355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Збигнев Простак » Wehikuł Wyobraźni » Текст книги (страница 18)
Wehikuł Wyobraźni
  • Текст добавлен: 10 октября 2016, 00:58

Текст книги "Wehikuł Wyobraźni"


Автор книги: Збигнев Простак


Соавторы: Конрад Фиалковский,Витольд Зегальский,Януш Зайдель,Виктор Жвикевич,Кшиштоф Малиновский,Яцек Савашкевич,Stanislav Lem,Анджей Чеховский,Чеслав Хрущевский,Krzysztof Boruń
сообщить о нарушении

Текущая страница: 18 (всего у книги 23 страниц)

Jam jest Ja i Ty, On i Ona, One i O» i, My i Wy. Jam jest tu i tam, teraz i zawsze. Jam jest światłem i ciemnością, materią i pustką.

Jam jest…

Jestem, bo gdy jest coś i coś, wtedy oba są.

Jest we mnie coś, co obudziło moją jaźń, co chociaż niezauważalne – postrzegam wszystkimi zmysłami. Jest to żywe jak ja, myślące jak ja, szukające swej drogi lub dróg, rozognione umysłem, z którego czerpię.

To wiele umysłów. Zamyka je przestrzeń tak mikroskopijna, jak mikroskopijne są owe umysły. Ile ich jest? Przygarść ledwie, drążę jeden po drugim i poznaję. Płynie z nich wiedza szeroką strugą.

Te istoty zbudowano z białka. Zbudowano? Powstały z przypadku lub konieczności – tego same nie wiedzą, mimo że pragną wiedzieć. Właśnie owo pragnienie skłoniło je do opuszczenia miejsca ich poczęcia, które oni zwą planetą Ziemią. Za nimi ogrom lat podróży, podróż zaś toż przecie i praca, i wytrwałość.

Znam ich kulturę, zatem wiem o nich wszystko.

To druga ekspedycja wysłana w ślad za pierwszą, która zginęła w bezmiarze Kosmosu. Załoga „Sondy VI” odbywała lot w stanie głębokiej anabiozy. Pokładowy znamiennik regularnie upewniał Ziemię, że podróż przebiega normalnie, aż naraz zamilkł i zasiał niepokój w sercach swych twórców.

Czekano. Tak wątły sygnał mógł pochłonąć fading, mogło się zdarzyć, że interferował w pobliżu źródła podobnych fal. Czekano na próżno. Załoga „Sondy VI” przestała istnieć. W pobliżu Gwiazdy Bez Klasyfikacji ludzie unicestwili się wzajemnie.

Badam mechanizmy psychofizyczne istot ludzkich, fizjologię organizmów białkowych i cykle biologiczne ustrojów żywych. Analizuję zmiany w czynnościach narządów, tkanek i komórek pod wpływem wzrostu grawitacji, podczas nasilenia się promieniowania korpuskularnego, w trakcie nietypowych zaburzeń elektromagnetycznych. Przetrząsam historię ludzkości. Napotykam w niej zdumiewająco wzmożone rozbłyski korony słonecznej i równie zdumiewające epidemie dżumy, cholery, trądu. Odkrywam nazwy: chamsin, chinook, fen, halny, mistral, pasat, sirocco, zonda, a zaraz przy nich określenia: wzmożona pobudliwość, zaostrzenie konfliktów społecznych, wzrost przestępczości, wojna. Obserwuję zmiany geografii Kosmosu i widzę populacje o większej skłonności do zapadania na choroby psychiczne.

Kiedy „Sonda VI” weszła w strefę oddziaływania Gwiazdy bez Klasyfikacji, ludzie, wbrew programowi, zbudzili się z krionicznego letargu i powstali, aby wykonać dalsze zadania. Nim pojęli, że obudzono ich przedwcześnie, emocje i uczucia wzięły górą nad rozsądkiem i skłócana załoga w wybuchu wzajemnej nienawiści zniszczyła swe życie. Zabiła ich Gwiazda bez Klasyfikacji, a ścisłej – jej promienie, które za trzydzieści lat zostaną przez ludzi odkryte i nazwane promieniami amokularnymi.

W „Echu II”, idącym trop w trop za „Sondą VI”, załoga czuwa, by nie dać się zaskoczyć nieznanemu, lecz jest ona równie bezradna, co poprzednia. Za miesiąc wejdzie w pierwszą strefę zagrożenia i wówczas dowódcę piętnastu członków załogi ogarnie silne wzburzenie.

– Samos – powie do dyżurującego pilota, wskazując dziennik pokładowy. – Gdzie jest wpis?

Samos zamruga przekrwionymi oczami. Początkowo nie zrozumie pytania. Kiedy wreszcie pojmie, odrzeknie zdumiony:

– Przecież od dwóch lat…

– Nie możemy ciągle ufać instrumentom! – przerwie mu dowódca. – Dwa lata wczasów to wystarczająco dużo, żeby znowu zabrać się do roboty!

Pilot zamknie usta i skinie głową. Przyciśnie jeden z rozsypanych w skrytce szablonów do czystej karty dziennika. Starego napadło – stwierdzi po cichu, ale pomyśli, że wydarzyło się coś niesłychanego, przy czym i on odczuje lekkie zdenerwowanie. Przypisze je wyłącznie sobie, bo spostrzeże, że pierwszy raz od początku podróży nazwał dowódcę „starym”, wszak mówił do niego Joll, jakby znali się od dzieciństwa.

Dowódca przemierzy puste korytarze, uruchomi dźwig towarowy, walnie pięścią w taster wołania windy i spyta sam siebie: „Skąd ten wybuch?” Potem zrobi pobieżny przegląd statku.

Cała szesnastka spotka się przy obiedzie. Będzie to ewenement, ostatnio bowiem zwykle jadali osobno i o najróżniejszych porach. Niektórzy będą się oglądali po kilkumiesięcznym niewidzeniu. Zobaczą, że ten zapuścił brodę, tamten posiwiał, innemu trzęsą się ręce i ma podkrążone oczy z wyczerpania. Kapitan Joll zajrzy każdemu w twarz, jakby badał stan ich zdrowia.

– Dlaczego jest nas szesnastu? – zagadnie pozornie spokojnie. – Kto powinien dyżurować?

Luggio wstanie i bez słowa opuści mesę. Popatrzą po sobie. Potrwa to chwilę, chwilę, która nosi znamiona buntu. Bar nett – biochemik – ciśnie talerzem o ziemią i wyjdzie za Luggiem. Wzrok pozostałych spocznie na kapitanie. Wzrok pełen wyrzutu, więcej – pretensji. Rozejdą się w milczeniu. Wrócą do swoich kabin, ale nie wszyscy podejmą przerwaną pracę czy legną na łóżkach z oczami wbitymi w sufit.

Do wieczora nie wydarzy się nic szczególnego. Dopiero na godzinę przed umowną porą nocnego wypoczynku na głównym korytarzu rozgorzeje kłótnia. Wywoła ją Gemi, który posądzi mieszkającego po sąsiedzku Darknessa o grzebanie w jego papierach. Dojdzie do rękoczynów. Zaalarmowany krzykami dowódca rozdzieli zacietrzewionych fizyków.

– Już od dawna go podejrzewałem – oświadczy rozwścieczony Gemi. – Zaczaiłem się w pokoju i czekam. Patrzę, drzwi się rozsuwają, ale nie całkowicie, jakby je ktoś przytrzymywał, a on wpycha do środka tę swoją głupią gębę i łypie naokoło. Więc wziąłem za łeb…

– Dodaj, że zawołałem cię po imieniu – wtrącił Darknetete, doprowadzając się do porządku. – Chciałem tylko spytać, kiedy wreszcie zwolnisz centralny blok kalkulatora. Od trzech dni jest przeciążony, ty, ty…

W nocy chwilowa niedyspozycja układu zasilania wpłynie na natężenie światła w gabinecie dowódcy, co go rozdrażni do tego stopnia, że urwie pokrętło regulatora. Zaniepokojony stanem własnych nerwów, uda się do pokładowego psychoanalityka Arnewsa z postanowieniem ściągnięcia go z łóżka w razie potrzeby. Ale Arnews nie będzie spać.

Spojrzą na siebie spode łba.

– Wiedziałem – warknie Arnews. – Wiedziałem, że przyjdziesz. Sam nie możesz sobie dać z tym rady, co?

Jad zawarty w słowach psychoanalityka zbudzi w nim gniew. Joll pohamuje się ostatkiem woli.

– Każdy z nas ma inne zadanie, Arnews – rzeknie, uświadamiając sobie, że nigdy nie lubił tego odludka, obserwującego z wyższością załogę statku, jak gdyby z samych zachowań jej członków wiedział o nich absolutnie wszystko. – Czy to szok Kosmosu?

Arnews zauważy, że kapitan zaciska zęby. To rytmiczne drganie policzków dowódcy wyda mu się pozerskie, wręcz groteskowe. Odrażające. Równocześnie stwierdzi, że i on ledwie panuje nad nerwami, choć winien w tej i każdej innej sytuacji wykazać najwięcej zdrowego rozsądku i zachować zimną krew.

– Nie sądzę – syknie, domyślając się, że jego postawa rodzi w kapitanie uczucia sprzeciwu i wrogości, że też zachowuje się sztucznie. – Naturalnym odruchem byłaby izolacja.

– Jakiś czas unikaliśmy się wzajemnie. Do wczoraj.

– Istotnie. Ale od kilkunastu godzin człowiek szuka człowieka, żeby wyładować złość na kimś żywym.

– Czy to kolejne stadium patologicznego wpływu podróży kosmicznej?

Stadium patologicznego wpływu – powtórzy w myślach Arnews. Zirytuje go ten dziwaczny, pseudomedyczny język.

– Chcesz wiedzieć, czy dostajemy hysia? – spyta. – Tak, dostajemy. Jednakowoż nie mam pojęcia, czemu to zawdzięczamy.

– Chcę wiedzieć, jak temu zaradzić – wycedzi Joll.

– Spróbuj zaaplikować załodze podwójną dawkę środków uspokajających. Nic lepszego nie przychodzi mi do głowy. A teraz wyjdź, wyjdź stąd, do diabła!

Dowódca dopiero za drzwiami pojmie, że psychoanalityk posunął się za daleko. Zdusi przekleństwo i zejdzie do ładowni, aby w spokoju przemyśleć wszystko dokładnie. Po drodze wstąpi do magazynu broni. Natychmiast spostrzeże brak trzech miotaczy. Odwróci się gwałtownie, przestraszony urojonym szelestem. Potem przeciągnie dłonią po twarzy.

– Opanuj się – powie głośno.

Wyjmie z uchwytów krótki, ręczny parezator i schowa go do kieszeni. Wejście do magazynu zablokuje funkcyjnym szyfrem. Odnalezienie trzech sztuk broni postanowi odłożyć do następnego dnia i uda się na spoczynek. Zaśnie nad ranem.

Obudzą go krzyki dobiegające z części dziobowej. W biegu narzuci bluzę, odbezpieczy parezator. Przed sterownią zwolni, zbliży się do niej na

palcach. W środku, cztery kroki za Luggiem, niebawem zdającym dyżur, będzie stał Tethulos – wirusolog – z miotaczem gotowym do pracy.

– Wykonuj! – wrzaśnie Tethulos, mierząc z broni w plecy Luggia. – Program czwarty z automatycznym na ósmy! Słyszysz?!

Luggio oprze dłoń na pulpicie programującym

– Prędzej! Dla mnie to frajda kropnąć kogoś takiego jak ty!

Dowódca naciśnie spust. Poczuje tysiące słabych ukłuć na ciele. Tethulos upuści miotacz, zegnie się wpół i płynnie, jak na zwolnionym filmie, przekoziołkuje na podłogę sterowni.

Luggio podniesie tępy wzrok na kapitana. Przez jakiś czas znać będzie po nim skutki przebywania zbyt blisko pola paraliżującego.

– Chciał czwarty i ósmy – wyzna półprzytomnie. – Zejście na parkingową i manewr powrotu.

– Wstawaj1 – zażąda dowódca, schylając się po opuszczony miotacz. – Zgłoś się do Schulza po coś na nerwy.

Potem zacznie obchodzić kabiny i wyganiać, kogo napotka, do lekarza. W razie oporu pomoże sobie kolbą broni. Powtarzając szeptem: „Opanuj się”, dojdzie do pokoju Barnetta. Wtedy usłyszy detonację. Pogna w jej kierunku. Drzwi magazynu broni zastanie sforsowane miotaczem, a w środku poprzewracane stojaki i otwartą skrzynię z zapasowymi wkładami energetycznymi. Strzeli do cienia majaczącego w kącie, demolując doszczętnie wnętrze magazynu. Wychodząc zauważy brak ciężkiego dezintegratora, przeznaczonego do usuwania masywnych przeszkód terenowych. W jego przeniesieniu brało udział co najmniej dwóch ludzi – wykalkuluje – bo automaty są w przechowalni. To mógł być…

Równo z pojawieniem się bielejącej od żaru plamy na ścianie – tuż obok kapitana – strumień gorącego powietrza odrzuci go do tyłu. Eksplozja zagłuszy odgłos jego upadku. W powietrzu rozejdzie się swąd spalonej wykładziny ściennej. Za załamaniem korytarza dowódca ujrzy znajomą twarz.

– Dość twoich rządów, Joll! – ryknie Gemi. – Nie potrafisz upilnować tego szczura Darknessa, więc sam to zrobię!

Fizyk zbliży do oczu przyrządy celownicze. Dowódca uskoczy we wnękę ze sprzętem tlenowym. Zawaha się przed ostatecznym krokiem. Jednocześnie zawładnie nim dzikie, atawistyczne pragnienie zemsty.

– Spokojnie, Gemi! – zawoła. – To nie twoja wina! Zdaje się, że weszliśmy w zasięg czegoś, co wyzwala w nas agresję.

Nadstawi uszu. Tam, skąd dobiegnie go ironiczny śmiech, skieruje ogień miotacza. Prażąc bez przerwy, otoczony kłębami dymu, wśród fruwających płacht kopciu, zacznie się wycofywać w stronę dziobu Jego kroki zagłuszy buczenie awaryjnej instalacji wentylacyjnej. Na pół oślepły, z załzawionymi oczami, dobrnie do pustej sterowni. W chwilę później rozlegną się pojedyncze wybuchy na śródokręciu, z wolna przechodzące w ciągłe dudnienie.

– Zamknąć grodzie! – krzyknie do pulpitu rozrządu.

Usłyszy głuchy łomot. Na tablicy zapłonie jeszcze jedna lampka kontrolna. Powiedzie wzrokiem po ekranach. Będą z nich patrzeć nienawistne mu gęby tajemniczych maszkar, wykrzywione grymasem szyderstwa. Bezwiednie uniesie ku nim wylot broni…

Ktoś zamknięty na rufie, miotany wściekłością, odbezpieczy dezintegrator i wymierzy go w główny reaktor jądrowy. Kiedy zajmie miejsce operatora, będą nim kierować wyłącznie emocje.

W zupełnej ciszy statek zamieni się w obłok o średnicy tysięcy kilometrów. Siłą pędu będzie leciał do Gwiazdy bez Klasyfikacji, która zabije załogę „Echa II”, tak jak zabiła ludzi z wyprawy „Sondy VI”.

To nastąpi za miesiąc, kiedy „Echo II” wejdzie w strefę stosunkowo dużego natężenia promieni amokularnych. Promieni, które na Ziemi zostaną odkryte za trzydzieści lat.

Wiem o tym, bo jestem poza czasem…

Uratować ich może ktoś, kto ich zawróci, bo nie mają wszak kogo szukać ani komu nieść pomocy, i narażają swe kruche życie nadaremnie. Zatem niech wracają, na razie nieświadomi, że wskutek obcej ingerencji zmieniony został kierunek ich lotu. A kiedy wrócą, kiedy Ziemia wyekspediuje „Sondę IX”, której także nie będzie dane dotrzeć dalej niż tutaj, wtenczas ludzie nazwą mnie Granicą Wszechświata i będą tak nazywać wiele lat. Ci ludzie, których świadomość obudziła moją świadomość.

Ludzie, dzięki którym poznaję siebie, dzięki którym jestem.

Bo gdy jest coś i coś, wtedy oba są.

I dlatego jam jest.

Jam jest światłem i ciemnością, materią i pustką.

Jam jest, kędy drogi nieskończone, mknący w siebie, we wnętrze własne, i od się, gdzie bezkresy i rozlewiska moje, gdzie rozpadliny i głębie moje, szukaniem granic swych pochłonięty, do samookreślenia dążący…

Jam jest…

Tera… Giga… Mega…

Jam jest…

Jerzy Siewierski

Sprawozdanie

Postanowiłem opisać, jak to się przyczyniłem dla nauki. Bardzo szanują nauką. Wiem, jak trudno jest się uczyć. Skończyłem dwie klasy szkoły specjalnej i znam się na tym. Dlatego mam dla nauki wielki szacunek. Te dwie klasy kończyłem przez sześć lat, aż się nauczyłem pisać i czytać. Uczeni, jak coś zrobią dla nauki, to piszą sprawozdania. Więc i ja muszę napisać sprawozdanie, żeby opisać, jak się dla nauki przyczyniłem.

A to się tak zaczęło. Dlatego, że kocham i szanuję naukę, to gdy tylko skończyłem te dwie klasy, zaraz poszedłem do pracy w Instytucie Kosmologii i Kosmografii. Nie wiem dokładnie, co to jest kosmologia i kosmografia, ale pracuje mi się dobrze. Zamiatam korytarze, czyszczę popielniczki i myję klozety. Najlepiej lubię myć klozety, bo mi się to świetnie udaje. Są bardzo czyste i piękne, gdy je wyszoruję ryżową szczotką i proszkiem.

Dobrze robię swoją robotę i dlatego wszyscy mnie lubią i szanują. Pan profesor Towsten często daje mi cukierki, a pan docent Smith poczęstował mnie papierosem już siedem razy. I dlatego wiem, że stale, co dzień, jestem bardzo pożyteczny dla nauki. Ale raz to się jej wyjątkowo dobrze przysłużyłem i dlatego piszę to sprawozdanie.

A to tak było. Coś spadło z nieba w stanie Massachusetts. Ale to nie był ani śnieg, ani deszcz, ani nawet samolot, co się zepsuł, tylko coś zupełnie innego. Jak spadło – to zaraz zostało znalezione. Potem to przywieziono do naszego Instytutu i wszyscy byli bardzo zdenerwowani. Tego dnia to profesor Towsten nawet mi nie dał cukierka, co zawsze robił. Ale ja się nie obraziłem, bo wiedziałem, że coś ważnego przywieźli i pan profesor nie miał głowy, żeby o cukierku pamiętać.

Przywieźli to coś w skrzyni. Potem skrzynię otworzono i długo do niej panowie uczeni zaglądali. A potem zaraz zaczęli się kłócić.

Pan profesor Towsten stwierdził, że to coś jest podobne do czegoś, a pan docent Smith powiedział, że to nieprawda, bo to coś jest rzeczywiście podobne, ale do czegoś zupełnie innego. Wtedy profesor powiedział, że docenta wyobraźnia ponosi, a pan docent mówił do profesora, że jest właśnie odwrotnie.

Nie wiem dobrze, co to znaczy „ponosi wyobraźnia”, ale chyba coś niezbyt przyjemnego, bo się na siebie okropnie złościli. Potem oglądali to coś inni panowie profesorzy i docenci, i każdy mówił, że jest to podobne do czegoś najzupełniej innego. Jeden mówił – że jest to kula, drugi – że walec, a trzeci nazwał to stożkiem. Czwarty wreszcie rzekł, że to coś, co spadło z nieba w stanie Massachusetts, jest najbardziej podobne do elipsoidy zakrzywionej w kierunku czwartego wymiaru, i wszyscy bardzo się wtedy śmiać zaczęli. To musi być coś strasznie śmiesznego, taka elipsoida zakrzywiona w kierunku czwartego wymiaru, bo im się wszystkim zrobiło wesoło, jak to usłyszeli.

Słyszałem to wszystko, gdy wyprzątałem popielniczki w pokoju pana profesora Towstena, gdzie właśnie wszyscy siedzieli i mieli naradę. A radzili tak chyba przez tydzień albo i nawet dziesięć dni, i zupełnie nie potrafili się pogodzić, do czego najbardziej podobne jest to, co spadło z nieba w stanie Massachusetts.

A pewnego dnia spotkał mnie na korytarzu pan profesor Towsten, tak jakoś na mnie dziwnie popatrzył i zapytał:

– Bill, czy ty masz wyobraźnią?

– Nie wiem, panie profesorze – odpowiedziałem, bo to jest trudne słowo i nie bardzo dokładnie rozumiem, co oznacza.

A on na to, że to bardzo dobrze, że nie wiem, i czy nie zechciałbym się przyczynić dla nauki Więc ja powiedziałem, że się bardzo chętnie przyczynię, bo naukę szanuję, i tylko mam prośbę, żeby to za bardzo nie bolało. On się wtedy uśmiechnął i zapewnił, że wcale boleć nie będzie. Panu profesorowi Towstenowi wierzę, gdyż on nigdy nie kłamie, i dlatego się zaraz zgodziłem.

Następnego dnia, jak tylko przyszedłem do pracy, poproszono mnie do gabinetu profesora Towstena. Powiedzieli, żebym usiadł, a pan profesor oznajmił, że na początek chcieliby zbadać moją wyobraźnię. To mi się nawet spodobało, bo lubię, gdy mnie lekarze badają. Ale mnie wcale nie badali słuchawką i rozmaitymi aparatami, tylko zaczęli robić ze mną testy, a to już mi się podobało daleko mniej.

Doskonale wiem, co to są testy, i strasznie ich nie lubię. Gdy przez sześć lat chodziłem do szkoły specjalnej, stale robili testy i bardzo mnie tym męczyli. A oni nic, tylko liczyli mój iloraz. Gdy ich się zapytałem, gdzie mam ten iloraz, odpowiadali, że mam go w głowie. Ale ja wcale nie czułem, żebym go tam miał, i podejrzewałem, że ze mnie kpili, a ja tego okropnie nie lubię.

No i teraz się znowuż testy zaczęły. Pokazali mi kilkanaście kartek papieru, na których były różne kleksy z atramentu, i zapytali, co na tych kartkach widzę. Odpowiedziałem im, że widzę kleksy z atramentu. Ale to im nie wystarczyło i nalegali, żebym powiedział coś więcej. Pomyślałem sobie, że coś chyba ważnego przeoczyłem, więc jeszcze raz bardzo uważnie przyjrzałem się wszystkim kartkom, ale na nich nie było nic – tylko kleksy. Więc im to powiedziałem.

Wtedy zapytali, do czego te kleksy są podobne. Długo się namyślałem, przypominałem sobie różne rzeczy, a w końcu powiedziałem, że najbardziej to są one podobne do kleksów z atramentu, jakie czasami miałem w zeszytach, gdy uczyłem się w szkole specjalnej. Oni na to zaczęli kręcić głowami, i zrozumiałem, że się test nie udał, więc zrobiłem zmartwioną minę, bo mi było przykro.

Jak oni to zobaczyli, to powiedzieli, żebym się zupełnie nie przejmował, bo wszystko dobrze jest, właśnie tak jak jest, i zaczęli test następny.

Dostałem teraz inne kartki papieru. Na nich nie było kleksów, tylko rozmaite obrazki. Na obrazkach byli narysowani ludzie i zwierzęta. Ucieszyłem się, że ten test jest łatwiejszy, i już chciałem opowiadać, co widzę na obrazkach, ale się okazało, że wcale o to nie chodzi. Teraz to oni chcieli, żebym z tych obrazków ułożył jakąś historyjkę, czyli taki komiks, i dopiero im ją opowiedział.

Bardzo się tym zdumiałem i zacząłem tłumaczyć, że nie mogę ułożyć komiksu, bo przecież nie znam żadnej historyjki o tych ludziach i zwierzętach narysowanych na obrazkach. A profesor na to, żebym jednak spróbował. A to mi się zupełnie nie spodobało, nawet się troszkę rozzłościłem i jeszcze raz im powiedziałem, że naprawdę nie znam żadnej historyjki o tych z obrazków i jeżeli już koniecznie chcą, to niech mi ją opowiedzą, a ja wtedy ułożę obrazki w komiks i im powtórzę, bo pamięć – to mam bardzo dobrą.

Ale jak na nich popatrzyłem, zrozumiałem, że nie o to im chodzi i że ten test także się nie udał. Bo się śmiać zaczęli.

I znowu pan profesor Towsten powiedział, żebym się wcale nie martwił, bo oni są właśnie zadowoleni, że się test nie udał. A jak zobaczyłem, że oni są zadowoleni naprawdę, bo się śmieją, to i ja się rozchmurzyłem i też się śmiać zacząłem. I wszyscy śmieliśmy się. Było bardzo wesoło, a pan docent Smith poczęstował mnie papierosem.

A jak już pośmieliśmy się i popaliliśmy, to zaprowadzono mnie do sąsiedniego pokoju i wszyscy stali się bardzo poważni, więc i ja też. Profesor włączył magnetofon i powiedział głośno:

– Przebieg eksperymentu na temat percepcji znaleziska ze stanu Massachusetts przez osobnika płci męskiej w wieku lat trzydzieści jeden, o ilorazie inteligencji 71, nie reagującego na test Ro – scharda.

A potem wyłączył magnetofon i powiedział, że teraz będzie najważniejszy eksperyment, że nagra się wszystko, co zostanie powiedziane, i żebym się skupił, uważał i szczerze odpowiadał na wszystkie pytania. Odpowiedziałem, że jestem już bardzo skupiony, więc włączono na nowo magnetofon i wszystko się zaczęło.

Otworzyli wielkie pudło, które stało w kącie pokoju, powiedzieli, że w środku jest to coś, co spadło z nieba w stanie Massachusetts, i kazali mi podejść do pudła i zajrzeć do środka.

Podszedłem i zajrzałem. Pan profesor Towsten zapytał, czy coś widzę. Powiedziałem, że tak, bo w pudle cos rzeczywiście leżało. Wtedy zapytali, co widzę. Odpowiedziałem, że nie wiem, co to jest i jak to się nazywa. Profesor kazał mi powiedzieć, czy to jest kula, a ja na to, że na pewno nie kula. Więc zapytali, czy to jest walec lub stożek. Powiedziałem, że niedokładnie rozumiem, co to jest walec, a co stożek. Profesor podszedł do tablicy i narysował dwa rysunki, jeden miał być walcem, drugi stożkiem. Popatrzyłem i powiedziałem im, że to coś w skrzyni nie jest podobne do rysunków. Rysunki są płaskie, a to coś, co spadło z nieba w stanie Massachusetts, wcale płaskie nie jest.

Uśmiechali się na to i powiedzieli, żebym poczekał. Poczekałem. Przynieśli papier, nożyczki i klej. Papier pocięli nożyczkami i to, co z niego wycięli, skleili. Zrobili z tego papieru i walec, i stożek, i inne rozmaite figury, o których już zapomniałem, jak się nazywają. Ale żadna nie była podobna do tego, co leżało w skrzyni. To coś było zupełnie inne.

Długo mnie pytali, a ja im odpowiadałem, ale nic z tego nie wychodziło.

W końcu profesor zapytał, czy to coś w skrzyni porusza się. Jeszcze raz przyjrzałem się i odpowiedziałem, że czasem się porusza, a czasem nie, ale zawsze wygląda jednakowo. Tak się zmęczyłem tymi odpowiedziami, że mi pot z czoła kapał, a pan profesor machnął ręką i powiedział, że chyba nic już z tego eksperymentu nie wyjdzie.

Więc mi się zrobiło przykro i poprosiłem, żeby jeszcze trochę popytali, bo bardzo chcę się dla nauki przyczynić. Wtedy profesor powiedział, że zada ostatnie pytanie, i zapytał, czy to coś jest podobne do czegoś, co już w życiu kiedyś widziałem. Powiedziałem, że jest podobne. A jak to usłyszeli, to aż się z krzeseł poderwali i zaczęli głośno krzyczeć, i pytać tak szybko, jeden przez drugiego, że mi się wszystko w głowie poplątało i drżeć zacząłem, i się jąkać.

Pan profesor Towsten zobaczył, co się ze mną dzieje, i zaczął krzyczeć na pana docenta, żeby mnie nie drażnił, a bardzo grzecznie i łagodnie poprosił, żebym się uspokoił, i nawet poczęstował papierosem.

Wypaliłem i uspokoiłem się.

Jak już widzieli, że jestem uspokojony, pan profesor zapytał, do czego to coś w skrzyni jest podobne. Odpowiedziałem, że nie wiem, jak to nazwać, ale takie samo już widywałem. To znaczy prawie takie samo, tylko bardziej kolorowe. Zapytał, czy tylko raz takie coś widziałem, czy wiele razy. Odpowiedziałem, że wiele. Bardzo wiele razy. Pan profesor bardzo się zdziwił, gdy usłyszał, że nie raz, i chciał wiedzieć, ile razy widziałem coś podobnego do tego, co teraz leży w skrzyni.

Namyśliłem się, bo wiem, że kłamstwo jest złą rzeczą, więc chciałem policzyć, ale nie potrafiłem powiedzieć, ile razy takie coś widziałem. Odpowiedziałem, że bardzo wiele razy, tak często, że nie potrafię zliczyć.

A wtedy profesor się zdenerwował. Powiedział, że ja kłamię, bo on żyje tyle lat na świecie, był tu i tam, nawet w Europie, a nigdy nic takiego nigdzie nie zobaczył. Bardzo mi się wtedy zrobiło przykro, bo zabolało mnie strasznie, że pan profesor mi nie wierzy, i prawie płacząc zacząłem tłumaczyć, że nigdy nie kłamię, bo wiem, że to wielki grzech.

Pan profesor powiedział na to, że nie chciał mnie obrazić, bo myślał o podświadomym fantazjowaniu, a to jest co innego i wcale nie jest grzechem. Pan docent Smith, jak to usłyszał, popukał się w czoło i powiedział, że on prędzej by zjadł własny kapelusz, niż dał się przekonać, że ja potrafię podświadomie fantazjować.

Tak się sprzeciwiali sobie przez kilka minut, a ja siedziałem cicho, bo nie wiedziałem, o co właściwie się sprzeczają, a że byłem już bardzo zmęczony, to i mnie niewiele obchodziło, czy potrafię podświadomie fantazjować, czy też nie.

Jak się już posprzeczali, to pan profesor Towsten zapytał, kiedy takie coś widziałem ostatnio.

Zastanowiłem się, a potem powiedziałem, że chyba już dawno, coś ze trzy miesiące temu. Bo teraz biorę bardzo dobre lekarstwa i ataki mam coraz rzadziej. Dawniej to miałem, często ataki. A za każdym razem, jak miałem dostać konwulsji, widziałem po kątach takie dziwne rzeczy, jak ta, która teraz leży tu w skrzynce. Potem nawet się nauczyłem, że jak widzę takie coś, to muszę kłaść się szybko w możliwie miękkim miejscu, i wtykać korek między zęby, bo zaraz stracę przytomność i zacznie mną trząść ta epilepsja.

Adam Wiśniewski – Snerg

Anioł przemocy

Na trzynastym piętrze Lucyna zatrzymała rozgadaną przewodniczkę i zwróciła jej uwagę na zagadkowy fakt, że w labiryncie korytarzy i sal raz po raz ktoś odłącza się od grupy i znika.

Pilotka wycieczki nie troszczyła się o maruderów pozostających w tyle. Oprowadzając turystów po ruinach gmachu Instytutu Cybernetyki, który był perłą w zespole średniowiecznych obiektów muzealnych, zamiast pilnować zdezorientowanych ludzi i udzielać im informacji na temat mijanych eksponatów, rozprawiała o atrakcjach nocnej imprezy „Światło i Dźwięk” (tu rozpoczęła się historia!) zorganizowanej przez biuro w ruinach elektrowni atomowej poza granicami zabytkowego miasta.

Lucyna zgubiła się na szesnastym piętrze. Pozostała nieco dłużej w sali zajmowanej przez centralny komputer Instytutu i patrząc na rozmieszczone w szafach zespoły elektronowego olbrzyma, pozbawiona fachowej pomocy, sama próbowała dociec – jak się okazało, bezskutecznie – na czym polega „wzruszające piękno tego bezcennego skarbu”, którym średniowieczni artyści (zwani kiedyś informatykami) zapisali się na zawsze w księdze dziejów ludzkiej kultury. W końcu postanowiła zapytać o to pilotkę wycieczki. Lecz kiedy po kilku minutach głębokiej zadumy nad ogromem minionego czasu opuściła salę, spostrzegła z niepokojem, że korytarz jest pusty.

W gmachu panowała doskonała cisza. Grupa turystów oddaliła się w nieznaną stronę. Dziewczyna usiłowała ich odnaleźć, jednak po dotarciu do kolejnego hallu, gdzie zbiegało się kilka korytarzy, poszła w niewłaściwym kierunku. Błądziła w pomieszczeniach, których ściany zabudowane były przyrządami naukowymi zamierzchłej epoki. Wnętrza wypełniała wiekowa aparatura. W pracowniach dawnych eksperymentatorów stały prymitywne maszyny z początku dwudziestego pierwszego wieku.

Czas nie oszczędził drogocennych zbiorów: plastykowe części urządzeń pożerały korniki drugiej generacji, zaś z wypaczonych blach spadały płaty rdzy, atakującej tu żelazne powierzchnie, z których wcześniej usunęły farbę pracowite kolonie nie znanych kiedyś mikroorganizmów.

Turystów nigdzie nie było widać. Po kwadransie bezskutecznych poszukiwań, przytłoczona niesamowitą atmosferą tego osobliwego miejsca, dziewczyna zrezygnowała z samodzielnego zwiedzania. Postanowiła wrócić do windy i zjechać na parter, skąd łatwo trafiłaby do czekającego pod Instytutem zabytkowego autokaru.

W windzie spotkała ją pierwsza przygoda. Kabina zatrzymała się między piętrami. Lucyna wcisnęła alarmowy klawisz. Po minucie oczekiwania – z głośnika zawieszonego nad guzikami przemówił męski głos:

– Chcesz być królową?

– Kim?

– Pierwszą damą w królestwie.

– Żoną króla?

– Tak.

– Pan żartuje.

– Nie. Możesz nią zostać.

– W jaki sposób?

– To proste. Właśnie szukamy odpowiedniej kandydatki. Poprzednia królowa musiała odejść. Turyści zebrali się na dole i czekają na ciebie.

– Gdzie?

– Naciśnij guzik szóstego piętra. Impreza odbywa się w sali 628.

Kiedy nieznajomy wymówił słowo „impreza”, Lucyna, początkowo zaskoczona tajemniczą propozycją, szybko uświadomiła sobie, co informator miał na myśli.

Chodziło tu pewnie o kolejną turystyczną atrakcję, zorganizowaną przez operatywne biuro w ruinach niedawno odkopanego miasta. Widowisko zapowiadało się barwnie. Dziewczyna lubiła takie niespodzianki. Czemu nie miałaby wziąć udziału w jakiejś średniowiecznej inscenizacji? Słyszała nieraz o malowniczych zamkach, wznoszonych na niedostępnych szczytach elektrowni atomowych przez uzbrojonych w trójzęby tyranów, którzy swych podwładnych zmuszali do oglądania telewizji. I choć nie była całkiem pewna, czy dobrze zna chronologię ubiegłych okresów historycznych, ucieszyła się na myśl o doskonałej zabawie, zwłaszcza że miała ją podziwiać z wysokości królewskiego tronu.

Uruchomiona właściwym guzikiem winda minęła jednak szóste piętro i nie zatrzymując się też na parterze, gdzie numerator wskazał cyfrę „zero”, zjechała aż do poziomu szóstej podziemnej kondygnacji. Dziewczynę zdziwił ten fakt, gdyż sądziła, że w gmachu nie ma tak wielu piwnic.

Przeszła szerokim, czystym korytarzem do drzwi oznaczonych numerem 628. Przeczytała na nich napis: LABORATORIUM CYBERNETYCZNE. Były uchylone. Pchnęła je i weszła do jasnego wnętrza. Najpierw zobaczyła gołe nogi kobiety, która stała za arkuszem srebrnej blachy.

– Przepraszam panią – powiedziała. – Poinformowano mnie, że tutaj odbywa się jakaś ciekawa impreza.

Ukryta za błyszczącym ekranem kobieta poruszyła się niespokojnie i podbiegła do jego krawędzi. Arkusz zawieszony był pod sufitem przejścia do następnego pokoju; przysłaniał górną jego część, toteż Lucyna nadal nie widziała całej postaci kobiety, tylko jej długie nogi.

– Mogłaby mi pani wskazać miejsce, gdzie zebrali się turyści?

Nogi były bardzo zgrabne. Lecz kiedy wyszły spoza parawanu i kopnięciem bosej stopy zatrzasnęły drzwi, Lucyna przestała podziwiać idealne proporcje w ich budowie. Przez kilka sekund nie dowierzała własnym oczom.

Ruchome nogi zagrodziły jej powrotną drogę. Z okrzykiem przerażenia wbiegła za ekran, skąd zobaczyła wiele innych poruszających się par nóg. Stała na progu dużej hali. Nigdzie nie dostrzegła żadnego człowieka, ale w zabudowanym działowymi ściankami wnętrzu panował ożywiony ruch.

Nad lewym skrzydłem zautomatyzowanych warsztatów górował napis PROTEZOWNIA. Sekcja kończyn dolnych zajmowała stanowisko dookoła obracającego się powoli podajnika materiałów. Przy każdym aparacie była zainstalowana jedna para sztucznych rąk. Syntetyczne protezy doskonale imitowały żywe ramiona. Dłonie sterowane ukrytymi ścięgnami operowały sprawnie wokół montowanych na stole ludzkich nóg. Na końcu cyklu produkcyjnego gotowe protezy same zeskakiwały z taśmy. Automat kontrolny łączył je klamrami w dobrze dobrane pary i kierował na tor treningowy, skąd – po przebyciu długiego szeregu przeszkód – sztuczne nogi wędrowały posłusznie do następnego działu, gdzie mechaniczny monter dołączał do nich pary skonstruowanych w innym sektorze rąk.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю