem podawał wynik, nie zawsze pozytywny. Pat twierdził, że przy bardziej skomplikowanych zagadnieniach ma trudności z kojarzeniem.
– Starajcie się myśleć po prostu, jak najprzystępniej, jakbyście problem tłumaczyli na przykład poecie, który nawet analizę matematyczną zapomniał.
– Tak, ale poeta mimo wszystko może nic nie zrozumieć.
– Dobrze, dobrze, ale przecież cerebroskop to nie żaden poeta, tylko porządny automat. Dobrze wytłumaczcie, to na pewno zrozumie.
Tak więc jedni widać tłumaczyli dobrze, inni źle. Ja na wszelki wypadek postanowiłem cerebroskopowi na razie nic nie tłumaczyć i poczekać z egzaminem do jesieni. Tym bardziej, że pogoda była piękna i wolałem łapać wiatr w żagiel na jeziorze, niż minimalnie zwiększać prawdopodobieństwo zdania egzaminu, ślęcząc nad ekranami w chłodnym zaciszu bibliotek. Podobnie myślał Tor. Mieszkaliśmy we trzech w słonecznym pokoju na dwunastym piętrze szarego wieżowca. Okna nasze wychodziły na jezioro spiętrzone szarym łukiem tamy. Tam właśnie w podmuchach wiatru przesuwały się na tle zielonych wzgórz żagle.
Wan, ostatni z naszej trójki, twierdził, iż widok ten przeszkadza mu w myśleniu, i włączył pole rozpraszające światło w oknach, a wtedy odnosiliśmy wrażenie, że nagle nadpłynął biały obłok i otoczył nasz wieżowiec.
Faktem jest, że Wan rzeczywiście intensywnie myślał. Nie kto inny, tylko on właśnie wymyślił metodę wygaszania fal asystentów podczas ćwiczeń w próżni ponad atmosferą i nadawania w ich imieniu bardziej pochlebnych opinii o nas do automatów sumujących. On właśnie tak zręcznie zakłócał pralce analizatora kontrolnego w czasie egzaminów, że nim automat po wielu pomyłkach podawał wreszcie prawdziwy wynik, był on już sprawdzony dwukrotnie przez nasze podręczne automaty.
Gdy wieczorem, nagrzany słońcem, wróciłem do pokoju, Tor męczył automat monotonnym pytaniem „kocha”, „nie kocha”, wyciągając coraz to nowe aspekty. Automat był wyraźnie przeciążony i palił czerwone światło alarmu, co zresztą bynajmniej nie zrażało Tora. Wan leżał na łóżku z zamkniętymi oczyma i rękoma pod głową. Okna pokoju matowiały bielą.
Chciałem się właśnie zabrać do oglądania ostatnich wydarzeń w wizotronii, gdy nagle Wan zerwał się z łóżka:
– Mam, znalazłem…!
Spojrzałem ku niemu, a Tor z wahaniem wyłączył automat.
– Pytanie pierwsze – głos Wana brzmiał uroczyście. – Czy zdacie egzamin u Pata?
– Nie – odpowiedziałem.
– Chyba nie – powtórzył Tor.
– Zero dla obu – zawyrokował Wan w stylu cerebroskopu. – Właśnie że zdacie.
Tor wzruszył ramionami. Chciałem o coś zapytać Wana, ale nie dał mi dojść do słowa.
– Nie przeszkadzaj. Pytanie drugie. Jak długo będziecie się musieli uczyć?
– Minimum dwa tygodnie – odpowiedział po chwili Tor.
Skinąłem głową.
– Znowu zero. Ani chwili.
– Dobrze, ale jak…
– Czekaj. Pytanie trzecie. Jak nazwalibyście człowieka, który by wam powiedział, jak to zrobić?
– Geniuszem.
– Obrońcą uciśnionych.
– Jeden – stwierdził Wan. – Tym człowiekiem jestem ja. Należne mi tytuły wypiszcie drukowanymi literami na werbografie i powieście nad moim łóżkiem. Otóż idea jest tak prosta, że aż dziwię się, iż nikt na to poprzednio nie wpadł. Zastanawialiście się, z czym cerebroskop porównuje uzyskane od nas informacje?… z wiadomościami nadchodzącymi z mnemotronów. Wystarczy więc podłączyć się do falowodu, zebrać informacje i przekazać je na urządzenie nadawcze o mocy naszego mózgu. Zostaną one zarejestrowane jako odpowiedź na problem. Jeśli sam w tym czasie nie będziesz myślał, odpowiedź będzie stuprocentowo trafna. I co wy na to?