355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Maria-Mirabella » W szpilkach od Manolo » Текст книги (страница 4)
W szpilkach od Manolo
  • Текст добавлен: 1 апреля 2017, 18:30

Текст книги "W szpilkach od Manolo"


Автор книги: Maria-Mirabella



сообщить о нарушении

Текущая страница: 4 (всего у книги 11 страниц)

sambę, rumbę i inne tego typu „tyłkowe" tańce. Czyli te

wygibasy, w których trzeba było zarzucać kufrem, pakunkiem, dawać wstecznym, kręcić garażem. Ech, za dużo hip-hopu i rapu się swego czasu słuchało. Czasami samą

siebie zaskakuję, jak bardzo pewne rzeczy tkwią w moim

[ 7 0 ]

umyśle. Bogata wyobraźnia i dobra pamięć nie zawsze są

błogosławieństwem.

Gdy zakończyłam machanie tym i owym, pożegnałam

się z dziewczynami i podążyłam w kierunku zaparkowanego nieopodal samochodu. Było około dwudziestej pierwszej, ludzie zmierzali pośpiesznie w różnych kierunkach. W sumie w centrum Wrocławia nigdy nie było sytuacji, w której człowiek znalazłby się sam na ulicy.

Rynek tętnił życiem praktycznie dwadzieścia cztery godziny na dobę. Często gdy wychodziłyśmy z klubu około czwartej nad ranem, szłyśmy na ulicę Ruską na gyrosa

i musiałyśmy odstać swoje w długiej kolejce, kiwającej się niczym marynarz na okręcie. To były ciekawe doświadczenia życiowe. Niemniej jednak, teraz zmierzając w stronę samochodu, czułam się trochę dziwnie. Tak jakby czyjś wzrok wbijał się we mnie, niosąc duży ładunek negatywnych wibracji. Rozejrzałam się

śmiało, lecz nie zauważyłam nikogo w pobliżu. W oddali stały zaparkowane auta, ale zmierzch nie pozwolił

mi na dostrzeżenie, czy ktoś w nich siedzi. Przewróciłam

oczami i mamrocząc pod nosem inwektywy dotyczące

idiotycznej wyobraźni i wczesnego zainteresowania horrorami, otworzyłam drzwi od auta i wsiadłam do środka.

I w tym momencie zobaczyłam, że za wycieraczką jest

jakaś kartka.

– Reklama klubu nocnego? – mruknęłam do siebie, bo

już kilka razy miałam przyjemność być powiadamiana

o tym, że Pruderia ma najpiękniejsze niewiasty w mieście.

Kiedyś nawet miałyśmy wybrać się z dziewczynami na taki

szalony wieczór, ale w końcu nie starczyło nam odwagi.

[71]

Wyrwałam kartkę zza przytrzymującej ją wycieraczki

i wsiadłam do samochodu. Chciałam zgnieść ulotkę

i wrzucić do kieszonki w drzwiach, ale mimowolnie zerknęłam na reklamę. Nie było w niej żadnej treści, jedynie narysowana czarnym tuszem duża szóstka i rysunek kajdanek. Obejrzałam kartkę w poszukiwaniu jakiegoś linka lub adresu strony internetowej, ale niczego nie dojrzałam.

Pewnie jakaś akcja społeczna, potem pojawią się billboardy, reklama w telewizji i okaże się, że to próba zwrócenia uwagi na jakiś ważny problem. Machinalnie wrzuciłam

kartkę do torebki z zamiarem późniejszego umieszczenia

jej w koszu na śmieci. Oczywiście gdy wróciłam do domu,

wzięłam prysznic, zjadłam lekką kolację i położyłam się

spać, bo nazajutrz mieliśmy zbiórkę o siódmej rano na

firmowym parkingu. O karteczce zapomniałam już w momencie wrzucania jej do mojej przepastnej torby.

Następnego dnia wyruszyliśmy na firmową wycieczkę.

Tego typu imprezy zawsze wyglądały podobnie. Najpierw

różnego rodzaju atrakcje, na przykład wspinaczka po

ściance, jeżdżenie gokartami, paintball, zwiedzanie, wieczorem koncert jakiejś gwiazdy, potem dyskoteka i pijaństwo do białego rana. I alkohol w ilościach godnych wesela córki sołtysa, a także bardziej miejskie używki, przeznaczone dla młodych japiszonów. Tegoroczna impreza miała być trochę skromniejsza, ze względu na zmasowany atak

potwora-straszaka, którym zasłaniały się chyba wszystkie

firmy w tym kraju. Potwór nazywał się Kryzys i był świetną

obroną pracodawcy przed pracownikiem. Nie będzie premii – Kryzys. Nie wypłacimy na czas pensji – Kryzys.

Likwidujemy fundusz socjalny – Kryzys. Tak więc nasza

[72]

dzisiejsza impreza też została nadgryziona przez wiecznie głodnego Kryzysa i dlatego do Książa jechała tylko kadra zarządzająca z centrali spółki zamiast wszystkich

pracowników, łącznie z terenem. Było nas około dwudziestu osób, z których tolerowałam tylko Baśkę, Martę i Lidkę oczywiście. No i jeszcze prezesa. Nie wspominam o Michale Maliszewskim, bo do niego miałam bardzo ambiwalentny stosunek. Hm... cholerna semantyka.

W każdym razie musiałam poukładać sobie w głowie, co

tak naprawdę czuję do tego faceta, bo teraz jedyne, co we

mnie wzbudzał, to okropny chaos – i w głowie, i w sercu.

A tego bardzo nie lubiłam.

Wyruszyliśmy wcześnie rano, bo program zwiedzania

był dość napięty, a jeszcze w tak zwanym międzyczasie

trzeba było znaleźć miejsce na pobicie rekordu spożytkowania wyrobów alkoholowych. Gdy wsiadaliśmy do autobusu, mój uważny wzrok nigdzie nie wypatrzył wysokiej sylwetki pewnego przystojniaka. Udawałam, że nie dostrzegam ukłucia żalu, które zaatakowało mnie zupełnie

niespodziewanie. Jednakże gdy już zajęliśmy miejsca, podjechało czarne audi, z którego od strony pasażera wysiadł

Maliszewski. Wyglądał niesamowicie, ubrany ze swobodną

sportową elegancją, ale mnie bardziej nurtowało to, z kim

przyjechał. Dojrzałam ładne kasztanowe włosy i już wiedziałam, że przywiozła go ta sama kobieta, z którą był

w klubie. Czy to była tylko koleżanka? A może ktoś więcej? Nie miałam czasu, aby się nad tym zastanawiać, bo już ruszaliśmy. Michał usiadł koło prezesa, który specjalnie

dla niego zarezerwował miejsce. Z drugiej strony siedziała

oczywiście Lejdi, która świergotała i co chwilę odrzucała

[73]

swoje długie włosy, wyglądając jak epileptyk w szczytowej

fazie ataku. Pewnie uznała, że nic tak nie działa na facetów,

jak rzucanie piórami. Maliszewski wyglądał na uprzejmie

znudzonego, ale rozmawiał zarówno z Lejdi, jak i z prezesem. Gdy sięgnął do torby, którą umieścił na górze, zerknął

w moją stronę, jakby doskonale wiedział, gdzie siedzę. To

był tylko ułamek chwili, sekunda, a nawet mniej, ale mi od

razu zrobiło się gorąco. Ten facet miał niesamowitą siłę

przyciągania i choćbym nie wiem, jak sobie tłumaczyła, że

to bez sensu, nic nie mogłam na to poradzić.

– Ciastko wygląda dziś apetycznie. Zresztą jak zawsze -

Baśka pochyliła się do mnie i głupio uśmiechała.

– Widziałaś, jak Lejdi się klei do tego Ciastka?

– Cała ona. Ale wydaje mi się, że on jest zainteresowany inną cukiernią.

– Boże, ty i twoje przenośnie!

– No ślepa nie jestem. Zresztą ty aż parujesz.

– Weź, przesiądź się w inne miejsce!

Tak dyskutując szeptem, aby nikt nas nie słyszał, dojechałyśmy szczęśliwie wraz z pozostałymi członkami wycieczki do Książa. Tutaj mieliśmy nocleg, a także tutaj wieczorem miały odbyć się tańce, hulanki i swawole.

Gdy zebraliśmy się przed wejściem, czekając na menad

żera, który miał nas zaprowadzić do pokoi, Maliszewski

niby od niechcenia oparł się o murek, przy którym stałam

i podziwiałam krajobraz.

– Chyba nie przepadasz za takimi wyjazdami.

– Nieszczególnie – mruknęłam. – Ale postawa biznesowa tego wymaga.

[74]

– Podziwiam twoją postawę biznesową, Liliano – moje

imię wypowiedział szeptem. Spojrzałam mu w oczy i niemal zapomniałam, gdzie jestem, z kim jestem i może nawet, kim jestem. Jego tęczówki pociemniały i widziałam w nich pragnienie, a także kilka innych uczuć, których nie

rozumiałam. Jednym z nim był strach, obawa. I złość. Nic

nie rozumiałam. Zbyt często jak na mnie.

– Wołają nas – Michał uśmiechnął się łagodnie i pokazał wejście, gdzie nasi koledzy i koleżanki przepychali się do wyjścia jak licealiści na wycieczce szkolnej. Podążyłam

do przyjaciółek i obiecałam sobie jedno: podczas tego wyjazdu już nigdy nie dopuszczę do sytuacji, w której znajdę się sam na sam z Maliszewskim. Musiałam zadbać o swoje

zdrowie psychiczne, a przy nim... wszystko we mnie przewracało się o sto osiemdziesiąt stopni.

Wieczorem rozpoczęła się biba. Inaczej nie mogę tego

nazwać. Nie wiem w sumie po co, skoro osiemdziesiąt

procent zespołu było już naprane jak rezerwa Wojska

Polskiego. Ja i moje dziewczyny miałyśmy delikatne humorki, prezes, Maliszewski i Lejdi też trzymali fason.

Sekulski wywijał techno-hołubce razem z dziewczynami

z księgowości, kilku czołowych dyrektorów opychało się

specjałami zamkowej restauracji, a ich czerwone twarze

świeciły w ciemności. Już sama nie wiedziałam, czy od alkoholowego potu, czy od nadmiaru tłuszczu ściekającego z ich grubych paluchów, które z lubością oblizywali, wydając przy tym radosne odgłosy, przypominające cmokanie za przechodzącą długonogą laseczką.

– Widziałaś? Boże, jacy oni są prości.

[75]

– Daj spokój, myślisz, że jak włożą białe kołnierzyki, to

ma to coś wspólnego z fasonem czy kulturą? – mruknęłam,

zajadając wędzonego łososia.

– Czasami zdarzają się wyjątki.

No fakt. Prezes był doskonałym przykładem, potrafił się

zachować. Nie rzucał się na jedzenie i wódę jak wygłodniały więzień po odbyciu kary. Tak samo nie rzucał się na współpracownice. No i oczywiście Michał. On potrafił

zachować fason. Zresztą jego zachowanie było dla mnie

co najmniej... dziwne. Jakby cały czas był w gotowości.

Jakby cały czas się kontrolował. I kontrolował wszystko

dookoła. Zawsze byłam przekorna. Lubiłam postępować

na opak tylko po to, aby sprawdzić reakcje innych. To

trochę problematyczne w kontaktach międzyludzkich,

może dlatego wciąż byłam sama. A teraz postanowiłam

zrobić coś, co sprawi, że Maliszewski nie będzie taki aku-

ratny, taki spokojny, taki grzeczny. Byłam lekko wstawiona,

akurat w sam raz, aby zachowywać się bez niepotrzebnej

kompromitacji, ale już na tyle, aby być odważniejszą niż

zwykle. Dlatego napiłam się wódki, popiłam sokiem porzeczkowym i mruknęłam do Baśki:

– Mam ochotę na coś słodkiego.

Ruszyłam w stronę Maliszewskiego, który wyszedł do

holu, bo rozmawiał przez komórkę, a gwar i głośna muzyka grana przez DJ-a skutecznie uniemożliwiały jakąkolwiek konwersację.

– Sprawdźcie to. Jasne, w komputerach... – Michał

zauważył, że przyszłam. Nie spuszczając ze mnie wzroku,

powiedział: – Zadzwonię później – i rozłączył się.

[76]

– Przeszkodziłam w czymś ważnym – stanęłam tuż

obok niego i oparłam się o parapet.

Schował telefon do kieszeni i pokręcił głową.

– W niczym, co nie może zaczekać. Jak się bawisz? -

objął się ramionami i patrzył na mnie z góry. Wprawdzie

miałam szpilki, ale i tak był ode mnie wyższy. I to sporo.

– Średnio. A ty, jak widać, też bez rewelacji?

– Miałbym ochotę na coś innego, nie lubię takich spędów. Ale czasami trzeba.

– A na co miałbyś ochotę? – spytałam beztrosko, ale

zanim zdążyłam się zorientować, co się dzieje, zostałam

wciągnięta do wnęki zasłoniętej grubą kotarą. Oparłam

się o chłodny mur, czując, że cała płonę. Michał zacisnął

szczęki i wpatrywał się we mnie takim wzrokiem, że od samego jego spojrzenia poczułam pulsowanie w dole brzucha.

– Niepotrzebnie pytałaś. Doskonale nad sobą panuję,

ale czasami... Czasami to jest ponad moje siły – szepnął

i w tym momencie jego usta spadły na moje, brutalnie

atakując, a jednocześnie sprawiając, że musiałam się go

trzymać, bo inaczej na pewno straciłabym równowagę.

Cholera jasna, jak ten facet całował! Całował tak, jak wyglądał. Smakowicie i drapieżnie. A jeśli tak całował, to jak robił... inne rzeczy? Westchnęłam z rezygnacją, wiedząc,

że dzisiaj się o tym nie przekonam. On to westchnienie

odebrał chyba w inny sposób, bo stał się delikatniejszy,

a jego dłonie zacisnęły się w moich włosach.

– Jesteś taka nieznośna – wymruczał w moją szyję.

– Możesz mnie ukarać – odpowiedziałam, gładząc jego

policzki.

– Chciałbym. Bardzo.

[77]

– Ja też – szepnęłam, ale wyprostowałam się i on uczynił to samo. Oboje wiedzieliśmy, że to nie to miejsce. Bo chęć, pora, czas, wszystko to było jak najbardziej w punkt.

Ale... nie tutaj. Nie ma mowy. Cieszyłam się, że on to dostrzega, że rozumie, że czuje to samo. Zyskał w moich oczach jeszcze więcej.

– Jesteś... smaczna. Chciałbym kiedyś posmakować

cię całą – dodał, pocałował mnie szybko i już go nie było.

Ciężka kotara zafalowała, a ja niemal osunęłam się po

chropowatym murze.

– Ja pierdzielę... – mruknęłam, starając się odzyskać

normalny puls. Wiedziałam, że już po mnie. Jasna cholera!

Chyba się zakochałam!

Nazajutrz jako jedna z nielicznych zeszłam na śniadanie. Zaraz po posiłku mieliśmy wyruszyć na wycieczkę do Kamiennej Góry, aby zwiedzać niedawno otwarte podziemia. W hotelowej restauracji było pustawo. Co dziwne, nie dojrzałam nigdzie Michała. W sumie nawet i dobrze,

bo obawiałam się swoich reakcji. Nie chciałam, aby ktokolwiek z firmy zorientował się, że coś się między nami dzieje. Bo działo się? Chyba...

– Wiesz, że Kalina zaryła wczoraj głową w sałatkę? -

Lidka szeptała konspiracyjnie, wskazując wzrokiem

koleżankę z działu sprzedaży, która właśnie weszła do restauracji i ruszyła w stronę kawiarki. Wyglądała jak śmierć na urlopie (Kalina, nie kawiarka). Zrobiło mi się jej nawet

żal. Na każdej imprezie dziewczyna zaliczała parkiet, to

znaczy bawiła się w pojawiam się i znikam. Najczęściej

znikała około północy, bo miała strasznie słabą głowę

[78]

i po prostu wysiadała na wcześniejszej stacji. Innym razem znikała z takim jednym z terenu, jak nazywaliśmy naszych pracowników terenowych. Zarówno Kalina, jak

i „terenowiec" mieli swoich stałych partnerów, jednakże

na każdej imprezie firmowej uznawali hasło integracji za

nadrzędne i integrowali się systematyczne i namiętnie od

północy aż do rana. O rzeczonej wspólnocie raczej nie

dusz, a na pewno ciał, od lat wiedzieli wszyscy i nie stanowiło to dla nikogo wielkiej tajemnicy. Chociaż zarówno Kalina, jak i jej kolega kamuflowali się jak mogli, skradając

się niczym tajny agent na misji. Czasami miałam ochotę

oficjalnie wręczyć im kluczyk od pokoju, ale ogólnie rzecz

biorąc, mało mnie to obchodziło, śmieszyły mnie tylko

te ich podchody, o których wszyscy wiedzieli i się z nich

śmiali. Swoją drogą ta zintegrowana para albo była ślepa

i głucha, albo udawała głupią. Chyba jednak oboje byli

głupi. O tak. To według mnie było blisko prawdy, ale nie

od dzisiaj wiadomo było, że łatwo ferowałam wyroki i nie

byłam pozytywnie nastawiona do ludzi, więc nie należało

się moją opinią zbytnio przejmować.

Dzisiaj mieliśmy jechać do Kamiennej Góry, gdzie

czekało nas zwiedzanie tajnych poniemieckich podziemi,

zwanych Projektem Arado. Całość obiektu została niedawno otwarta i była niezwykle popularna wśród turystów.

W końcu udało się naszemu przewodnikowi skompletować skacowaną w większości ekipę „białych kołnierzyków" i ruszyliśmy klimatyzowanym autokarem w kierunku Kamiennej Góry. Mój gorący dyrektor siedział koło prezesa i tylko przy wejściu wyraźnie poszukał mnie wzrokiem, na moment uśmiechnął się kącikiem ust, a ja już

[ 7 9 ]

wiedziałam, że to, co wczoraj sobie uświadomiłam, było

prawdą, nie złudzeniem. Ostry przypadek napalenia to

jedno, ale tematy oscylujące wokół serducha – grubsza

sprawa. Siedziałam i wzdychałam, wzdychałam i sapałam,

aż w końcu Baśka pochyliła się ku mnie i zapytała szeptem:

– Masz jakąś hiperwentylację? Co się dzieje?

Znowu westchnęłam, na co moja przyjaciółka warknęła,

ale po chwili przysunęła się bliżej, a ja opowiedziałam jej

o wydarzeniu za kotarą i o moich niepokojących wnioskach. Baśka skrzywiła się.

– I to tylko tyle? Przecież było jasne jak słońce, że lecicie na siebie. A jeśli jeszcze dochodzi do tego uczucie, to czym się martwisz?

Jezu. Jak ona nic nie rozumiała...

– To nie jest takie proste – mruknęłam.

– Jasne. Dla ciebie. Jak zwykle się boisz. I wiesz czego?

Utraty kontroli. Lubisz mieć wszystko pod pantoflem. Ale

nie oszukuj się. Z Ciachem to nie wyjdzie, jemu testosteron wychodzi uszami. A poza tym znam cię. Jeśli poczu

łabyś, że facet jest od ciebie odrobinę słabszy, przeżułabyś

go i wypluła jak starą gumę. To tyle – moja przyjaciółka

wzruszyła ramionami i w geście dobrze spełnionego obowiązku założyła słuchawki od iPoda na uszy i zamknęła oczy. A ja wpatrywałam się w przemykający krajobraz za

oknem i zastanawiałam się, co mam dalej z tym wszystkim zrobić.

Dojechaliśmy do Kamiennej Góry. Większość pasażerów

przysypiała albo słuchała muzyki. Nawet Lejdi mniej

trajkotała, chyba też odchorowywała noc. Ja także byłam

[ 8 0 ]

milcząca, ale nie męczył mnie kac ani nic w tym rodzaju.

W mojej głowie szalała burza i w dodatku musiałam panować nad mimiką, bo miałam dziwną manierę prowadzenia dyskusji z własnymi myślami. Po wyjściu z autokaru udaliśmy się w stronę podziemi. Zostały przygotowane

do zwiedzania przez turystów, oczywiście miały wiele

kilometrów długości, natomiast dla celów turystycznych

dostosowano nieznaczny fragment. Cała forma zwiedzania była bardzo atrakcyjna, powitało nas dwóch młodych chłopaków, ubranych w granatowe kombinezony i oznajmiających szeptem, że są robotnikami najętymi do prac w tych podziemiach. Mamy iść ich śladem, zachowywać

się cicho i wykonywać polecenia, tak aby Niemcy się nie

zorientowali. Bardzo mi się to podobało, była to niewątpliwa atrakcja, dzięki której samo zwiedzanie podziemi nabierało nowego smaku.

– Ten na lewo jest całkiem fajny – usłyszałam głos Baśki.

– Który na lewo? – spytałam trochę nieprzytomnie,

wpatrując się w plecy Maliszewskiego, który wkraczał

właśnie do bunkra z przylepioną do jego ramienia Lejdi.

– Ten robotnik – Baśka poruszała brwiami do góry

i w dół.

– Nie widziałam – burknęłam.

– Jasne. Nic dziwnego.

Wzruszyłam ramionami i weszłam do środka. Poczułam

chłód i zapach charakterystyczny dla podziemi.

– Słuchajcie – chłopak w przebraniu konspiracyjnie

szeptał – jesteśmy blisko Niemców. Idźcie za mną, nie

hałasujcie, może uda się nam przejść niezauważonymi. Za

mną! – machnął ręką i cała wycieczka posłusznie ruszyła.

[81]

Oczywiście nie potrafiliśmy zachowywać się cicho, dziewczyny chichotały, faceci coś głośno komentowali, no, nie potrafili się bawić! Mnie za to cała forma zwiedzania bardzo się podobała. Nagle chłopak podniósł dłoń w geście ostrzeżenia.

– Kryć się! – kazał nam się pochylić i zachować ciszę. -

Musimy iść w ciemności, bo nas złapią. Gasimy latarnie

i idziemy w całkowitych ciemnościach. Na mój sygnał

zapalicie latarnie. Ruszamy!

Gdy tylko to powiedział, wokół nas zapadła całkowita

ciemność. Nie widziałam kompletnie nic. Nie wiedzia

łam nawet, obok kogo idę, bo byłam wkurzona na Lejdi,

Michała i na wszystko. A najbardziej na siebie. W związku

z tym nie miałam zamiaru łapać kogokolwiek za cokolwiek, bo nie wiedziałam, kto właściwie jest blisko mnie.

Nagle poczułam lekki uścisk na szyi. Tak jakby ktoś złapał

mnie za kark i prowadził. Silna dłoń popchnęła mnie do

przodu, ledwo złapałam równowagę. Nie rozumiałam, co

się dzieje, ale po chwili moja ręka trafiła na ścianę i już sta

łam twardo na nogach. Silna dłoń nadal mnie ściskała, ale

po chwili poczułam lekką pieszczotę na włosach i głowie.

Ten dotyk był jakiś dziwny, niepokojący. Bałam się. Nie

wiem dlaczego, ale ogarnęło mnie poczucie zagrożenia.

Jako dziecko nie lubiłam ciemności, teraz też nieszczególnie za nią przepadałam. A w tych podziemiach było po prostu... czarno. Słyszałam krzyki, śmiechy, ludzie chyba

się potykali, wpadali na siebie, ale ja posuwałam się przy

ścianie i czułam tylko ten dotyk. Było to jakieś irracjonalne,

ale jednocześnie bardzo prawdziwe. Nagle do moich uszu

dotarł szept naszego przewodnika i po chwili zapaliło się

[82]

światło. Od razu obejrzałam się za siebie, ale... nie było

tam nikogo. Okazało się, że trochę zamarudziłam i znacznie odstawałam od naszej wycieczki. Zobaczyłam Michała zmierzającego w moją stronę. Na jego twarzy widziałam

jakiś niepokój, a raczej zatroskanie.

– Wszystko w porządku?

– Jasne – wzruszyłam ramionami.

– Wyglądasz na przestraszoną – wpatrywał się we mnie

z uporem, jakby chciał mnie prześwietlić. Pomimo chłodu

poczułam ciepło.

– A ty byłeś gdzieś blisko? – spytałam trochę bez sensu,

bo przecież widziałam, że cofał się, aby dotrzeć do mnie.

– Nie, byłem z przodu. A czemu pytasz? – teraz już

jego niebieskie gały przewiercały mnie na wylot (mimo

półmroku doskonale to widziałam, a raczej czułam).

– Tak pytam. Coś... ktoś szedł blisko mnie, ale teraz

nikogo już nie ma. Coś mi się przywidziało. Nie lubię

ciemności – machnęłam ręką z lekceważeniem.

– Hm. Dziwne. Chodźmy lepiej, bo zaraz ich zgubimy

– złapał mnie za rękę i pociągnął do naszej wycieczki. Jego

dłoń była duża i ciepła. I najchętniej zostałabym z nim

w tych kamiennogórskich podziemiach, musielibyśmy się

wzajemnie ogrzać i byłoby to na pewno o wiele bardziej

pasjonujące niż wspólny obiad z ludźmi z korpo.

Gdy wróciliśmy do Wrocławia, gdy autokar zatrzymał

się przed firmą, miałam wielką ochotę podejść do Michała

i zaprosić go na kawę, na kolację, a może nawet śniadanie.

Byłam dorosła i doszłam do wniosku, że nie ma sensu odwlekać tego, co nieuniknione. Jednak gdy tylko podjechaliśmy na biurowy parking i otworzyły się drzwi, Michał

[83]

niemal wybiegi z autokaru, zabrał swoją torbę z luku bagażowego i wsiadł do samochodu, w którym za kierownicą siedziała rudowłosa babka. Miałam wrażenie, że uchodzi

ze mnie całe powietrze.

– Nie martw się, może to siostra – Baśka próbowała

mnie pocieszać, ale jej przypuszczenie aż krzyczało, że

to raczej mało prawdopodobne.

– Przyzwyczaiłam się już. Albo trafiam na niewiernych

palantów, albo na zajętych czarusiów. Do poniedziałku.

– A Kamil kiedy przyjeżdża?

– Jutro. I nawalę się tak, że może wytrzeźwieję do końca

przyszłego tygodnia – westchnęłam i zabrałam swoją walizkę. Do domu pojechałam taksówką. Gdy wchodziłam po schodach na górę, dostrzegłam w drzwiach jakąś reklamę. Nie patrząc, co to, wrzuciłam machinalnie kartkę do torby, weszłam do mieszkania i oparłam się ciężko

o drzwi. Wszystko było beznadziejne. Po prostu beznadziejne. I ta myśl nie opuszczała mnie aż do sobotniego poranka.

*

Nazajutrz już nie mogłam się doczekać przyjazdu mojego kumpla ze szczenięcych lat. Przyleciał do Polski dzień wcześniej, pewnie miał „dżetlaga" ale już w południe zadzwonił do mnie i całkiem rześko oznajmił, że jest w domu swoich rodziców i przyjedzie koło siedemnastej. Powiedziałam, że czekam z utęsknieniem. I tak faktycznie było. Kamil był świetnym facetem. Pracował

jako ilustrator bajek dla dzieci, miał dwa psy rasy Golden

Retriever, mocno udzielał się w stowarzyszeniu na rzecz

[ 8 4 ]

bezdomnych zwierząt. Kochałam go za to, a także dlatego,

że był po prostu dobrym i szczerym facetem. I w dodatku

świetnie wyglądał. Miał niesforną blond czuprynę, zielone

oczy i usta stworzone do całowania. Gdyby był hetero,

może nawet bylibyśmy parą, ale wolałam, że był, jaki był,

a ja dzięki temu miałam wspaniałego przyjaciela.

Wieczorem, gdy wpadł jak petarda do mojego mieszkania, w ciągu pięciu minut zdążył wyściskać mnie, koty, umieścić dwie butelki wina w lodówce i zasilić mój salon

kolejnymi grafikami własnego autorstwa.

Gdy dwie godziny później siedzieliśmy w salonie, zagłębieni w fotelach, w mojej głowie już nieźle szumiało.

– I potem przyjechała po niego jakaś laska ze sterczącymi cyckami – czknęłam rozżalona.

– Liluś, myślę, że dopowiadasz sobie swoje story.

Ewidentnie facet coś do ciebie czuje, nie sądzę, aby grał

na dwa fronty – Kamil rozlał resztę wina z drugiej butelki.

Chwiejnym krokiem podeszłam do barku i sięgnęłam po

białe martini. Mój przyjaciel błysnął uśmiechem i kiwnął

ręką, wyraźnie aprobując pomysł otwarcia kolejnej flaszki.

– Ale jest w nim coś dziwnego. I tak cholernie mi się

podobaaa – zawyłam.

– Nie świruj. Nie możesz zrobić pierwszego kroku?

– Nie – naburmuszyłam się.

– Daj spokój. Nie bądź taka staroświecka.

– Zawsze będę. O mnie trzeba walczyć.

– No, w tym szaleństwie jest metoda – Kamil sięgnął

po śledzia. Mój repertuar jedzeniowy był niezwykle wybredny. Martini i śledzie. Sam miód. – Ale nie zaszkodzi

łoby, gdybyś dała mu delikatny sygnał.

[85]

– Mój język w jego gardle chyba był wystarczającym

sygnałem. Co mam jeszcze zrobić? – patrzyłam na kumpla jednym okiem poprzez pustą butelkę.

– Może on lubi kobiety z inicjatywą?

– Raczej wygląda na takiego, który lubi być górą.

– Nie wiem, nie znam się na tym. Ale czasami faceci

lubią ostre babki.

– O czym my właściwie mówimy? – potrząsnęłam

głową.

– O tobie i Ciachu. Nie masz na co czekać, siostro, bo

ta żmija sprzątnie ci je sprzed nosa – Kamil, zataczając

się, poszedł do kuchni i wrócił z kawałkiem żółtego sera,

suchą krakowską i bagietką.

– On nie jest taki głupi. Nie myśli rozporkiem.

– Możliwe. Oby. Ale widzę, że zalazł ci za skórę.

– Zalazł – westchnęłam i oparłam się ciężko o sofę. -

Fajny jest. Przystojny, ma ładne oczy i uśmiech. I jest

mądry. I złośliwy. Trochę dziwny, tajemniczy. Wszystko

w nim jest takie... inne.

– Oho...

Spojrzałam na przyjaciela. Gapił się na mnie i szczerzył

w głupim pijackim uśmiechu.

– W lesie jesteś? Szukasz echa?

– Coś mi tu uczuciami pachnie.

– Chyba winem. Zbieraj się. Jedziemy do klubu.

– Wiedziałem, że na pogaduszkach się nie skończy.

Musimy się skatować – Kamil pobiegł do łazienki. – I będę

musiał cię pilnować. Czytałem o tych porwaniach.

– Tak, tak, rób oko i spadamy, dzwonię po taksę! -

krzyknęłam, nie słuchając, co on tam wykrzykuje z łazienki.

[ 8 6 ]

Złapałam komórkę i mrużąc oczy, wybrałam numer do

znanej mi korporacji taksówkarskiej.

Pojechaliśmy do Rynku, mając zamiar uskutecznić

tak zwany dubbing. Wylądowaliśmy najpierw w Pasażu

Niepolda, bo tam było zbiorowisko knajp i dyskotek.

Mieliśmy zamiar chodzić od jednej do drugiej, aż świt nas

zastanie. W pierwszym klubie wypiliśmy przy barze po

dwa wściekłe psy i ruszyliśmy na parkiet. Leciało bezlitosne

techno, ale tego właśnie było nam trzeba. Tańczyliśmy bitą

godzinę, a gdy poczuliśmy, że zaczynamy trzeźwieć, znowu

ruszyliśmy do baru. Za żadne skarby nie mogliśmy dopuścić

do wytrzeźwienia. To najgorsza rzecz, jak może się zdarzyć

na imprezie – trzeźwieć i mieć kaca. Takie przyjemności

należało zostawić na niedzielny poranek.

W drugim klubie odstawiliśmy taki sam występ, w trzecim też. Czwarty klub widzę jak przez mgłę, a piąty? Czy był jakiś piąty? Gdy obudziłam się w swoim mieszkaniu

(to znaczy wszystko wskazywało na to, że jest to mój salon), koty bezwstydnie wylizywały talerze po wczorajszej imprezie. Kamil leżał na sofie w dziwnej pozycji, która

nawet przez lata uprawiania jogi byłaby trudna do zrealizowania. Ja nie miałam spódnicy, ale za to buty tkwiły karnie na mych stopach.

– Jezu... – wystękałam, kuląc się pod hałasem, jaki wydobył się z mych ust.

– Ja pi... – Kamil wymamrotał chyba coś niecenzuralnego, w każdym razie na pewno musiałby uiścić niezłą opłatę, gdyby były tu moje przyjaciółki.

– Nigdy więcej – wystękałam ponownie, zrzucając

obuwie.

[87]

– Zawsze tak mówisz – mój przyjaciel otworzył oko

i spojrzał na mnie. – Wyglądasz jak zombie.

– A ty myślisz, że jak wyglądasz? – sięgnęłam po

zbawczą butelkę z wodą mineralną, napiłam się i humanitarnie podałam ją Kamilowi. Ten wypił wszystko do dna, oczywiście, mały egoista. Doprowadzenie się

do użytku i jako takiego wyglądu zajęło nam cały dzień.

Dopiero wieczorem żołądki zaczęły nam pracować

i przygotowaliśmy wspólnie chińszczyznę. Siedzieliśmy

na sofie, jedząc i oglądając jednym okiem po raz setny

Dom nad jeziorem.

– Kurczę, zawsze trudno mi to zrozumieć. Coś jestem

na bakier z chronologią czasu – Kamil wylizał talerz i westchnął najedzony i zadowolony.

– Nie będę po raz setny tego tłumaczyć. Ale taka mi

łość... – pokręciłam głową – zdarza się tylko w filmach

albo w książkach.

– Jasne, bo nie ma w sprzedaży skrzynek na listy, które

podróżują w czasie.

– Racjonalista. Wiesz, o co mi chodzi – burknęłam.

– Wiem, wiem. Na pewno coś się wydarzy, Lilka, zobaczysz. Ten twój Adonis z firmy już na bank ostrzy sobie na ciebie swojego... – nie dałam mu dokończyć, zatykając

mu usta poduszką.

– Jesteś okropny. Powiedz mi lepiej, jak z rodzicami...

Kamil od razu spoważniał.

– A jak ma być? Nie rozmawiamy o tym.

– Ale nie wiedzą, czy jak?

– Pewnie, że wiedzą. Ale udają, że nie mają tej świadomości, że ich syn jest gejem i w życiu nie stanie na ślubnym

[88]

kobiercu z jakąś dobrą dziewczyną z sąsiedztwa, a potem

nie zaspokoi ich potrzeby posiadania wnuka.

– Wiesz, to możesz jakoś załatwić – uśmiechnęłam

się. – Tak jak Brian z Queer As Folk.

– A co? Jesteś zainteresowana? Byłabyś fajną matką.

– Nie mówię o sobie. Zresztą za daleko mieszkasz.

– Od lat cię namawiam, żebyś przyjechała do mnie. Ale

ty kochasz to swoje korpo.

– Gówno prawda – obruszyłam się. – Wcale nie kocham. Ale kocham rodziców, koty i to miasto. Poza tym...

co miałabym tam robić?

– Znalazłabyś coś. Fajnie by było mieć cię tak blisko -

Kamil przytulił mnie i pocałował we włosy.

– Wiem. Ale to nierealne. A ty powinieneś porozmawiać z rodzicami. Tak szczerze.

– To się nie stanie, Lilka. Nie ma szans – w głosie przyjaciela było wiele smutku. I mi także zrobiło się smutno.

Porąbane życie!

– Przykro mi.

– A mi nie. To ich problem. Lubią żyć w zakłamaniu,

niech to robią. Kiedyś przyjadę z moim nowym chłopakiem, zobaczymy, jak wówczas zareagują! – Kamil nie był

dobrym kłamcą. Słyszałam w jego tonie rozczarowanie,

żal i smutek. Ale udałam, że tego nie dostrzegam. Za to

wtuliłam się mocniej w ramiona przyjaciela i już w milczeniu dokończyliśmy oglądanie filmu. Takich wieczorów zawsze mi brakowało. Szkoda, że dzieliła nas taka odległość, naprawdę cholerna szkoda! Gdy zasypialiśmy,

jakaś myśl przegalopowała przez mój wyczerpany umysł,

coś, o co miałam go zapytać, ale oczywiście zmęczona

[ 8 9 ]

zasnęłam szybciej, niż byłam w stanie przypomnieć sobie,

o co właściwie chodziło.

Nazajutrz rano odwiozłam Kamila do domu jego rodziców, obiecując jeszcze w tygodniu się odezwać i przed jego odlotem spotkać chociaż gdzieś na mieście. I wyczerpana

weekendowymi szaleństwami ruszyłam do fabryki.

A tam istne pandemonium. Okazało się, że jeden z dyrektorów został aresztowany za jakieś malwersacje finansowe. Przyszła kryska na Matyska, pomyślałam, nie chcąc się fascynować tym czymś, ale oczywiście byłam odosobniona w swoich reakcjach.

– Podobno cała rodzina wyjeżdżała za granicę za kasę

klientów!

– Wszyscy wozili się za służbowe paliwo!

– A te nawigacje z kampanii to wszyscy mieli w swoich autach!

– A jak w delegacje jeździł, to przedstawiał rachunki

z domów uciechy jako usługa gastronomiczna.

– No bo przecież konsumował!

– Ha, ha, ha...

I tak dalej, i tak dalej. Prezes zebrał nas do sali konferencyjnej, to znaczy kadrę menadżerską najwyższego szczebla, żeby strzelić jedną ze swoich „prostujących" mówek. Starałam się nie patrzeć na Michała, ale czułam jego uporczywy wzrok i gdy wreszcie na niego spojrzałam, zorientowałam się, że jest zły. Ale co? Że na mnie? Nic nie rozumiałam i na wszelki wypadek przybrałam moją zwykłą

minę królowej śniegu, lodu i lodówek najwyższej generacji.

Na mnie się nie złości, mnie się wielbi! O tak! Już lepiej.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю