Текст книги "W szpilkach od Manolo"
Автор книги: Maria-Mirabella
сообщить о нарушении
Текущая страница: 1 (всего у книги 11 страниц)
Agnieszka Lingas-Łoniewska
W SZPILKACH OD MANOLO
Komedia, miejscami poważna,
Kryminał, czasami niepoważny,
Romans, całkiem serio!
Gdynia 2 0 1 3
Miłość to:
jedno Twoje spojrzenie – gdy oczy me smutne,
jeden dotyk Twej ręki na mym czole – gdy głowa boli,
jedno dobre słowo – gdy wokół mnóstwo nienawiści,
jeden uśmiech – w żałobie myśli,
jeden kawałek chleba – gdy głód się odzywa,
jedna kropla wody – gdy gorączka dopada,
jedna miłość – na wszystko...
Miłość, Jolanta Mach
Imię: Liliana.
Wiek: czy to istotne? Ech, dobra, dwadzieścia pięć...
dziesięć lat temu.
Stan cywilny: panna (jakie to idiotyczne, panną dawno
już nie jestem), niech będzie singielka.
Zawód: zawodów miałam wiele, ostatnio miał metr
osiemdziesiąt wzrostu, niebieskie oczy i kłamliwy jęzor.
Zwierzaki: kocham, posiadam, pieszczę.
Plan na najbliższy rok: nie zabić jednej takiej, znaleźć
inną pracę, może... zakochać się?
*
Jechałam do pracy. Znowu. W sumie zastanawiałam się,
po co to robię. Wstaję rano, myję zęby, biorę prysznic, wyciskam pryszcza, czeszę się, ubieram, maluję, wypijam w pośpiechu kawę, karmię koty, skaczę na jednej nodze,
szukając drugiego buta, kluczyków, apaszki, czego tam
jeszcze? Ciągle czegoś szukam. Notorycznie wszystko gubię. Nie, inaczej. Te uparte i złośliwe rzeczy gubią mnie.
Właściwie uciekają przede mną. I to z krzykiem. Hm.
[9]
Raczej milcząc, z perfidią ciesząc się, że znowu z rozwianym włosem i chaosem wypisanym na twarzy będę miotała się po mieszkaniu jak tancerz electric boogie. Ha! Znam
ten styl, w końcu oglądałam wszystkie sezony You Can
Dance. Swoją drogą niektórzy robią z ciałem niesamowite
rzeczy. A inni są żenujący. Tak jak niektórzy w mojej firmie. Właśnie. Wróciłam do punktu wyjścia. Dojechałam.
Zaparkowałam. Dostrzegłam zielonego passata, który notorycznie stawał częściowo na moim miejscu. To koleś z księgowości. Pewnie wydaje mu się, że jeździ hummerem
i nie zmieści się na swoim miejscu parkingowym. Jak go
znam, wyobraża sobie, że wszystko ma duże. Dobra, nie
myślałam o ilorazie inteligencji. Ale on zapewne tak. Albo
też. Okej. Jestem. Poprawiłam makijaż, zabrałam torbę
z laptopem i wyszłam. Fabryka czeka. Zaraz zacznie się
szychta. A szczury już przebierają swoimi brudnymi łapami.
W windzie spotkałam Bożenkę z kadr. Bożenka ma
około pięćdziesiątki, wygląda całkiem nieźle, w końcu
lata pracy w korporacji pomogły jej wyzbyć się targowych
przyzwyczajeń. Bo kiedyś dama ta była właścicielką pysznego straganu, na którym sprzedawała mydło i powidło.
W sumie do dzisiaj został jej ten przekupkowy dryg, bo
kiedy powiesz jej coś, z czym się nie zgadza, zachowuje się
jak stara przekupa, która targuje się o każde jajo w swym
ręcznie plecionym koszyku. Innym razem przypomina
chyba sobie, że czasy targowe już minęły, to se ne vrati
i trzeba zachowywać się na poziomie. Wówczas przybiera minę obrażonej primadonny, co trochę nie gra z jej chłopskimi rysami, które stara się tuszować makijażem
lub fryzurą, ale ten kamuflaż nic nie daje. Lecz nie można
[10]
zapomnieć, że Bożenka jest mistrzynią przesmykiwania
się pomiędzy korporacyjnymi dziurami, w które większość wpada i przestaje brać udział w tym szlachetnym wyścigu. Prezesów już było wielu, dyrektorzy zmieniają
się jak w kalejdoskopie, ale Bożenka tkwi twardo na swym
stanowisku, jakby przyspawała sobie stołek do grubego
tyłka. Wykazuje się niezwykłą czujnością i gdy zmienia
front, zaczyna całować tylne części ciała danej osoby, już
wiadomo, że wkrótce ta właśnie osoba będzie na szczycie. W sumie Bożenka to najlepsza przepowiednia, jaką moglibyśmy sobie wymarzyć. Nadal nie wiem, jak ona to
robi, czy ma jakiś tajny patent, czy może jej osobista chorągiewka ustawia się zawsze tak, żeby stołek się od dupy nie odczepił. Przynajmniej przed emeryturą.
Docieram na swoje piętro, Bożenka jedzie dalej. Życzę jej
miłego dnia, uśmiechając się fałszywie. Fałszywy uśmiech
to coś, co wszyscy mają tutaj wypracowane do perfekcji.
Wchodzę do swojego pokoju. Moje dziewczyny już są,
kawa czeka na mnie. Moje dziewczyny to jedyne osoby
w tej firmie, którym mogę zaufać i przy których mogę
być sobą.
Baśka jest po trzydziestce, ma świra na punkcie zwierzaków, cięty język i śliczne rude loki. Przyjaźnię się z nią od lat, jest moim lekiem na wszelkie zło i w sumie jedyną
prawdziwą przyjaciółką, jaką miałam. Nieczęsto się zdarza,
żeby przyjaźnić się z kimś, z kim się pracuje, i to w krwio
żerczej korporacji.
– Co masz taką minę? Lejdi już dzwoniła – Baśka przewróciła oczami.
[11]
– A co, znowu czegoś nie rozumie? – pokręciłam głową
i włączyłam komputer.
– Dzień jak co dzień – parsknęła Lidka, druga kole
żanka, z którą pracowałam już dosyć długo. – W dniu,
w którym ona coś zrozumie, dam na mszę.
– Przecież ty nie chodzisz do kościoła.
– No właśnie. Wiesz, jakie to będzie cholerne poświęcenie?
Piję kawę i uruchamiam komputer. Lejdi. Wrzód na
dupie w szpilkach od Manolo. Mistrzyni własnego PR-U,
świetnie utrzymana, z niezłą gadką. Za to z wiedzą praktyczną równą zeru. Na moje nieszczęście była naszą szefową, która usilnie chciała udowodnić, że zna się na tym, co robi. Jasne, dzięki mojej pracy, i nie tylko mojej, jakoś
utrzymywała się na fali popularności wśród najwyższej
władzy. Lecz mnie męczyło ciągłe tłumaczenie wszystkiego
po dziesięć razy, jakbym miała do czynienia z praktykantką
po liceum. Albo i przed. Takie są realia. Jak w tym kawale.
Urodziło się dziecko bez rączek, bez nóżek, tylko same
plecy. Lekarz pociesza zrozpaczoną matkę: „Niech się pani
nie martwi. Ma plecy, poradzi sobie". Dokładnie! Plecy to
podstawa. Przynajmniej tutaj, gdzie jestem od czterech
lat. A już po roku zdałam sobie sprawę, że gdy nie zacznę
wbijać w odpowiednie tylne części ciała odpowiednich
ludzi, to daleko nie zajdę. Ale wówczas musiałabym nosić
krawat, aby odróżnić twarz od tylnej części ciała. Dziękuję,
postoję. W sumie głupio nakładać makijaż i unikać własnego wzroku w lustrze. Lejdi chyba zeza dostaje od tego.
Nie. Poprawka. Ona pewnie z lubością wpatruje się w odbicie i podziwia własny geniusz wdupowłażenia, dzięki któremu zaszła tak daleko. No cóż. Każdy lubi to, co lubi.
[12]
– Wiecie co? Kupuję nową ławę do salonu – odezwała
się milcząca do tej pory Marta, moja trzecia koleżanka.
– Jaką?
– Taką z drewna afrykańskiego.
– Ile kosztuje?
– Pięć stówek.
– A co, ona jest z telewizorem? – parsknęłam, otwierając plik w Excelu.
– Głupia, to afrykańskie drewno!
– Czyli? – moja ignorancja zasłużyła tylko na wzniesienie oczu ku niebu przez Martę.
– Nie będę ci tego tłumaczyć. Przyjedziesz, to sama
zobaczysz. Bo właśnie jutro mam ją odebrać ze sklepu.
– No dobrze – mruknęłam, wpatrując się w moją
skrzynkę mailową, która zapełniała się mailami z dnia poprzedniego i z nocy. Żeby kasa z taką szybkością wpływała do mojego portfela jak wiadomości do Outlooka. Marzenie...
– No to jutro podjedziemy do sklepu, około czternastej.
Zorientowałam się, że dzieje się coś, na co nie mam
wpływu. Oderwałam wzrok od lawiny maili i utkwiłam
go w siedzącej naprzeciwko blondynce.
– Jak to podjedziemy?
– No bo wiesz, ta ława jest duża i nie zmieści się do
mojego samochodu, a ty masz spory bagażnik...
– Ale sobie wszystko świetnie zaplanowałaś. No dobrze
– zgodziłam się łaskawym tonem, chociaż wiedziałam, że
i tak bym z nią pojechała.
Nagle Baśka głośno wyartykułowała swoje niezadowolenie, używając do tego słów powszechnie uważanych za obraźliwe.
[13]
– Co jest? – spytałam.
– Odbierz maila – moja przyjaciółka osiągnęła mistrzostwo w mówieniu z zaciśniętą szczęką.
– Właśnie próbuję to zrobić. Od dziesięciu minut -
mruknęłam. Wreszcie poczta się zapełniła i znalazłam
wiadomość, która doprowadziła moją koleżankę do
szczękościsku.
No tak. Lejdi po raz kolejny prosiła o zakres dzia
łań jednej z naszych sekcji, której istnienie było jednym
wielkim znakiem zapytania. Dla nas było oczywiste, że
sekcja jest niezbędna, ale były pewne osoby, które nie
wiedziały, jak funkcjonuje system i co jest potrzebne do
zapewnienia ciągłości jego działania. To tak, jakby na trasie Wrocław – Warszawa wyrzucić odcinek torów, kiedy nie wie się, przez jakie konkretne stacje będzie przejeżdżał pociąg. Temat był wałkowany od jakiegoś już czasu, przyprawiając mnie i Baśkę o stan chronicznego wkurwienia. Miałyśmy już przygotowany dokument z zakresem działań, który cyklicznie wysyłałyśmy do tej irytująco niefrasobliwej kobiety. Która, gdy jej kiedyś powiedziałam,
że już kilka razy wysłałam ten plik i jest zapewne w jej
skrzynce odbiorczej, odpowiedziała: „Coś mi się stało
z pocztą i nie mam skrzynki odbiorczej" Jasne, kurwa, to
tak, jakby mieć samochód bez silnika, książkę bez tekstu,
samolot bez pilota, seks bez orgazmu, mózg bez rozumu.
To ostatnie porównanie najbardziej przypadło mi do gustu. Więc aby nie dać się bezsilności spowodowanej obniżeniem poziomu przyswajania wiadomości z zewnątrz przez niektóre osoby w naszej firmie, wszystkie cztery
wiedziałyśmy, że albo znajdziemy sobie jakieś hobby, albo
nasza kolejna konwersacja z Lejdi skończy się krwawą
jatką. Lidka zaczęła intensywnie uczyć się hiszpańskiego
i dobijała wszystkich wokół, popisując się radośnie swoimi nowymi lingwistycznymi umiejętnościami. Baśka namiętnie fotografowała, założyła bloga i wrzucała tam
swoje ujęcia natury, zwierząt, ludzi. Marta dostała świra
na punkcie wnętrz, czytała wszystko na ten temat, śledziła
najnowsze trendy i cyklicznie upiększała swoje mieszkanie,
które nabrało prawdziwie stylowego charakteru. Ja... no
cóż, zawsze kochałam czytać, więc założyłam bloga re-
cenzenckiego i zajmowałam się recenzowaniem nowości
wydawniczych, które otrzymywałam bezpośrednio od
wydawców. Blog stał się w ciągu roku bardzo popularny
i był moim ukochanym „dzieckiem", z racji tego, że własnych osobistych potomków nie posiadałam.
Właśnie. Wchodzimy na temat dla niektórych bardzo
drażliwy. Na pewno dla mojej matki, która na każdym
kroku, przy każdym naszym spotkaniu opowiadała mi
o moich koleżankach z podstawówki i z liceum, które
mogły się poszczycić panem mężem i co najmniej jednym dzieckiem.
– Pamiętasz Anitę? Tę, co ledwo skończyła liceum?
Wyobraź sobie, że właśnie wprowadziła się do nowo wybudowanego domu. Ma pięknego synka, a mąż! Ach, co za mężczyzna! A przecież Anita ledwo co przebrnęła przez
szkołę. O studiach nawet nie marzyła.
– Widziałam wczoraj Małgosię. Wiesz, ta z pierwszego
piętra. Jej najstarsza córka już chodzi do liceum. Podobno
bardzo dobrze się uczy. A Gośka rok temu urodziła synka.
Dziwiłam się, że tak późno zdecydowała się na trzecie
[15]
dziecko, no ale w sumie to trzecie, a nie pierwsze, więc
nie ma strachu.
– Rozmawiałam z matką Ewy. Tak, twojej przyjaciółki
z ławki. Jej mąż otworzył kolejną restaurację. Ma łeb do
interesów, a przecież Ewa taka przeciętna, nie wiem, co
on w niej dostrzegł. Zawsze myślałam... No nic, nieważne.
Ewa ma dwójkę – parkę. Śliczne dzieciaki.
Taaak. To stałe teksty mojej matki, artykułowane przy
każdej nadarzającej się okazji. Wszystkim koleżankom
powiodło się lepiej w życiu niż mnie, przede wszystkim
dlatego, że mają koło siebie faceta. Moje studia, jedne,
drugie, podyplomówka, kupione mieszkanie, samochód,
awans, przyjaciele, pasja – to wszystko się nie liczyło.
Najważniejsze było to, że wciąż nie założyłam rodziny.
Moja matka nie potrafiła się z tym pogodzić. W przeciwieństwie do mnie. Oczywiście, próbowałam. Naprawdę.
Przecież nie będę przed sobą ukrywać, że nie zależało
mi na tym, aby stworzyć własny świat. Z kochającymi
i kochanymi przeze mnie ludźmi. Ale nie udało się, chociaż z Markiem było naprawdę blisko. Doszło do tego, że zamieszkaliśmy razem, to znaczy on zamieszkał u mnie.
Poznaliśmy ze sobą naszych rodziców, a moja matka krzątała się po domu, nucąc pod nosem marsz Mendelssohna.
Jedynie mój ojciec podchodził do tego związku sceptycznie. Od początku coś mu się w Marku nie podobało, oczywiście byłam zakochana, więc nie dostrzegałam pewnych symptomów, które mogłyby sprawić, że powinnam zrobić
to, co zrobiłam pół roku później. Czyli wrzucić jego ciuchy
do niebieskiego worka na śmieci i wystawić na korytarz.
Kiedy okazało się, że ukochany podczas moich częstych
[16]
nieobecności (wdrażałam nowy program i jeździłam po
Polsce, szkoląc ludzi w oddziałach) zapraszał do mojego
mieszkania swoją... narzeczoną, udając przed nią, że gustowny apartament należy do niego, moja reakcja była jednoznaczna. Tak więc na co dzień miał mnie, od święta
(a raczej w czasie moich delegacji) – tamtą. Żyć nie umierać. Oczywiście dowiedziałam się o tym dzięki uprzejmo
ści sąsiadów, nie było mojego spektakularnego wejścia,
spowodowanego wcześniejszym powrotem z delegacji,
o nie. Po prostu jedna ze wścibskich sąsiadek powiedziała,
że ta siostra mojego narzeczonego to w ogóle do niego
niepodobna. I że w sumie miło z jej strony, że opiekuje
się i bratem, i mieszkaniem podczas mojej nieobecności.
To wystarczyło. Marek nie zaprzeczał, nie próbował czegoś tłumaczyć w stylu „to nie do końca tak, jak myślisz"
a na koniec usłyszałam, że przynajmniej Marlenka (imię
siostry) nie ma wygórowanych ambicji i kariera nie jest jej celem w życiu. Jasne, gdy efekty mojej pracy zamieniały
się w premie, dzięki którym wyjeżdżaliśmy na weekendy,
na urlopy, do spa, na narty, to wcale mu nie przeszkadzało.
No cóż. Nie zamierzałam stać na drodze do szczęścia moich M.M., więc usłużnie spakowałam niedoszłego-byłego narzeczonego i wystawiłam jego rzeczy na korytarz.
Tak zakończył się mój trzyletni związek, którego finał
sprawił, że odechciało mi się budowania własnej komórki
społecznej. Poprzestałam na niezobowiązujących randkach,
kawkach, wyjściach do kina i flircie na gadu-gadu. Uznałam,
że chyba nie jest mi pisane żyć w stadle małżeńskim i pogodziłam się z tym. W przeciwieństwie do mej rodzicielki, która, zaprzestawszy wyrzutów, podjęła życiową misję
[17]
zeswatania mnie z kimkolwiek, byleby tylko nosił spodnie i miał numer pesel z przedostatnią liczbą nieparzystą.
– Lilianko, pamiętasz panią Janeczkę? Moją krawcową?
Wyobraź sobie, że jej najstarszy syn, Jerzyk, jest znowu
wolny.
– A co? Więzili go terroryści?
– Nie opowiadaj głupot. Jerzyk ma dobrą pracę, mieszkanie, samochód, rozwiódł się i szuka żony. Może poszła-byś z nim do kina, na kawkę?
Z tego, co pamiętałam, Jerzyk miał metr pięćdziesiąt wzrostu i do rzeczonej pięćdziesiątki wiekowo też się zbliżał. Moja matka chciała mnie zabić, to pewne.
Postanowiła, że nie chce mieć już córki. Nie widziałam
innego wytłumaczenia.
– Mamo, a może ty się z nim umówisz? W sumie jesteście prawie w jednym wieku. Tato na pewno się zgodzi.
– Jesteś okropna! Waldek, powiedz coś!
Waldek, czyli Waldemar Arciszewski, czyli mój ojciec.
A więc Waldek mruknął coś niezrozumiałego, zamknął
opasłą książkę, której lekturze z lubością się oddawał, i wyszedł na taras. Waldek był mistrzem rejterady, a może mistrzem strategii i mediacji, w każdym razie skoro wytrzymał ze swoją małżonką czterdzieści lat, świadczyło to o jego nieprawdopodobnych zdolnościach. A może
i o wielkiej miłości? Nie wiem, ostatnio jakoś nam nie
po drodze. To znaczy mnie i takiej jednej, której imię zaczyna się na M.
Nie wiedziałam jeszcze, że ta przeklęta litera będzie
mnie prześladować. I to już wkrótce.
[18]
Kolejny dzień zaczął się zupełnie zwyczajnie. Znowu jechałam do fabryki, słuchając głośno radia i starając się uniknąć korków. Tym razem byłam pewna, że nikt nie
zajmie mojego miejsca na parkingu, bo koleżka z księgowości poszedł na niezasłużony urlop. Tak więc swobodnie wjeżdżam na parking, kierując się strzałkami, gdy nagle
z naprzeciwka, jadąc pod prąd, nadjeżdża czarna beemka,
świecąc mi ksenonami prosto w oczy. W zamian za to ja
błyskam kierowcy „długimi" ale facet (bo to facet), nic
sobie z tego nie robi, tylko ścina zakręt i wjeżdża na moje
miejsce. Na MOJE miejsce. Uff... Czuję, że zaczynam się
gotować, poluźniam apaszkę, parkuję po drugiej stronie
i wychodzę wściekła z samochodu. Wyszarpuję torebkę,
laptopa, papiery, nad którymi pracowałam w domu. Widzę
kątem oka faceta z beemki, który wyciąga teczkę z bagażnika i przygląda mi się ukradkiem. Idę w stronę biurowca, wściekle stukając obcasami.
– A swoją drogą, przydałaby się znajomość zasad poruszania się na parkingu i nie tylko! – mówię głośno, nie patrząc na faceta. A szkoda. Bo jest na co popatrzeć.
Gość ma około metra dziewięćdziesięciu wzrostu, niebieski ślad zarostu na twarzy, ciemne włosy i cholernie niebieskie oczy. Kiedy zdążyłam się przyjrzeć? Błagam.
Co to w ogóle za pytanie? Mam to opanowane do perfekcji. „Obcinam" i oceniam, i to tak, że obiekt nawet nie wie, że już znalazł się na mojej osobistej liście. Tylko
cholera... teraz mam problem. Bo facet nie mieści się
w mojej skali. Co nie znaczy, że nie jestem na niego
wkurzona i że liczę na coś więcej. Zerkam na rejestrację
[19]
jego auta – warszawska. Pewnie przyjechał w interesach,
w naszym biurowcu mieści się bardzo dużo firm. Chcę go
ominąć, ale facet nie zamierza puścić mojej sarkastycznej uwagi mimo uszu.
– A gdzie jeszcze?
Patrzę na niego przez ułamek sekundy i czuję lekki zawrót głowy. Dlatego nie reaguję tak jak zwykle i ta chwila zawahania od razu zostaje przez niego wykorzystana.
Uśmiecha się lekko (co sprawia, że zaciskam dłonie na
rączce torby z laptopem) i tłumaczy jak pięciolatce:
– Gdzie jeszcze powinienem poznać zasady poruszania się?
Mrugam, jakby stado much wpadło mi do oczu. Czy
facet próbuje ze mną flirtować? Wyszłam z wprawy, że
nie rozpoznaję symptomów. Biorę głęboki wdech i odzyskuję równowagę.
– Wszędzie. Na drodze szczególnie. Poza tym zaparkował pan na moim miejscu.
Facet patrzy na mnie, na moje auto i na swoje. Zaczyna
się rozglądać, wreszcie, ku mojemu zdumieniu, kuca i zagląda pod własny samochód.
– Co pan robi? – nie wytrzymuję. Powinnam odejść,
ale coś mnie powstrzymuje.
– Jak pani ma na imię? – jego niebieskie gały wwiercają
się we mnie. Ale trzymam się i nie daję, może dziesięć lat
temu... Ech, o czym ja w ogóle myślę!
– Co to ma do rzeczy?
– Szukam jakichś oznaczeń, może wygrawerowanego
pani imienia na tym miejscu parkingowym, może słupka,
znaku, ale nic nie widzę.
[ 2 0 ]
Prycham, wzruszam ramionami, szkoda, że jeszcze się
nie poplułam. Odwracam się i chcę odejść z godnością, ale
nie jest mi to dane. Teczka z papierami wyślizguje mi się
z rąk i w spektakularny sposób ląduje na betonowej pod
łodze. Lekki wiatr podrzuca dokumenty, które zwiewnie
szybują niczym falujące chmurki. Moja reakcja jest mniej
romantyczna niż ten widok.
– O kurwa!
Rzucam się i próbuję dogonić cholerne papiery, które
wybrały wolność. Facet spokojnie zaczyna zbierać kartki
opatrzone logo firmy, w której pracuję. A także moim
imieniem i nazwiskiem. I nazwą stanowiska. Widzę, że
czyta to, co jest tam napisane.
Wreszcie zbiera wszystko w ładną kupkę, odbiera mi
teczkę, chowa wszystko do środka i wręcza niczym bukiet.
– Proszę, pani Liliano.
Mruczę coś niezrozumiałego, co świadczy o mojej kulawej inteligencji. Nie patrzę już na faceta, tylko zmierzam w kierunku biurowca. Słyszę, czuję, nie wiem, co jeszcze, w każdym razie jestem pewna, że on idzie tuż za
mną i mam wrażenie, że gapi się na moje nogi. W duchu
dziękuję sobie, że włożyłam dzisiaj kostium, bo co jak co,
ale nogi mam świetne. Wchodzę do biurowca, naciskam
guzik windy i czekam. Staram się nie rozglądać, bo wiem,
że facet stoi tuż za mną. Zastanawiam się, dokąd on zmierza; biurowiec ma dziesięć pięter, na każdym kilka firm, moja mieści się na piątym i szóstym. Ja urzęduję na piątym. Wreszcie przyjeżdża winda i do środka wchodzi tłumek ludzi. O tej porze zawsze jest przepełnienie, nawet tutaj. Jedziemy ściśnięci jak szprotki w konserwie, mój
[21]
parkingowy prześladowca stoi przede mną, bez skrępowania gapię się na jego szerokie plecy. Facet ładnie pachnie, jego włosy lśnią w świetle jarzeniówki. Jest naprawdę wysoki, cholera, podoba mi się, co mnie bardzo denerwuje, bo prawdopodobnie już nigdy więcej go nie zobaczę. Wreszcie
dojeżdżamy do piątego piętra, otwierają się drzwi i przeciskam się do wyjścia. Ocieram się o rękę „mojego" faceta, ten patrzy na mnie i się uśmiecha. I gdy go mijam, mówi cicho:
„do zobaczenia". Wysiadam i nie wiem, czy naprawdę coś
powiedział, czy mi się wydawało. Gdy wchodzę do swojego
pokoju, czuję się dziwnie, chcę opowiedzieć o tym moim
dziewczynom, ale te są podekscytowane czymś innym.
– Lilka, dobrze że jesteś, dzwonili z biura zarządu. Dzisiaj
o dwunastej zebranie całej kadry zarządzającej. Podobno
jakieś zmiany się szykują.
– Zmiany? – spytałam bez zainteresowania, bo zmiany
w korporacjach są niczym piegi u rudzielca. Zero zaskoczenia.
– No, może wywalą Parówkarza – Lidka dodała z nadzieją. Parówkarz pracował w dziale informatycznym i za-smradzał cały korytarz parówkami, które jadał tak często,
jak Marta kupowała buty. Czyli non stop.
– Na to bym nie liczyła. Parówkarz pisze oprogramowanie do tego nowego syyysteeemuu – Marta malowała usta. – Lepiej, jakby wywalili Śmierdziela.
– Ha, ha, zapomnij, Śmierdziel ma plecy – pokręciłam
głową. – A poza tym skąd ten pomysł, że w ogóle kogoś
wywalą?
– Zawsze kogoś wywalają, nie wiesz? – Baśka przewróciła oczami. Po chwili utkwiła we mnie uważny wzrok. -
Wyglądasz jakoś inaczej.
[22]
Wzruszyłam ramionami.
– Czyli?
– Nie wiem. Ładnie.
– No dzięki. To komplement miał być?
– Nie masz wkurwienia na twarzy.
– Odwal się.
– No, teraz już lepiej.
Tak zwykle wyglądały nasze rozmowy. Pozostałe dziewczyny już się przyzwyczaiły, ktoś, kto nas nie znał, mógł
odnieść mylne wrażenie, że się nie lubimy, ale to były właśnie pozory. Przyjaźniłyśmy się i dzieliłyśmy wszelkie troski i zmartwienia. Teraz też chciałam powiedzieć Baśce o spotkaniu na parkingu. Lidka i Marta od razu nastawiły
uszu.
– Dzisiaj zdarzyło mi się coś... – już nie dokończy
łam, bo wpadł Jarek, kumpel z działu obok i oznajmił
z uśmiechem:
– Królestwo wzywa.
Ruszyliśmy niczym pochód w stronę schodów, wszyscy
się przekrzykiwali, opowiadali możliwe scenariusze, a ja
poczułam się jak w szkole, kiedy odwoływali jakąś lekcję,
bo nie było nauczyciela i klasa miała trochę luzu. W sali
konferencyjnej wszystkie miejsca siedzące były już zajęte,
reszta upchnęła się pod ścianami, szepcząc i mierząc się
nawzajem fałszywymi spojrzeniami. Jak zwykle przyoblekłam twarz w uprzejmy uśmieszek, za to moje myśli galopowały swobodnie i musiałam panować nad mimiką,
aby nie pokazać, jak bardzo nie lubię niektórych tu zgromadzonych. Praca w takiej fabryce to wieczne odgrywanie ról, prawdziwi aktorzy powinni mieć tutaj praktyki.
[23]
– Jolu, śliczna bluzeczka! – czytaj: „Jolu, co za marna
szmatka! Z lumpeksu?"
– Kamila, ale zeszczuplałaś! – czytaj: „Kamila, chyba
pokochałaś swoją oponę na brzuchu?".
– Lilka, twoja prezentacja była wspaniała! – czytaj:
„Lilka, ty suko, znowu miałaś lepszą prezentację niż moja!"
– Dziękuję, kosztowała mnie dużo czasu, ale mam taki
zespół, że banałem było zebrać wszystko do kupy – odpowiedziałam, bo to ostatnie było naprawdę. Przyzwyczaiłam się do takiego udawania, ale męczyło mnie to bardzo,
ostatnimi czasy nawet za bardzo. I szukałam wyjścia z tej
patowej, wydawać by się mogło, sytuacji. Ale teraz nie
miałam czasu dłużej analizować ani mojego nastawienia,
ani niczego innego, bo oto pojawił się prezes, za nim jacyś
faceci i oczywiście wszędobylska Lejdi. Nasz boss poprosił
wszystkich o ciszę, a ja w tym czasie pisałam zawzięcie es-
emesa. Niesforny telefon nagle zawibrował w odpowiedzi
i wypadł mi z rąk.
– Cholera! – mruknęłam i schyliłam się, aby pozbierać
szczątki, bo oczywiście komórka rozpadła się na części
pierwsze, jak zawsze. W tym czasie prezes coś mówił, ale
nie bardzo to do mnie dochodziło. Usłyszałam za to Baśkę.
– Ja pierdzielę, wreszcie jakieś ciacho.
Podniosłam się i szepnęłam do przyjaciółki:
– Że co?
Ale w tym momencie z grupki gości wysunął się mężczyzna, którego przedstawiał nasz boss.
– To pan Michał Maliszewski. Członek zarządu, a także
nowy dyrektor działu IT. Będzie ściśle współpracował
z departamentem pani Hanny – tu Lejdi wyszczerzyła się
[ 2 4 ]
w szerokim uśmiechu – czyli z działem marketingu i panią Anią, działem współpracy z mediami, panem Rafałem i działem analiz, czyli z panią Lilianą.
Na dźwięk mojego imienia stojący obok prezesa mężczyzna drgnął i popatrzył wprost na mnie. Zrobiło mi się cholernie gorąco, a na policzki wypłynął rumieniec, który
po latach nieobecności teraz postanowił przypuścić prawdziwy szturm.
– Ja pierdolę – szepnęłam, a stojąca obok mnie Baśka
spojrzała na mnie zdziwiona.
Oczywiście musiałam mieć pecha. Zawsze miałam pecha do facetów, których imiona zaczynały się na literę M. W szkole Marcin podpalił mi włosy. Mirek wylał na
mnie kubeł zimnej wody, a to wcale nie był śmigus-dyn-
gus. Marek wiadomo, co zrobił. A teraz... stał przede mną
facet z parkingu, który, jak się okazało, był moim szefem.
I nowym dyrektorem, z którym miałam blisko współpracować. Michał. Nawet imię miał ładne.
– Lilka – moja przyjaciółka zdzieliła mnie łokciem.
Chyba ktoś coś do mnie mówił.
– Pani Liliano, to jeszcze nie wiosna, a pani już zakochana.
Z tego prezesa to niezły żartowniś. Koń by się uśmiał.
– Mówiłem, że pan Maliszewski będzie się teraz spotykał ze wszystkimi szefami działów, pani idzie na pierwszy ogień. To wszystko, dziękuję.
Kiwnęłam głową i wbrew sobie spojrzałam na tego
Maliszewskiego. Uśmiechał się uprzejmie, rozmawiał
z prezesem i z Lejdi. Zerknął na mnie i wówczas ujrza
łam w jego oczach błysk złośliwości i czegoś jeszcze,
czego nie mogłam zinterpretować. Poczułam się trochę
[25]
niekomfortowo. Oto zwyzywałam faceta, który teraz będzie miał cudowną okazję, żeby się odegrać. Trudno. Jedno było pewne. Moje przekonanie, że już nigdy nie zobaczę
przystojniaka z beemki, okazało się mylne.
– Co jest grane? Znasz gościa? – Baśka od razu zauwa
żyła, że coś jest nie tak.
– Tak jakby. Mam przesrane – mruknęłam, uśmiechając się sztucznie. – Później ci powiem – dodałam przez zęby, bo oto nowy dyrektor wskazywał mi gabinet obok
pokoju prezesa, w którym od dzisiaj miał zapewne urzędować. Weszłam do środka pewnie i z podniesioną głową.
Już tak miałam. Nawet gdyby miała zależeć od tego moja
kariera, nigdy nie pokazałabym po sobie skruchy. To chyba
coś z genotypem nie tak, jakaś usterka, to pewne.
– Proszę usiąść. Przepraszam za bałagan, jeszcze się nie
rozpakowałem – Maliszewski usiadł po drugiej stronie, a ja
spojrzałam na niego, jakby miał trzecie oko. Gdzie on, do
diabła, widział bałagan? Chyba muszę zaprosić go do mojego pokoju, wówczas to, co ujrzy na moim miejscu pracy, pewnie przysporzy mu wielu bezsennych nocy. No ale nie
moja wina, że w chaosie lepiej się odnajdywałam, a porządek sprawiał, że miałam ochotę krzyczeć. Wspominałam już o uszkodzonych genach? No! Więc właśnie...
– Nic nie szkodzi, to znaczy... hm... właściwie co
chciałby pan wiedzieć? – starałam się mówić normalnie,
ale wbrew wszystkiemu nie byłam zimną rybą i trochę
się denerwowałam. Bardzo trochę.
– Chciałem wiedzieć, jak pani ma na imię, ale to już
wiem – błysnął zębami w szerokim uśmiechu. Cholera,
rozglądałam się za szklanką z wodą, ale dostrzegłam tylko
[ 2 6 ]
wazon z kwiatami. Głupio byłoby podejść i wychlać wodę
z wazonu. Chociaż z drugiej strony może facet szybciej
podjąłby decyzję o wywaleniu mnie na zbity pysk? A swoją
drogą skąd się wzięły tutaj te wiechcie?
– No tak. Zawsze łamie pan przepisy? – brnęłam dalej,
chociaż jakiś głos w mojej głowie wrzeszczał, żebym się
zamknęła. Ale usta były szybsze.
– Zawsze. To moje hobby.
No dobra. Nie dość, że był niesamowicie przystojny, to
jeszcze miał refleks. I poczucie humoru. Idealny facet dla
mnie. Gdyby tylko... nie pracował w fabryce i nie zarządzał moją działką. Byłoby ekstra, naprawdę.
– Do mojego hobby możemy wrócić kiedy indziej, teraz
chcę, aby przygotowała pani dla mnie te dane – wyciągnął
trzy kartki A4, gęsto zapisane. Byłam ciekawa, czy miał to już wcześniej, czy przygotował po akcji na parkingu, kiedy
przeczytał moje dokumenty i już wiedział, kim jestem.
– Oczywiście, na kiedy? – uśmiechnęłam się szeroko.
Znowu dostrzegłam ten dziwny błysk w jego niebieskich
źrenicach, ale nie potrafiłam go rozszyfrować.
– Na jutro? Godzina dwunasta? Za mało czasu? -
uniósł brew i teraz był zdecydowanie mistrzem zło
śliwości. Tylko czekał na mój odwrót. Na pewno miał
w rękawie jakąś uszczypliwą uwagę. Choćbym miała ślęczeć nad tym do rana, nie dam mu tej satysfakcji.
– Na dziewiątą będzie gotowe – cholera, chyba wieczorem, racjonalna część mojego upartego ja chciała zaprotestować, ale zdusiłam upierdliwca i zmusiłam do milczenia.
– Dwunasta wystarczy. Do zobaczenia, pani Liliano -
dlaczego moje imię w jego ustach brzmiało tak, że miałam
[27]
ochotę podać mu się na talerzu? Cholera jasna, ciężkie
czasy nadeszły, kryzys, panie, kryzys.
Gdy wychodziłam, on oczywiście bezczelnie gapił się
na moje nogi, a może i nie tylko nogi.
Do swojego pokoju poszłam piechotą, musiałam
chwilę ochłonąć. Wpakowałam się w niezłą kabałę, niejednokrotnie mój niewyparzony jęzor wyprzedzał my
śli i ściągałam na siebie kłopoty. Facet wyraźnie miał na
mnie haka, ale do końca nie wiedziałam, co właściwie
o mnie myśli. Przecież w pracy uchodziłam za profesjonalistkę, nieco aspołeczną, ale prezes był ze mnie zadowolony. A teraz... pan Michał. Ech, Michał, mogę być twoją Basieńką. Idiotka, koleś szuka pewnie pretekstu,
żeby zemścić się za tamto na parkingu, a tobie takie
rzeczy w głowie. Mając przed oczami niebieskie oczy-
ska Maliszewskiego, wyobrażałam sobie o wiele więcej
gorszych rzeczy, które musiałam natychmiast wyplenić
z łepetyny, jeśli chciałam do jutrzejszego południa wykonać zadanie zlecone przez mojego parkingowego faceta.
Miazga! Gdyby wiedział, jak go nazywam... Mogę w sumie mówić o nim „kolo z beemy" albo „ciacho z bandi-ten motor wagen". Boże... byłam psychicznie chora, to
już prawda ogólnie znana.
Mamrocząc, weszłam do pokoju, gdzie moje trzy kole
żanki momentalnie zaprzestały dalszej konwersacji i wga-
piły się we mnie, przyszpilając wzrokiem moją biedną
osobę.
– No, dawaj. O co chodzi? Baśka nam powiedziała, że
znasz naszą nową rurkę z kremem?
– Rurkę? – zamrugałam, nie rozumiejąc.
[28]
– No nasze ciacho. Pana Michała. Nowego członka -
zachichotała Lidka, a Marta przewróciła oczami.