Текст книги "Wehikuł Wyobraźni"
Автор книги: Збигнев Простак
Соавторы: Конрад Фиалковский,Витольд Зегальский,Януш Зайдель,Виктор Жвикевич,Кшиштоф Малиновский,Яцек Савашкевич,Stanislav Lem,Анджей Чеховский,Чеслав Хрущевский,Krzysztof Boruń
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 4 (всего у книги 23 страниц)
– Cieszę się, że pana widzę, że mnie pan odwiedził.
– Cóż, prawdę mówiąc nie miałem innego wyjścia. Inaczej nie przyjechałbym tu.
– Widzę, że się pan nic nie zmienił przez te wszystkie lata. Zawsze mówił pan to, co chciał pan powiedzieć, w sposób najprostszy. Takim właśnie pana pamiętam.
– Domyśla się pan zapewne, po co przyjechałem?
– O tym może później. Zjemy razem kolację. Pamiętam, że lubił pan pstrąga z pieczarkami. Zawsze na wtorkowym obiedzie u Petty’ego.
– Od tych czasów zmieniły mi się gusty.
– Poleciłem jednak przygotować tę potrawę. Pstrągi sprowadzamy tu samolotami.
– Podziwiam pana pamięć.
– Byłem wtedy w tym wieku, gdy zapamiętuje się prawie wszystko. A wtorkowy obiad z panem to był szczyt marzeń każdego z nas. No więc oczekuję pana. Moja sekretarka za chwilę po pana przyjdzie – ekran zmatowiał.
Pstrągi u Petty’ego. Zapomniałem, że kiedykolwiek je jadłem – pomyślał Molnar.
– Pani sandał, Mag. Zgubiła pani sandał powiedział, gdy weszła.
– Nie szkodzi, mam ich dużo. Ja często gubię sandały – powiedziała.
– Jestem roztargniona… – dodała, gdy spostrzegła, że patrzy na nią uważnie. – O, widzi pan, mam już nowy!
Podał jej sandał, a ona wzięła go jakoś niezdecydowanie, co Molnar spostrzegł i zapamiętał.
– Doktor Egberg czeka – powiedziała. Przeszli znowu tym samym korytarzem i zeszli na parter. Korytarz oświetlały małe, żółto świecące lampki ze staromodnymi żarówkami. Wygląda to jak hotel gdzieś z początku wieku – pomyślał Molnar. Jadalnia, do której weszli, oświetlona była w ten sam sposób. Stół nakryty na dwie osoby, nakrycia ustawione naprzeciw siebie, tak że jedno pozostawało nieco w mroku. Znam Egberga, to ja będę siedział w pełnym świecie – pomyślał i spojrzał na ciemny, wieczorowy strój doktora. W swoich starych spodniach poczuł się przez chwilę nieswojo. Ale był to tylko moment.
– Naprawdę cieszę się, że pana widzę – powiedział Egberg i wskazał mu miejsce, które przewidywał.
Usiedli i wtedy Molnar spostrzegł, że Egberg też już nie jest młody. Był szpakowaty, właściwie prawie siwy, tą siwizną brunetów, która zaczyna się koło trzydziestki. Ale Egberg był starszy. Gdy widział go po raz ostatni, miał dwadzieścia kilka lat.
– Trafił pan tutaj do mnie bez trudu?
– Pana lecznica to znany ośrodek. Znany na całym kontynencie.
Egberg skrzywił się lekko.
– Raczej instytut, profesorze. To, że czasem przyjmuję kilku zamożnych pacjentów, o niczym nie świadczy. Z czegoś muszę utrzymać to wszystko. Ale przede wszystkim instytut. Prowadzimy interesujące prace, które w pewnym zakresie są kontynuacją tego, nad czym kiedyś pracowaliśmy wspólnie.
– Ja już nie mam z tym od dawna nic wspólnego. Na szczęście nie mam.
– Widzę, że pan już nie operuje – Egberg patrzył na dłonie Molnara.
– Nie jestem ani chirurgiem, ani neuronikiem. Dziś nie utrzymałbym nawet skalpela podniósł swoje dłonie tak, żeby tamten mógł się im przyjrzeć. Wiedział, że są spękane, z czarnymi śladami smaru w załamaniach skóry.
– Mówiono mi, że w ogóle porzucił pan nasz zawód. Początkowo spodziewałem się pana spotkać na jakimś kongresie, konferencji…
– Cóż bym tam robił? Wtedy skończyłem z tym wszystkim definitywnie.
Za to czytywałem o pana sukcesach w prasie codziennej, obok sportu i kroniki wypadków – dodał, by tamten nie zrozumiał tego inaczej. Podano zimne przystawki. Człowiek, który im usługiwał, robił to niezręcznie. Był to potężny mężczyzna, z trudnością mieszczący się w swym ubraniu. Molnar wyobraził sobie pięść tamtego trafiającą go w żołądek.
– A myśmy pana wspominali wielokrotnie – Egberg patrzył w jakiś punkt nad głową Molnara: – Chociaż pana decyzja nie mogła niczego zmienić, był to niewątpliwie dowód dużej odwagi.
– Nie przesadzajmy. Po prostu w pewnym momencie zrozumiałem, że nie ma tam dla mnie miejsca. Nic więcej.
– Niewiele ludzi tak by postąpiło. No; zdrowie pana, profesorze. Pije pan, prawda?
– Jeszcze niekiedy piję. Wysiłek woli koncentruję na niepaleniu – podniósł kielich białego wina.
Gdy podano pstrąga, zdecydował się wreszcie. Dawniej poczekałby z tym do kawy, ale pomyślał, że teraz zwyczaje świata, do którego już nie należał, nie obowiązują go dłużej.
– Domyśla się pan, doktorze, dlaczego pana odwiedziłem? – zapytał.
Tamten skinął głową.
– Niech się panu nie wydaje, że przyszedłem po pierwszych objawach.
Jestem po dwu zawałach i trzeci wydaje mi się kwestią najbliższych dni. Pozostałem trochę lekarzem. Z tego trzeciego nie wyjdę. Przy charakterystyce moich tkanek przeszczep nie wchodzi w rachubę. Prawdopodobieństwo powrotu do normalnego życia – prawie żadne. A wegetować jeszcze rok czy dwa w szpitalu… To mnie nie interesuje.
– Chce pan, jednym słowem, dostać sztuczne serce?
– Właśnie.
– I stać się cyborgiem?
– No… tak.
– Przy pana poglądach na tę sprawę?
– Doktorze. Sam wszczepiałem pierwsze modele tych urządzeń. Moje zastrzeżenia zawsze dotyczyły mózgu i tylko mózgu. Chyba pan o tym pamięta.
– Oczywiście. Był pan znanym orędownikiem limitowanej cyborgizacji. Serce – świetnie, wątroba czy nerka – wspaniale, ale wara od mózgu. To były pana poglądy, profesorze.
– Tak, i nie zmieniłem ich.
– Gdyby je pan wtedy przeforsował, gdyby się panu udało, nasz instytut byłby dziś prowincjonalną, placówką bez znaczenia, a ja… ja przeszczepiałbym może serca w jakimś podrzędnym szpitaliku.
– Zrobił pan wtedy wszystko, żeby mi się nie udało.
– To prawda. Ale to nie jest ważne. Gdybym to nie był ja, byłby ktokolwiek inny. Postępu nie można zahamować.
– Jeżeli to jest postęp?…
Egberg nie odpowiedział. Dopił swój kieliszek wina i chwilę milczeli.
– Więc wie pan już, doktorze, o co mi chodzi – powiedział Molnar i odsunął pełny jeśzcze talerz. Czuł narastający, gniotący ból. Nie wolno mi myśleć tak o tych sprawach. Nie jestem już profesorem. Nie mam z tymi problemami nic wspólnego. Jestem zwykłym starym elektromechanikiem z warsztatu żeglugi przybrzeżnej, który chce mieć wszczepione sztuczne serce.
– Dlaczego wybrał pan mnie akurat, mój instytut?
– Z tych kilku, w których można to zrobić, na tej półkuli robi to pan najlepiej. Zresztą gdzie indziej nie miałby żadnych szans. Po prostu brak pieniędzy, doktorze.
– Są jeszcze normalne kliniki…
Wiem, co chce pan powiedzieć. Tak, tam przyjęliby mnie może nawet za darmo. Ale musiałbym podpisać zobowiązanie, że zgadzam się na eksperymentalne metody i wszystko, co się z tym wiąże. A to jest może niezupełnie jawna, ale jakaś forma doświadczeń na człowieku. Poza tym, jaką mi oni dają gwarancję, że po tych eksperymentalnych metodach będę sprawnym człowiekiem. A mnie nie zależy na byle jakim przeżyciu. Chcę pływać, wiosłować, biegać po schodach, chcę żyć naprawdę.
– Zmienił pan zainteresowania. Dawniej tygodniami nie opuszczał pan instytutu. Mieszkał pan tam prawie.
– To, co było kiedyś, nie ma żadnego znaczenia. Wie pan, co teraz robię? Konserwuję automatyczne urządzenia nawigacyjne na statkach, które pływają od portu do portu i rozwożą drobnicę. Kończę pracę i resztę czasu mam dla siebie. Żadnych rozmyślań ani problemów. Czasem jakaś książka…
– Tak, rozumiem. Wolałbym, żeby pan miał pieniądze. Wtedy ja nie miałbym żadnych problemów. Zwyczajny pacjent…
– Wtedy zapewne nie zwróciłbym się do pana.
– Jest pan przynajmniej szczery, profesorze. – Zastanawiałem się długo, zanim do pana przyszedłem. Myślałem o drugiej półkuli. Tam robią to za darmo. Kiedyś, gdy byłem jeszcze profesorem Molnarem, zrobiliby to na pewno, ale dziś… Dziś z trudnością zebrałbym pieniądze na podróż.
– Rozważył więc pan wszystkie możliwości i zostałem ja.
– Właśnie.
Egberg nie odpowiedział. Talerze zostały tymczasem zmienione. To, co podano, było pieczenią z sarny, ale Molnar już nie jadł. Czuł, jak ból nasila się i promieniuje za obojczyk. Egberg nie nalegał. Jadł sam szybko i obaj milczeli.
– Uważa pan, że teraz moja kolej? – zapytał w końcu Egberg.
Molnar milczał.
– Nie odpowiem panu tak po prostu. Muszę się zastanowić…
– Oby nie za długo. Mógłbym tutaj panu umrzeć. Nie, nie sądzę, żeby miał pan jakieś kłopoty, nawet gdyby sprawdzili, kim byłem i co nas, mówiąc oględnie, kiedyś dzieliło. To w końcu dawne sprawy. Na wszelki wypadek w moich rzeczach jest adres mego lekarza. Zaświadczy, iż fakt, że żyłem tak długo, jest i tak znacznym odchyleniem od tego, czego należałoby oczekiwać.
– Dobry specjalista?
– Cóż, prowincjonalny lekarz w średnim wieku, ale i przypadek nie jest trudny.
– Mam już ten adres. Jutro otrzymam wszystkie dane, jakie on posiada.
– Przeszukał pan moje rzeczy.
– Jak pan widzi. Zresztą nie ja osobiście.
– Przynajmniej pan też jest szczery. To coś nowego. Nie przypuszczałem, że przychodzi to z wiekiem.
– Pan mnie zawsze źle oceniał, profesorze. Nigdy nie zwalczałem pana osobiście. Zwalczałem tylko pana poglądy.
– Rezultat był ten sam. Nie wracajmy zresztą do tych spraw.
– Słusznie. Czy napije się pan kawy? Moim zdaniem nie może to panu zaszkodzić.
– Zgoda.
– Przejdźmy więc do mego gabinetu.
Kawa i koniak już na nich czekały na niskim stoliku, ustawionym obok wielkich, krytych skórą foteli. Światło było żółte, przyćmione, jak w całym domu. W głębi Molnar zobaczył w mroku coś, co przypominało wielki pulpit sterujący. Pulpit był ciemny, tylko prawie na jego skraju błyskało pojedyncze czerwone światełko.
– Przepraszam, profesorze, na moment. Coś się jednak w instytucie dzieje. – Egberg podszedł do pulpitu, nad którym w tej samej chwili rozbłysnęły dwie jasne, promieniujące dziennym światłem lampy. Na ekranie pojawiła się twarz człowieka w białym kitlu.
– Co nowego, Dorn? – zapytał Egberg.
– W porządku. Tylko szesnastka jest niespokojna. Dlatego niepokoiłem pana.
– Próbowałeś dać napięcie polaryzujące?
– Tak. Nie pomaga.
– Dobrze, zaraz zobaczę – powiedział Egberg i odwrócił ekran tak, że Molnar nic już nie widział. Trzasnął przełącznik i Molnar usłyszał wycie, monotonne, niskie, prawie nieczłowiecze. Wstał i uważając, by nie potrącić stołu, podszedł do pulpitu. Egberg, pochylony nad ekranem, stał odwrócony do niego plecami. Był wyższy od Molnara i zasłaniał część ekranu. W pozostałej zobaczył jednak Molnar rękę kobiety, może dziecka. Dłoń rozwierała się i zaciskała kurczowo, potem było przedramię, a dalej metal, dziwna splątana siatka prężąca i napinająca się w takt skurczów dłoni. Patrzył chwilę na rękę, a potem spojrzał w głąb ekranu. Tam, w wielkim przezroczystym kloszu pływał mózg. Nie mógł się mylić, był neuronikiem. Nagle wycie ustało, ekran zgasł. Egberg odwrócił się i patrzył z góry na stojącego tuż przed nim Molnara.
– To był mózg – powiedział Molnar.
– Oczywiście.
– I ręka człowieka.
– Ręka była człowieka, ale mózg małpy. Steruje ręką człowieka jako urządzeniem lepiej wyspecjalizowanym od kończyn małpy. Podwójny układ hybrydowy.
Egberg zgasił światła nad pulpitem sterującym i Molnar widział już tylko fotele, stoliki i parującą kawę.
– Proszę, niech pan siada, profesorze. Prawdziwy naukowiec jest zawsze ciekawy, nieprawdaż?
– Ale po co… ten układ?
– Jakieś najprostsze usługi… podawanie płaszczy w szatni, zawijanie w papierki cukierków. Wszędzie tam, gdzie nie wymaga się nadmiaru myślenia, a ręka człowiecza jest sprawna… lub mile widziana. Gdybym jechał na jesienny kongres neuroniki, ustawiłbym tego cyboroga u wejścia i podawałby wszystkim wchodzącym dłoń.
– Obłędny pomysł.
– Ma pan rację. Może w nie najlepszym tonie, ale reklama murowana. Niestety nie jadę na kongres…
Pili teraz kawę w milczeniu. Niepotrzebnie tu przyjechałem – pomyślał Molnar. – To było do przewidzenia, że nie da mi sztucznego serca. Zapewne myśli teraz, w jaki sposób mi odmówić, tak żeby później nie mieć do siebie żalu. Chociaż czy taki człowiek miewa w ogóle do siebie samego żal o cokolwiek, co zrobił, a tym bardziej o to, czego nie zrobił. Potem pomyślał o swoim metalowym łóżku, chrobocie owadów w ścianach swego domu i wyciu syren statków wychodzących w morze.
– Pójdę już chyba do swego pokoju – powiedział – i jutro rano odjadę.
– Ależ profesorze, nie skończyliśmy naszej rozmowy.
– Obawiam się, że wynik jej i tak jest przesądzony.
– Przecież nie dałem jeszcze panu odpowiedzi.
– W tej chwili wydaje mi się to mniej ważne. – Zawsze pod wieczór ogarniają nas wątpliwości, których nie mamy rano. Dobranoc, profesorze. Moja sekretarka pana odprowadzi.
– Ta, co gubi sandały…
– Tak. Jest pan spostrzegawczy, profesorze – dodał po chwili.
Mag już stała w drzwiach.
– Dobranoc – powiedział Molnar i wyszedł za Mag.
Gdy został sam w pokoju, próbował otworzyć okno, bez rezultatu, tak jak poprzednio. Chciał wyjrzeć na korytarz i zawołać Mag, by mu pomogła, ale drzwi nie ustąpiły. I wtedy po raz pierwszy pomyślał, że stąd już nie wyjdzie. Mógł zawołać Mag czy Egberga, ale pomyślał o gabinecie i pulpicie, na którym zapali się czerwone światełko. Zrezygnował. Zbudziło go pukanie. Delikatne pukanie do drzwi jak w zwyczajnym domu. Za oknem świeciło słońce i zaczynał się codzienny upał trwający tutaj aż do późnego popołudnia.
– Tak, proszę – powiedział i podciągnął prześcieradło z kocem, którym był nakryty, pod samą szyję.
Weszła Mag i przyniosła tacę ze śniadaniem. Poczuł zapach kawy.
– Dziękuję. Dlaczego jednak pani, a nie tamten…
– Ja opiekuję się panem. Myślałam, że robię to dobrze.
– Wyśmienicie. Poproszę jeszcze panią o otworzenie okna.
– Teraz jest upał i pył w powietrzu. Może wieczorem…
– Wieczorem już próbowałem.
– Ach, to pewnie jest pokój izolowany.
– Izolowany?
Nie odpowiedziała.
Jest speszona – pomyślał Molnar – obawia się, że powiedziała już za dużo.
– Pani nie chce mi odpowiedzieć, Mag.
– Proszę zapytać doktora Egberga. To przecież pana przyjaciel…
– Tak, oczywiście. Zapytam.
Widział ją po raz pierwszy w pełnym dziennym świetle. Wtedy przy bramie był zbyt zmęczony, by się jej przyjrzeć. Naprawdę ładna dziewczyna. – Z tych, które nie zwracają na siebie uwagi, są zawsze w drugim szeregu pomyślał i poczuł nieokreślony żal, który odczuwał niekiedy w ostatnich latach, gdy widział dziewczynę taką jak ta.
– Przyjdę do pana po śniadaniu. Doktor Egberg chciałby się z panem zobaczyć.
Skinął głową, już pochylony nad tacą. Czekał, aż wyszła, a potem podszedł do drzwi i nacisnął klamkę. Drzwi poddały się po tej drobnej chwili, która potrzebna jest elektromechanicznemu sterowaniu do podjęcia decyzji. Potem wrócił do śniadania. Był głodny i chciał mieć coś w żołądku przed kilometrami drogi, które go czekały. Ogolił się jeszcze, zebrał swoje rzeczy i wsunął do torby. Był zdecydowany. Wyszedł na korytarz, a potem schodami w dół. Tak jak przypuszczał, nie spotkał nikogo. Alejka wiodąca do bramy była teraz w pełnym cieniu, bo słońce zasłaniał.dom. Szedł miarowym krokiem, który odliczał w myśli, Nie za wolno i nie za szybko. Gdy dochodził do bramy, naprzeciw wyszedł mu odźwierny. – Ten sam co wczoraj – pomyślał Molnar. Chciał go wyminąć, ale tamten schwycił go za rękę.
– Dokąd? Nie wolno.
Nie odpowiedział, tylko wolną ręką z całej siły uderzył tamtego w żołądek. Już w momencie uderzenia wiedział, że to, w co trafia, nie jest ciałem. Odźwierny prawie się nie poruszył. Nie zmienił nawet wyrazu twarzy. Molnar poczuł tylko, że palce odźwiernego jak metalowe szczypce rozgniatają mu ramię. Upuścił torbę. Tamten pchnął go lekko w pierś i puścił. Molnar zatoczył się.
– Nie wolno – powtórzył odźwierny.
Przejdę. Muszę przejść – pomyślał Molnar. Chciał zrobić krok w kierunku odźwiernego i nie mógł. Przyszedł ból taki, że nic poza nim nie było. Nie chciał upaść. Zacisnął zęby. – To przejdzie, zaraz przejdzie. – Potem widział już tylko wierzchołki sosen. Uderzenia upadku nie poczuł nawet. Wierzchołki sosen były rozmazane i coraz bardziej zlewały się z tłem nieba.
Gdy otworzył oczy, Egberg pochylał się nad nim. Ból, który znał i którego nadejście bezbłędnie rozpoznawał, znikł. Piekła go tylko skóra, gdzieś z wierzchu na klatce piersiowej. Spojrzał tam, ale był przykryty po szyję i zbyt słaby, by się poruszyć.
– Już wszystko dobrze – powiedział Egberg. – Miał pan szczęście, profesorze.
– Szczęście?…
– Gdyby nie to, że jest pan tu, w instytucie, już by pan nie żył. I tak ledwo zdążyłem. – To był już koniec.
– Tak.
– A teraz?
– Ma pan sztuczne serce:
– Więc jednak?
– Ratowałem pana życie.
– Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze.
– Ja też.
Mówienie męczyło go. Leżał nieruchomo i patrzył w sufit. Egberg milczał także. Molnar czekał, aż odejdzie.
– To trwało cztery, może pięć minut, zanim przywróciłem panu krążenie – powiedział jeszcze.
Jeszcze parę minut i byłbym odkorkowany pomyślał Molnar. – Wrak człowieka, którego komórki mózgu uległy rozpadowi funkcji.
Egberg zawahał się.
– Był pan lekkomyślny, profesorze, z pana sercem…
– Chciałem wyjść. Odejść stąd – powiedział cicho Molnar.
– Mógł mnie pan uprzedzić.
– I zostać w zamkniętym pokoju… izolowanym, jak pan to nazywa.
– Blokada przypadkowo włączyła się na noc.
A więc Mag powiedziała mu – pomyślał Molnar.
– Nie wierzę w takie przypadki, Egberg.
– Nie potrafię pana przekonać. Ale jak pan widzi – obawy były chyba nieuzasadnione… – Nie wiem.
– Żyje pan przecież!
– To fakt…
Egberg zawahał się, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nie powiedział już nic i wyszedł. Molnar przymknął oczy. – Teraz potrwa to kilka dni, zanim będę mógł stąd wyjść – pomyślał. – Nawet przy obecnych metodach szybkiego tworzenia blizn to musi trochę potrwać. I jednak uratował mnie. W tych warunkach nikt, nawet ja sam nie mógłbym mieć do niego pretensji, gdybym tu umarł. Widocznie jednak chciał mi dać to sztuczne serce. Pomyślał jeszcze o blokadzie drzwi i nie był już tego tak pewien. Potem zasnął.
Obudził się w nocy i czuł pragnienie. W pokoju było ciemno, paliła się tylko mała nocna lampka na stoliku przy łóżku. W jej świetle zobaczył Mag. Siedziała na fotelu, tym samym, niezbyt wygodnym, w którym jeszcze wczoraj sam siedział. Drzemała.
– Mag, panno Mag… – powiedział to cicho, a jednak się obudziła.
– Jak się pan czuje? – zapytała również szeptem.
– Świetnie – starał się do niej uśmiechnąć. – Napiłbym się wody.
– Proszę – podała mu kubek. Płyn miał smak soku pomarańczowego z dodatkiem czegoś, czego smak trudno było mu określić.
– Boli? – zapytała.
– Już nie.
– Goi się dobrze. Wieczorem doktor Egberg oglądał pana.
– Nie zbudziłem się nawet?
– Jest pan pod działaniem preparatu Brotkasa. To daje świetne wyniki – dodała.
– Jest pani, jak widzę, również wykwalifikowaną pielęgniarką.
– Sekretarką, asystentem i wszystkim. Ciekawa jestem, jaka będzie pana rola.
– Rola?
– No tak. Jest pan przecież nowym obiektem na farmie Egberga. My tak nazywamy między sobą jego instytut.
– Nie rozumiem.
– Nie mówił z panem?
Odruchowo chciał zaprzeczyć, ale pomyślał, że wtedy niczego więcej się od niej nie dowie.
– Wspominał tylko – powiedział.
– Pewnie dostanie pan coś ciekawszego ode mnie. Jest pan profesorem. Był pan kiedyś kolegą Egberga…
– Nawet jego szefem.
– Właśnie. Pewnie dostanie pan pracownię, intelektroniczną. Od miesiąca jest bez kierownika.
– A poprzedni… wyjechał?
– Wyjechał… – Mag powtórzyła to z dziwną intonacją, której nie potrafił określić. – Nie, on po prostu umarł.
– A co mu się stało?
– Znaleźliśmy go w bunkrze. Tam wewnątrz jest zanik pola energetycznego. Wie pan, ściany na dwa metry grube, z żelbetu. Ekranują i energia nie dociera.
– Jaka energia?
– Napędzająca serce. On miał to samo co pan.
– Nie rozumiem – Molnar powiedział to, mimo że już zaczynał rozumieć. Przymknął oczy i poczuł dziwny skurcz w żołądku, jak wtedy, gdy w ładowni wielkiego statku kołysanego falą runęły z góry skrzynie roztrzaskując się koło niego.
– Będzie pan spał? – zapytała Mag po chwili milczenia.
– Nie. Wyspałem się już za wszystkie czasy – słuchał swego głosu i dziwił się, że jest tak zwyczajny. – I ta energia tutaj dociera? – zapytał.
– Oczywiście. Cały instytut i najbliższa okolica gdzieś w promieniu pół kilometra objęte są tym polem.
– A dalej?
– Co dalej?
– Jeśli chcę wyjść poza instytut, nad morze, czy pojechać do miasta – pytał, mimo że znał odpowiedź, ale chciał ją usłyszeć od tej dziewczyny, która mówiła o tym wszystkim tak zwyczajnie.
– Nie może pan. To śmierć. Przecież wie pan o tym. Podpisał pan zobowiązanie, to z notariuszem i całym zabawnym ceremoniałem.
– Nic nie podpisywałem.
Mag chwilę milczała, a potem powiedziała cicho:
– Nie zdążył pan. Ale pan podpisze. To przecież zwykła formalność.
Chciał powiedzieć, że nie podpisze, ale przypomniał sobie historię z blokadą drzwi i nic nie powiedział.
– Po to tu przecież wszyscy przyjeżdżamy – dodała Mag jakby z żalem. – Ja, zanim tu przyjechałam, byłam sekretarką w firmie eksportowej w Buenos Aires. Sekretarką drugiego dyrektora – dodała jakby z dumą. – Pracowałam na dwunastym piętrze w centrali firmy. Trotam and Co. Zna pan tę firmę?
– Nie. Nigdy nie byłem w Buenos Aires.
– To były czasy. W sobotę jeździliśmy nad morze… Wie pan, tutaj najbardziej brakuje mi pływania i morza. Czasem wieczorem, gdy wieje wiatr, czuję je. Stąd do brzegu nie jest daleko.
– Wiem.
– Pan jeszcze tego nie odczuwa. To dopiero zaczyna się po kilku miesiącach, czasem po pół roku…
– Co?
– Trudno to określić. Chyba niepokój. Chce pan wyjechać, koniecznie wyjechać…
– Tęsknota?
– Nie, za domem, za najbliższymi, za ludźmi w ogóle tęskni się od początku. Ale tamto jest inne, trudniejsze do określenia, jakieś bardziej pierwotne. Niepotrzebnie to chyba panu mówię.
– Dlaczego. Chcę wiedzieć o tym wcześniej. – Ja nie wiedziałam. Nie wyobrażałam sobie, że to będzie właśnie tak. Czasem myślę, że chyba nie przyjechałabym tutaj, gdybym wiedziała.
– A wtedy?…
– Pewnie bym nie żyła. W najlepszym wypadku w wózku na kółkach.
Wtedy okropnie się tego bałam, chyba więcej niż śmierci. Wyobraża pan sobie? Patrzeć na to wszystko, na przechodniów, inne dziewczyny, ludzi jadących do pracy i wiedzieć, że jest się poza tym… na zawsze. Pozostanie tutaj to było jedyne wyjście. Chodzę, pracuję, czasem nawet pływam w naszym basenie. Z tym gorzej, bo nogi mam trochę sztywne, szczególnie stopy.
– Innego wyjścia nie było?
– Nie. Byłam u najwybitniejszych specjalistów. Nawet na drugiej półkuli, w Europie. Mój chłopak mnie wysłał. Odkładał na domek. Miałam wspaniałego chłopaka. Chciał się żenić, ale Egberg przyjmuje tylko samotnych. Zresztą nie wiem, czy i tak bym za niego wyszła. To nie miało sensu.
– A jak pani tu trafiła?
– Jeden z lekarzy, u którego byłam, gdy ośrodek oddechowy był już zagrożony, powiedział mi o tym. Mówił, że lecznica Egberga to jedyny ośrodek, który mógłby się podjąć zabiegu. Zastrzegł się przy tym, że nic mi nie radzi, po prostu informuje.
– A Egberg zażądał pieniędzy?
– Nie. Ta sprawa była zbyt nietypowa. Powiedział, że może się tego podjąć tylko eksperymentalnie. Wyniku nie gwarantował. Trzeba mu przyznać, że nie robił mi wielkich nadziei.
– I zgodziła się pani?
– A cóż miałam robić. Przeszłam przez te wszystkie formalności, podpisałam wszystkie upoważnienia i oświadczenia i… jestem. Żyję, jak pan widzi.
– A tamten?
– Kto?
– Ten w bunkrze.
– Ach, Bertold. On także wszystko podpisał. Nie miał po prostu pieniędzy. U niego było tylko serce.
– Kto to był?
– Elektronik. Starszy już człowiek. Kiedyś mówił mi, że pamięta jeszcze czasy, gdy obwody elektroniczne składało się z oddzielnych tranzystorów.
– I długo żył?
– Kilka lat. Był już, gdy tu przyszłam. Nawet go lubiłam. Taki spokojny, małomówny człowiek, którego prawie nie ma. Siedział w swojej pracowni i nawet nie zawsze widywałam go na obiadach. Wtedy też nie przyszedł, a potem Josph znalazł go w bunkrze. Bertold wiedział, że wejście do środka to dla niego śmierć.
– Tak samo jak odejście zbyt daleko od instytutu? – Molnar zadał to pytanie specjalnie, mimo że odpowiedź już przewidywał.
– Niezupełnie, w bunkrze pole urywa się nagle. Jest tam dobre ekranowanie… i efekt taki, jakby serce nagle stanęło. Tak mówił Egberg, gdy kiedyś nas o tym uprzedzał. A odejście poza zasięg pola, to powolna agonia. Natężenie zmniejsza się nieznacznie z każdym metrem.
– I on wpadł do bunkra?
– Widocznie zsunął się po pochylni. Tam jest taka pochylnia – dodała. – Zasłabł, zanim zdążył wyjść, tak twierdzi Egberg.
– A pani?
– Co ja?
– Co pani o tym sądzi? – zobaczył, jak odruchowo spojrzała w ekran.
– Ja? Cóż, zasłabł. To był stary człowiek. Chyba tak – dodała ciszej. – Chce się pan napić? – zapytała.
– Nie, dziękuję – przymknął oczy. Myślał o starym człowieku, który umarł w bunkrze, bo jego sztuczne serce, nie otrzymało energii z pola wytwarzanego w instytucie. Sztuczne serce stanęło, tak jak prawdziwe. Przypomniał sobie, wtedy przed bramą, upadek, którego już nie czuł, i wierzchołki sosen, tracące kontrast, rozpływające się na tle nieba. Potem zasnął.
Po kilku dniach już chodził po pokoju od łóżka do fotela. Egberg przychodził dwa razy dziennie razem z Dornem, swoim milczącym asystentem, którego Molnar widział wtedy po kolacji na ekranie. Zachowywał się jak lekarz, zwykły lekarz, i mówili o temperaturze ciała Molnara, jego ciśnieniu i oddechu. Zastanawiał się chwilami, kiedy Egberg mu wreszcie powie, że jest nowym nabytkiem jego farmy, ale tamten oglądał szwy i odchodził. Molnar zaś czekał. Był jeszcze słaby, zbyt słaby. Niekiedy przychodził sam Dorn, ale Mag nigdy. Molnar nie pytał o nią. Przemyślał wszelkie możliwości i nie pytał. Jeśli jej nieobecność była wynikiem decyzji Egberga, który słyszał ich rozmowę i uznał, że powiedziała zbyt wiele, pytanie o nią nie miało sensu. Jeśli zaś jej nieobecność była przypadkiem, w przyszłości mogła stanowić źródło informacji, jakich nigdy nie uzyska od Egberga czy Dorna, bo Dorn nie mówił prawie wcale. Raz tylko, gdy czerwonym ołówkiem naniósł nowe dane na kartę choroby Molnara, odezwał się doń zupełnie niespodziewanie.
– Uczyłem się kiedyś z pana podręcznika, profesorze.
– Naprawdę?
– Z tego nowego wydania. Ukazało się, gdy byłem jeszcze studentem.
Molnar pamiętał to wydanie. Wydawca odszukał go po kilku miesiącach poszukiwań. Pamiętał tego przedstawiciela firmy wydawniczej w ciemnym ubraniu, z czarną teczką, z której wyjął przygotowaną umowę, siedzącego przy małym stoliku przykrytym przepalonym gdzieniegdzie obrusem z tworzywa sztucznego. Pot ściekał mu strużkami po twarzy. Wycierał twarz raz po raz wielką białą chustką i do końca nie był pewny, czy siedzi naprzeciw właściwego człowieka, profesora neuroniki, którego podręcznik chce wydać jego firma. Później Molnar otrzymał czek, który w jego warunkach był już bogactwem, i kupił łódź z silnikiem. Łowił potem ryby z własnej łodzi i mężczyźni, z którymi pracował, zazdrościli mu.
– Pamiętam tę książkę – powiedział Molnar. – Gdy ją wydawali, uważałem, że mogliby znaleźć coś lepszego, a na pewno nowszego.
– To był dobry podręcznik – powiedział Dorn. – Dzisiaj jest już inaczej, ale wtedy to było zupełnie dobre. Pan też tak uważa?
– Nie wiem, nie potrafię tego ocenić. Nie potrafiłbym już napisać nawet takiego podręcznika. A co dopiero zrobić coś naprawdę.
– Myślę, że tego się nie zapomina, tak jak pływania czy jazdy na rowerze. Oczywiście nie zapominają ci, którzy robią to, bo jest to jedyna rzecz, którą w życiu chcieliby robić.
– Też tak kiedyś myślałem, a od lat robię co innego – powiedział Molnar. – Zresztą oprócz chęci potrzebna jest praktyka, którą się ma tylko wtedy, gdy pracuje się dzień po dniu przez miesiące i lata.
– Nie chciałem pana urazić, profesorze powiedział Dorn. – Zresztą pan by to potrafił również teraz.
– Już nie. Jestem za stary. A pan jest zbyt młody, by to zrozumieć.
– Mimo wszystko myślę, że mam rację.
– A może po prostu pan nie ma wyboru.
– Nie rozumiem?
– Cóż pan może innego robić będąc obiektem na farmie Egberga.
– Ja… ja nie jestem obiektem. Pracuję tu tylko.
– Ale mieszka pan tutaj i zawsze pan jest.
– Uważam, profesorze, że każdy młody lekarz, który chce coś potem przez całe życie umieć, powinien kilka lat pracować tak jak ja, być zawsze na miejscu, wszystko robić.
– Pan jest lekarzem?! Niech pan nie kpi, młody człowieku. Jest pan eksperymentatorem, najgorszym rodzajem eksperymentatora, jaki istniał kiedykolwiek. Eksperymentuje pan na własnym gatunku, na ludziach, którzy mogliby być pana przyjaciółmi, rodzicami, dziećmi. Przeszczepy mózgów, zmiany osobowości. Człowiek z dnia na dzień przestaje być sobą, drapie się za uchem albo ma pragnienie wtedy, gdy przyciśnie pan klawisz. Odwraca się ze wstrętem od kochanej osoby lub zdolny jest do poderżnięcia jej gardła, gdy pan wykona odpowiedni ruch palcem.
– Pan przesadza, profesorze!
– Nie, ja mówię tylko prawdę, i to całą prawdę. Wszystko, co myślę o tych eksperymentach i ludziach takich jak pan. Nie fałszuję tej prawdy, jak wy to robicie.
Dorn nie odpowiedział. Włożył do kieszeni swego białego fartucha ołówek, który obracał w palcach, i wyszedł.
Będzie się teraz zastanawiał nad tym wszystkim, co mu, powiedziałem – pomyślał Molnar – oczywiście jeśli tacy ludzie jak on w ogóle zastanawiają się nad tym, co robią.
Późnym popołudniem wychodził do ogrodu i póki było jeszcze gorąco, spacerował wąskimi alejkami wśród gęstych krzewów, które posadzono tu wtedy, gdy zbudowano instytut. Gdy upał mijał, kładł się na trawie albo na kamiennym obmurowaniu basenu i patrzył w niebo. Godziny mijały i gdy nadchodził zmrok, wracał do swego pokoju, dokąd Josph przynosił mu kolację. Miał dużo czasu. Niekiedy Josph wyjeżdżał niewielką, krytą brezentem półciężarówką i wtedy kolację przynosiła mu Mag. Stawiała tacę na stoliku, czasem pytała, jak się czuje, ale już w drzwiach, wtedy gdy wychodziła. Nie patrzyła w ekran ani w wyłupiaste soczewki przekaźników wizyjnych, ale i tak Molnar wiedział, że one patrzą na nich oczyma Egberga, a może Dorna. Jedynie Josph zdawał się ich nie dostrzegać, ale on nie był obiektem, tylko człowiekiem, dla którego świat nie kończył się na ogrodzeniu instytutu. Był sprawny, silny i palił te same papierosy, które kiedyś palił Molnar. Ich dym zostawał w pokoju, gdy Josph wychodził, i Molnar czuł ich zapach jeszcze w nocy, kiedy zasypiał. Kiedyś wziął jednego z paczki, którą Josph położył na tacy. Szukał zapałek, ale ich nie miał. Josph zapalił swą wielką benzynową zapalniczkę i po chwili Molnar czuł w ustach smak dymu.
– Doktor nie pozwala, co? – zagadnął Josph.
– Sam przestałem palić.
– Mnie na to nie stać. Kiedyś próbowałem. A te są niezłe. Kupuję w miasteczku hurtem, z przemytu.
– Do tego trzeba jeszcze jeździć tam.