355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Maria-Mirabella » W szpilkach od Manolo » Текст книги (страница 10)
W szpilkach od Manolo
  • Текст добавлен: 1 апреля 2017, 18:30

Текст книги "W szpilkach od Manolo"


Автор книги: Maria-Mirabella



сообщить о нарушении

Текущая страница: 10 (всего у книги 11 страниц)

spokojnie, zapewne tak prowadził rozmowy z tymi swoimi wariatami w więzieniu albo podczas przesłuchań.

Brzmiał tak... szczerze. Tak znajomo. Tak... bezpiecznie.

Ale obrazy w mojej głowie podpowiadały mi coś innego.

Były tak natrętne, nakładały się jedne na drugie, wyobraźnia podsuwała to, czego moje oczy nie widziały. Ich nagich, tulących się do siebie, jego usta na jej ciele, jego

dłonie... wszędzie. Nie! Zaczynałam wariować. Musiałam

odpocząć. Tak. Tylko to.

– Już sama nie wiem, w co mam wierzyć. Cofnij

się. Odejdź. Chcę zostać sama. Czy możesz to zrobić.

Michale?

Patrzył przez chwilę na mnie, a w jego oczach było tyle

bólu, żalu, zawodu, złości i pragnienia, iż miałam wra

żenie, że zaraz rzuci się na mnie albo rzuci czymś lub

wyciągnie pistolet i zacznie strzelać. Ale pokiwał tylko

głową, zacisnął zęby, widziałam to, prawie nimi zazgrzytał, odwrócił się i poszedł. A ja zatrzasnęłam drzwi, opar

łam się o nie i wówczas wybuchłam zduszonym łkaniem.

Jak? Jak mam teraz żyć bez niego? Twarda Liliano, wróć

do mnie! Proszę...

[199]

Kolejne dni pamiętam jak przez mgłę. Rodzicom powiedziałam, że jestem zajęta, ponieważ pracuję nad projektem klubokawiarni, Julce przekazałam, że czeka mnie szereg

badań z ostatnim wypadkiem, a przyjaciółkom, czyli Baśce,

Marcie i Lidce – prawdę, czyli to, że leżę w domu, czytam

i oglądam seriale. Tydzień minął mi na leżeniu w łóżku,

serialach, czytaniu romansów, w celu samoumartwiania

się i parskania śmiechem podczas lektury scen, w których

on ją aż po grób i inne takie badziewia. Jeśli chodzi o pana

Maliszewskiego, to po serii esemesów od niego, kiedy nie

odpowiedziałam na żadnego z nich, chyba zrozumiał, że

powinien dać mi spokój, co też uczynił. I bardzo dobrze,

o to właśnie chodziło. Pewnie leżałabym tak do wiosny,

gdyby nie telefon od mojego kanadyjskiego przyjaciela

i wybawcy jednocześnie.

– Halo – mój głos nie należał do mnie, to pewne. To

był głos jakiejś staruszki, złamanej życiem, a raczej skłóconej z życiem.

– Liluś, co to za stęk? Stało się coś? – Kamil od razu wyczuł, że nie jestem tryskającą radością zakochaną wariatką.

– Stało – wychrypiałam. A potem wybuchłam spazmatycznym płaczem, niepomna impulsów bijących na koncie najlepszego kumpla. Gdy niepoganiana doszłam

do siebie, opowiedziałam wszystko Kamilowi jak na spowiedzi. Łącznie z relacją tego, co robiłam podczas ostatniego tygodnia.

– Malutka, nie wolno tak. Żaden frajer nie zasługuje

na to, aby tak się dołować i rozpaczać. To on powinien bić

swoją durną głową w mur, a nie ty. Zamęczysz się, pochorujesz jeszcze.

[200]

– Wiem – pociągnęłam nosem. Może i byłam silna,

ale teraz chciałam, aby ktoś się mną zajął, zaopiekował,

pozwolił wyżalić.

– Posłuchaj, masz paszport biometryczny?

– Mam.

– Zabukuję ci najbliższy bilet, pakuj się i przylatuj.

– Do ciebie?

– Nie, do Brada Pitta. No jasne, że do mnie. Odpoczniesz,

pooddychasz, skoczymy na wyspę Św. Edwarda, może

spotkasz Anię z Zielonego Wzgórza.

– Może spotkam ludzi, którzy znają Józefa? – szepnęłam.

– Właśnie. Liluś, musisz się odciąć. A gdzie zrobisz to

lepiej niż u mnie?

– Masz rację, Kamil. Masz cholerną rację!

– Zuch dziewczyna. Zabieraj dupę w troki z tego wygniecionego łóżka, weź prysznic, zrób fryz i załatwiaj wyjazd. I to szybko.

– Dobrze! Już robię – nie zastanawiałam się, czy Kamil

miał trzeci zmysł, ale w końcu znał mnie prawie tak dobrze jak siebie, więc czy spodziewałam się czegoś innego?

Raczej nie.

Rozmowa z kumplem postawiła mnie do pionu. I fizycznego, i prawie psychicznego. Prawie, bo te wszystkie żale, zawody, złamane obietnice, nadzieje schowałam głęboko

i przykryłam Lilką twardą, Lilką wredną i złośliwą, Lilką,

która nie pozwoli rządzić sobą, uczuciami, pragnieniami.

Oczywiście było to oszustwo, efekt specjalny, atrapa. Bo

wewnątrz szalała burza z piorunami, rozpierało mnie pragnienie krwi, jego krwi. Ale zachowałam fason, nie zrobiłam nic głupiego, w stylu pojawienia się przed jego domem

[201]

albo na komendzie wojewódzkiej i wytrzaskania go po

twarzy. Na co miałam niebywałą ochotę. Tłumiąc w sobie

te idiotyczne chęci, zajęłam się załatwianiem wyjazdu do

Kanady. Okazało się, że bilet mogę mieć już za tydzień,

teraz nie było z tym dużego problemu. Zadzwoniłam uradowana do Kamila i poinformowałam go, że za tydzień pijemy martini, tym razem u niego. Był bardzo uradowany.

Mama nieco mniej, gdy dowiedziała się o moim niespodziewanym wyjeździe.

– Ale jak to do Kamila? Co ty znowu wymyśliłaś?

– Normalnie. Mam wolne, więc jadę.

– A co Michałek na to?

– Mamo, Michałek nie jest moim właścicielem. Jadę,

to jadę.

Nie zamierzałam na razie wtajemniczać rodziców w kolejne zmiany w moim życiu, zostawiłam to na czas po powrocie od Kamila. Najpierw muszę sama siebie naprawić, aby potem jakoś znieść kolejne utyskiwania mojej matki.

– No dobrze. Ale uważaj na siebie. I odezwij się po

powrocie. I uściskaj Kamilka. W sumie kiedyś myślałam...

– Muszę kończyć, mamo. Zadzwonię jeszcze, buziak! -

wyłączyłam się czym prędzej, nie mając siły na więcej dywagacji na temat moich związków. Doszłych i niedoszłych.

Tak, to był genialny pomysł! Musiałam się odciąć, wyjechać, zostawić te wszystkie tajemnice, głupie byłe szefowe, niewiernych facetów, cały ten bajzel, w moim życiu, w mojej głowie.

Dzień przed wyjazdem odwiedziła mnie Dorota. Bardzo

mnie zaskoczyła tą wizytą. Najpierw poczułam lekkie

rozczarowanie. Wysłał do mnie siostrę? Na co liczył?

[202]

Tchórzył? Ale okazało się, że Michał nic nie wie o tych

odwiedzinach.

– Wyjechał służbowo. Wykorzystałam to i postanowi

łam z tobą porozmawiać.

– Okej, ale jeśli chcesz poruszać temat naszego byłego

związku, to... – pokręciłam głową.

– Lilka, wiem, że zabrzmi to jak z taniego romansu, ale

to nie tak. On naprawdę cię kocha. Nigdy nie widziałam

go takiego. Jakby znalazł swoją jasną stronę. A teraz... -

Dorota machnęła ręką.

– Ale także mi nie możesz nic wyjaśnić? – uśmiechnę

łam się lekko. Wiedziałam, co usłyszę.

– Nie teraz. Daj mu trochę czasu.

– Ale na co? Wiem, co widziałam. Jego i ją. Moją byłą

szefową, która, jak pracował na niby w mojej firmie, nie

spuszczała z niego wzroku. I dopięła swego. A ja nie chcę

wiedzieć nic więcej.

– A szkoda. Szkoda, że tak łatwo odpuszczasz.

– A co? Mam o niego walczyć? Nie zniżę się do tego.

On wybrał.

– Lilka! – rudowłosa złapała mnie za ramiona i lekko

potrząsnęła. – Pamiętaj, że czasami nic nie jest oczywiste.

Nic nie jest takie, jakie się nam wydaje. Poczekaj tydzień.

Daj mu te cholerne siedem dni. Tylko o to cię proszę.

– Nie mogę. Jutro wyjeżdżam – zacisnęłam usta. Nie

mogłam. Chciałam, pragnęłam, ale... nie! Nie teraz!

Koniec!

– Dokąd?

– Do przyjaciela. Wrócę za miesiąc. Może wówczas...

– Przykro mi.

[ 2 0 3 ]

– Mnie także.

Gdy siostra mojego byłego wyszła, usiadłam ciężko na

sofie w salonie. Koty obsiadły mnie, zaczęły mruczeć, pewnie wyczuły, że jestem smutna. Pełna rozterek. Pełna pytań.

I pozbawiona jakichkolwiek odpowiedzi. Znowu.

Może jednak? Może to nie tak? Za szybko działam?

Za pochopnie? Ech! Wstałam i wściekle zaczęłam wyciągać rzeczy z szafy i rzucać je na łóżko. Jasne, szukaj winy w sobie, tak jak zwykle czynią zakochane kobiety! Miotaj

się w przypuszczeniach, co by było, gdyby... A może posłuchać, dać jeszcze jedną szansę? Nie! Wyjadę, wrócę i wówczas... może nadejdzie ta chwila, ten moment, kiedy

będę mogła się z nim spotkać.

Tkwiąc w tym postanowieniu, spakowałam się, zadzwoniłam do mamy, uzgodniłam opiekę nad kotami, pożegnałam się z Baśką. I nazajutrz... nazajutrz... nie dotarłam nawet na lotnisko...

Byłem już bardzo blisko. Potrzebowałem jeszcze kilku dni,

dosłownie kilku dni, kiedy okazało się, że nie będzie to takie

łatwe. Działałem w ukryciu, ale były pewne granice, których

nie mogłem przekroczyć. Mój szef bardzo się zdenerwował,

ale nie zamierzałem się tym zbytnio przejmować. Na upartego zebrany materiał dowodowy mógł wystarczyć do postawienia w stan oskarżenia, ale mój szef chciał mieć full zestaw.

Najważniejsze, że wiedziałem już, iż porwane dziewczyny

żyją. Nie miałem stuprocentowej pewności, ale zebrane informacje, mimochodem przekazane uwagi świadczyły o tym, że to swego rodzaju chora gra, ale nie bezlitosne morderstwa.

[204]

Cholera! Gdybym miał jeszcze trochę czasu i gdyby ona...

Ale nie mogłem. Nie byłem w stanie...

I jeszcze Liliana... Nie wiem, jak przeżyłem te dni bez

niej. To było jak... nie mam pojęcia, do czego to porównać!

Jakbym znajdował się poza swoim umysłem, poza ciałem.

Żyłem, pracowałem, oddychałem, ale cały czas byłem przy

niej. Domyślałem się, co mogło się wydarzyć. Co widziała.

Co dostrzegła. Czego nie rozumiała. Pewnie sam bym tego

nie zrozumiał. Ale... nie mogłem postąpić inaczej. A teraz...

i tak nie było sensu ciągnąć tej gry. Dlatego postanowiłem

jak najszybciej spotkać się z Lilianą i wszystko jej wyjaśnić.

Musiałem zdążyć, Dorota mówiła mi, że ona gdzieś wyjeżdża do kolegi? Którego kolegi, do diabła? Dzwoniłem na jej komórkę, ale miała wyłączoną. Ostatnio ciągle miała wyłączony telefon. Znałem ją. Odcięła się. Potrzebowała oddechu, czasu, a ja zamierzałem dać jej wszystko, czego tylko oczekiwała. Nieważne, czego chciałem, liczyła się tylko

ona. Bo ja... pragnąłem tylko jej. Ale teraz było to nierealne.

Musiałem zakończyć tę sprawę, a potem... musiałem sycić

się nadzieją, że ona to zrozumie i będzie jeszcze chciała

mnie znać. Lecz teraz wiedziałem, że muszę chociaż na

chwilę ją ujrzeć, usłyszeć jej głos. Chociaż przez moment.

Dlatego pojechałem do niej, niepomny wyraźnego komunikatu, że mam zniknąć z jej życia. Zawsze byłem uparty, zwłaszcza jak mi na czymś zależało. A na niej zależało mi

jak na niczym innym w moim pogmatwanym życiu. Gdy

zadzwoniłem domofonem, usłyszałem głos jej ojca. Wpuścił

mnie, ale już wówczas poczułem dziwny niepokój. Jak kamyk uwierający stopę w bucie zaczęło rosnąć we mnie prze-

[205]

czucie, że stało się coś złego. Gliniarski nos dawał sygnał,

że coś jest nie tak.

– Witaj – ojciec Liliany podał mi rękę i popatrzył na

mnie podejrzliwym wzrokiem. – Nie odprowadzałeś

Lilianki?

– Hm, dopiero wróciłem z delegacji. A gdzie ona

wyjechała?

– Nie mówiła ci? Pokłóciliście się?

– No, trochę. Może mi pan powiedzieć, gdzie ona jest?

– Dzisiaj wyleciała do Kanady, do Kamila. Przyjaciela

– starszy pan zmarszczył czoło i nie spuszczał ze mnie

wzroku.

– Jak to? Na długo?

– Na miesiąc. Myślałem, że wiesz...

– Nie wiedziałem – cholera jasna, ale dałem ciała.

Pozwoliłem jej uciec, jaki byłem głupi!

– Teraz jest w samolocie, zadzwoń do niej później.

– Tak zrobię, dziękuję – uścisnąłem rękę ojcu mojej

ukochanej i wybiegłem z jej mieszkania.

Trudno. Musiałem poczekać. Jedyne, co mogłem teraz

zrobić, to czekać. A z drugiej strony, gdy ona wróci do

domu, będzie już po sprawie. I wówczas będę miał czas

i możliwości, aby jej o wszystkim opowiedzieć, wyjaśnić,

błagać o zrozumienie, o wybaczenie... Wysłałem jej tylko

krótkiego esemesa o treści: Gdy dolecisz, daj znać, proszę.

Będę na ciebie czekał. Zawsze.

*

Czułam się tak, jakbym wpadła do wirnika z watą cukrową

i kręciła w kółko, otoczona słodkim i miękkim kokonem.

[206]

Pamiętałam, że wychodziłam, trzymałam walizkę, zamyka

łam drzwi, na dole czekała taksówka. No właśnie, przecież

zamówiłam taksówkę. To... co się stało, że do nie] nie wsiad

łam? Ktoś do mnie podszedł, ładnie pachniał. Pachniała?

Nie, to była postać w czerni, mniej więcej mojego wzrostu.

Jakiś znajomy zapach... Nie byłam w stanie przypomnieć

sobie nic więcej. Moja wata cukrowa wirowała coraz bardziej, a ja wraz z nią. Odleciałam. W słodką ciemność.

*

Był wieczór, kiedy zadzwoniła moja komórka. Zdziwiłem

się, że dzwoniła do mnie mama Liliany. Od niej samej nie

otrzymałem żadnego esemesa zwrotnego, ale nie spodziewałem się, że ta dumna kobieta się do mnie odezwie.

Lecz teraz znowu poczułem nieznośne uczucie zagrożenia.

– Halo?

– Michałku, tu mama Liliany. Chyba stało się coś złego...

Nie czekałem dłużej, powiedziałem, że już do nich jadę,

żeby czekali na mnie w domu. Na Karłowice dotarłem

w ekspresowym tempie. Rodzice Liliany stali w wejściu

do domu.

– Michałku, Kamil dzwonił. Lilianka nie wysiadła z samolotu. Nie doleciała...

Miałem wrażenie, że moje ręce i nogi są z ołowiu.

A jednak wbrew temu uczuciu zdołałem pokonać schody

i wszedłem do domu Arciszewskich.

– Co dokładnie powiedział?

– Nie było jej w samolocie. Zaniepokojony zadzwonił

na lotnisko w Polsce. Okazało się, że nawet nie pojawiła

się na odprawie.

[207]

– Wówczas zadzwonił do nas – dodał ojciec Liliany.

– A my do ciebie, Michałku. Nie wiedzieliśmy, co robić.

– Bardzo dobrze państwo zrobili. Moment, muszę wykonać jeden telefon.

Odwróciłem się i wybrałem numer do kumpla z sekcji

informatycznej.

– Kacper, sprawdź logowanie do sieci – podałem mu numer komórki Liliany. Gdy po chwili otrzymałem odpowiedź, wiedziałem już, że stało się coś złego. Coś bardzo złego. -

Okej, dzięki. Tak, stało się. Niedługo będę w firmie, na razie

– rozłączyłem się i popatrzyłem na rodziców mojej ukochanej.

– Co się dzieje?

– Jej telefon zamilkł pod domem. To znaczy, że został

tam wyłączony. Teraz nie można go namierzyć.

– Och, Boże...

– Michał, czym ty się właściwie zajmujesz? – pan

Arciszewski od razu zrozumiał.

– Właśnie tym. Proszę się nie martwić, znajdę ją. Będę

dzwonił. Proszę tylko o klucze od jej mieszkania, muszę

coś sprawdzić.

– Nie masz ich? – mama Liliany zachlipała, ale jej mąż,

wiedząc, że nie czas teraz na wyjaśnienia, bez słowa dał

mi klucze i powiedział: – To nasze dziecko, wiesz o tym?

– Wiem – odparłem twardo, uściskałem moich niedoszłych (przyszłych – może) teściów i pobiegłem do samochodu. Jak wariat jechałem ulicami miasta i w dwadzieścia minut stałem przed jej blokiem na Biskupinie.

– Gdzie jesteś, moja Liliano? – szepnąłem i wszedłem

na górę. Otworzyłem drzwi do jej mieszkania. Oczywiście

cała trójka kociaków wyszła mi na przywitanie.

[208]

– Cześć, sierściuszki. Tak, tak, zaraz dam wam jeść.

Nienasycona kociarnia – nałożyłem ekipie mokrej karmy

i zacząłem rozglądać się po mieszkaniu Liliany. Ten uroczy

rozgardiasz, to podniecające zakręcenie, typowe dla niej,

a do tego jej zapach... Wszystko to sprawiło, że poczułem

ostre ukłucie w sercu. Nie wybaczę sobie nigdy, jeśli coś

się jej stanie!

Przeszukałem kuchnię, salon, łazienkę, w końcu staną

łem w drzwiach sypialni. Wspomnienia uderzyły we mnie

z podwójną mocą. To z nią przeżyłem moje małe trzęsienie ziemi. Chwile magiczne, namiętne, pełne niewypowiedzianych słów. Teraz wiedziałem, że trzeba więcej mówić, szybciej działać, bo czasami... miłość odchodzi albo ktoś

lub coś ją zabiera. Liliano, już nigdy więcej nie będę taki

głupi, tylko błagam, daj mi jakąś wskazówkę. I nie wiem, czy

mnie posłuchała, czy to jakiś sygnał od losu, cholerny paranormalny drogowskaz, ale w ręce wpadła mi jej ulubiona torebka. Wysypałem wszystko na łóżko, w duchu prosząc

o wybaczenie, że grzebię w jej rzeczach. Przeważały napoczęte błyszczyki, paczki chusteczek higienicznych, kilka biletów z kina, z seansów, na których byliśmy razem. Liliana miała roztkliwiający mnie zwyczaj chomikowania wszelkich śladów bytności w różnych miejscach, bilety, kartki, reklamowe foldery. Potem to wszystko zalegało w różnych

miejscach, najczęściej na dnach jej torebek i gdy zmieniała

którąś z nich, wyciągała dany szpargał i krzyczała:

– Oooo, zobacz, pamiętasz, byliśmy na tym w kinie,

a ja wylałam na ciebie całą colę.

Na samo wspomnienie zacisnąłem szczęki. Kurwa

mać! Muszę jak najszybciej złapać jakiś trop. I gdy

[209]

sięgnąłem po kolejny papierek, już wiedziałem...

Rozwinąłem karteluszek. Na białym tle dostrzegłem

dużą czarną szóstkę i rysunek kajdanek. Zmartwiałem.

Boże... Ona musiała wcześniej dostawać te kartki. Były

swego rodzaju zapowiedziami. Zaproszeniem do zabawy. Dlaczego nigdy nic mi nie powiedziała? No tak, nie wspomniałem o tym ani słowem, to było utajnione

przed prasą, przed wszystkimi, że każda z porwanych

dziewczyn na krótko przed uprowadzeniem dostawała

kartki z numerami. Liliana była szóstą kandydatką. I jak

to ona, zapewne widząc te karteczki, może w drzwiach,

może na samochodzie, wrzucała je do torby. Nie zastanawiała się, co oznaczają. Zapewne biegła w tych swoich wysokich szpilkach, rozmawiała przez telefon i myślała

o tysiącu innych rzeczy, ale na pewno nie o tym, że

skoro otrzymuje coś takiego, może znajdować się na

liście bardzo chorego człowieka. Sięgnąłem po telefon

i wybrałem numer do mojej sekcji.

– Liliana dostała szóstkę. Tak. Jestem w jej mieszkaniu.

Zaraz będę. Obserwujecie? To dobrze. Już jadę.

Liliana została porwana. Była szóstą ofiarą, a ja nie potrafiłem jej ochronić. Nie potrafiłem jej ostrzec, kluczy

łem, rzucałem fałszywe tropy, aby utrzymać ją z dala od

tej sprawy, nie wiedząc, że... Że ona od początku w niej

tkwiła! Chciałem krzyczeć, wyć, wyzywać siebie od

najgorszych.

– IDIOTA!!! – wyrzucałem z siebie, jadąc do komendy. – Jesteś skończonym idiotą, a teraz ona jest w niebezpieczeństwie!

[210]

Nareszcie wyszłam z tej cholernej mgły. Zorientowałam

się, że jestem w jakiejś piwnicy. Leżałam na zwykłym materacu z Jyska, nakryta niebieskim kocem, całkiem nowym.

Było chłodno, ciemnawo, ale nie całkiem, bo gdzieś z korytarza docierał słaby promyk światła. Powoli wstałam, walcząc z mdłościami i zawrotami głowy. Od razu przypomniało mi się sformułowanie „chodzić po ścianach".

Właśnie to robiłam, podpierałam się dłońmi o chłodną

i chropowatą ścianę, starając się nie runąć jak długa na

brudną posadzkę. A raczej brudny piwniczny beton. Nie

wiedzieć czemu w takiej chwili byłam niespodziewanie

spokojna, a powinnam przecież wpaść w histerię. Za to zaczęłam sobie przypominać wszystkie przeczytanie horrory i kryminały. I skojarzyłam tę piwnicę, uwięzioną dziewczynę... tak, to było w książce Jamesa Pattersona Całuj dziewczęta. Jeśli jeszcze usłyszę głos innych uwięzionych kobiet, stwierdzę, że albo przeniosłam się na karty powie

ści, albo ten świat oszalał.

Zamiast wpaść w histerię i zacząć krzyczeć, uważnie

zbadałam drzwi i zorientowałam się, że z drugiej strony

zamknięte są na pokaźną kłódkę. Świetnie. Jakiś psy-

chol uwięził mnie w swojej osobistej komórce. Jakie ma

plany wobec mnie? Brr, oczywiście zobaczyłam socjo-

patę z Milczenia owiec, który fundował sobie ubranko ze

skór porwanych dziewczyn. O nie! Do swojej powierzchowności byłam bardzo przywiązana, nie zamierzałam się z nikim dzielić! Cholera... Znowu poczułam mdłości.

Osunęłam się po ścianie i usiadłam na chłodnym betonie.

Błagam, niech tu nie będzie żadnych żyjątek! Kocham

[211]

zwierzątka, ale oswojone i o odpowiednich gabarytach.

Jeśli zwierzę sięga mi do stopy, to niekoniecznie.

Okej, musiałam się skupić. Na pewno wpadłam

w łapy tego porywacza. Czyżby to naprawdę był Sekula?

Niemożliwe. Ale co mówił Michał o tych świetnie kamuflujących się psycholach? „Wie pan, panie komisarzu, taki spokojny był, taki miły, taki dobry..." Jasne, dobry chłopak

był i mało pił. Taaak.

Michał. Teraz naprawdę chciałabym, aby wiedział, co

się ze mną dzieje. Z drugiej strony wiedziałam, że jest

zły (nie wiedzieć czemu, w końcu to on zawinił, nie ja),

strasznie uparty i z wielkim ego. Tak wielkim jak moje.

Podejrzewam, że postanowił odpuścić, zwłaszcza że wyraźnie dałam mu do zrozumienia, że niekoniecznie moje oczy chcą go widzieć. Jasne, w głębi serca czułam, że

jak najbardziej moje oczy chcą go widzieć, ręce dotykać,

a uszy usłyszeć w końcu jakieś wyjaśnienie. I teraz, gdy

siedziałam w tej zimnej piwnicy, byłam w stanie wybaczyć mu wiele, aby tylko mógł się dowiedzieć, co się ze mną dzieje i zabrać mnie z tego okropnego miejsca. Nagle

usłyszałam jakieś szuranie. Ktoś tu szedł! Cichcem skoczy

łam w stronę prowizorycznego legowiska i zawinęłam się

w koc. Dojrzałam, że za drzwiami stoi jakaś postać. Nie

mogłam jednak dostrzec ani twarzy, ani nawet w co ubrana

była ta osoba. Jedna z desek odchyliła się i dłoń ubrana

w czarną rękawiczkę popchnęła w moją stronę butelkę

z wodą i kanapkę z KFC. Ja pierdzielę. Psychol pojechał po

jedzenie do fast fooda! Chciałam mu powiedzieć, że nie

jem śmieciowego żarcia, ale byłam bardzo głodna, spadł

mi cukier i wszystko, co tam było do opadnięcia, więc

[212]

rzuciłam się na zimnego kurczakopodobnoburgera jak

na najlepsze danie we włoskiej restauracji. Wypiłam też

pół butelki wody, siłą powstrzymując się od wyżłopania

całości. Musiałam zachować jakiś zapas, nie wiadomo, jak

często dają jeść w tym uroczym pensjonacie. I nagle, gdy

już skończyłam posiłek (jeśli można to tak określić), usłyszałam to. Szuranie, szelest papieru, taki sam, jaki wydawał

mój hamburger podczas odpakowywania go. Wzdychanie,

kaszel. Ktoś zaczkał, ktoś inny zachrypiał. Jezu! Naprawdę

nie byłam tu sama! Psychol Pattersona wrócił!

Podeszłam do drzwi i nasłuchiwałam. Bałam się wołać,

ale z drugiej strony musiałam nawiązać kontakt z tym

kimś. Albo z nimi. Bo odniosłam wrażenie, że jest tutaj więcej osób. Nie wątpiłam w to. Byłam kolejną porwaną dziewczyną. I prawdopodobnie było tu nas więcej.

Koniecznie musiałam się przekonać, sprawdzić. Lecz pamiętałam, jak to było w Całuj dziewczęta. Uwięzione kobiety nie mogły się ze sobą kontaktować. Złamanie zasad było jednoznaczne z karą śmierci. Nie, nie będę tak o tym

myśleć. To tylko książka. I film nakręcony na jej podstawie.

Tej myśli muszę się trzymać, bo to niemożliwe, żebym naprawdę znalazła się w takiej sytuacji. Przecież nie mieszkam w U S A , gdzie jest nadwyżka psychopatów na metr sześcienny i liczba ta wciąż rośnie. U nas nie produkuje

się socjopatii w takim tempie. Chyba. Michał pewnie miał

aktualne dane. Ech, znowu wróciłam myślami do niego.

Ale to jego wina. Mógł mi wszystko powiedzieć, wyjaśnić.

Może byłabym ostrożniejsza? Zwracała uwagę na szczegóły? Miała oczy naokoło głowy? Tak, na pewno, już to widzę... Zawsze zamyślona, roztrzepana, robiąca milion

[213]

rzeczy naraz, nie zauważyłabym psychola, gdyby szedł

w moim kierunku ze sznurem i brzytwą w ręce. I z szaleństwem w oku. A ja zapewne uznałabym, że to zestresowany pracownik zakładu fryzjerskiego z tradycjami, który ma dość swojej pracy. Łączyłam się ostatnio w bólu ze

zmęczonymi pracą ludźmi. No dobrze, nic nie słyszałam,

to znaczy, że tego kogoś, kto przyniósł to niedobre żarcie,

już nie ma. Wzięłam głęboki wdech i zapytałam scenicznym szeptem:

– Kto tu jest? Mam na imię Liliana. Czy ktoś wie, co

się dzieje?

Nagle wszystko zamarło. O ile przed chwila dochodziły do mnie jakieś szelesty, szumy, teraz cisza aż biła po uszach. Tak, jasne, już wiedziałam, że ktoś tu był i na

pewno mnie usłyszał.

– Mam na imię Liliana, proszę, odezwij się. Albo odezwijcie! Halo! O co tutaj chodzi??? – naprawdę starałam się, aby w moim głosie nie było słychać histerii, ale ta postanowiła właśnie teraz pokazać, że jest, istnieje i nie zamierza tak łatwo odpuścić. Serce biło mi jak oszalałe, dłonie się spociły, a całym ciałem zaczęły wstrząsać nieznośne

dreszcze. Zrobiło mi się zimno, strasznie i generalnie by

łam o krok od wydania z siebie dzikiego krzyku. I wtedy...

– Anka, jestem tutaj nie wiem ile.

– Marta, chyba jestem chora.

– Jowita, zabrał mnie spod mieszkania.

– Ewa, lepiej bądź cicho.

– Agata. Zamknijcie się wszystkie!

Siłą woli stłumiłam szloch. O nie! Żaden pseudonaśla-

dowca powieści mojego ulubionego pisarza nie będzie robił

[214]

ze mnie bezwolnej ofiary. Nigdy się nie poddawaj! O tak,

przecież kiedyś obiecałam sobie, że nie dam się zniewolić.

Nie dałam się głupiej korpo, to i psychol-kalka nie ma szans!

– Dziewczyny. Macie w ogóle pojęcie, gdzie jesteśmy? -

spytałam już głośno, normalnym głosem, bo miałam gdzieś,

czy mnie ten dupek słyszy, czy nie.

– Nie wiem, to jakaś duża komórka chyba.

– Raczej jakieś działki.

– Słuchajcie, wy jesteście tymi dziewczynami, które

ostatnio zniknęły!

– A ty też dostałaś kartkę z numerem? – doszedł mnie

zachrypnięty głos, który kazał się nam zamknąć. Jak ona

miała na imię... a! Agata.

– Z jakim numerem? – nie wiedziałam, o co chodzi.

– Przypomnij sobie. Każda z nas otrzymywała krótko

przed porwaniem kartki z numerami. Wedle chronologii

porwań.

– Kartki... z numerami? – zaczęłam intensywnie my

śleć. Kartki? Numery? Cholera, coś mi świtało. Ale znając

siebie, te kartki (jeśli były), zapewne poupychałam w kieszeniach albo w torebkach, jak zawsze robiłam z wszelkimi reklamami, gazetkami i ulotkami. Ale to oznaczało... To

oznaczało, że mogłam wcześniej dostać sygnał, że jestem

na liście wariata. I że coś mi grozi. A teraz kolejne pytanie: czy Michał o tym wiedział? Jasna cholera! On i jego tajemnice, ja i moje roztrzepanie. Świetny zestaw!

Siedzieliśmy w pokoju śledczych. Słuchałem raportu

mojego kumpla, który wrócił z terenu. Zrobiliśmy też

[215]

mały wywiad w mieszkaniu, które było celem obserwacji. Dowody, które tam znaleźliśmy, były jednoznaczne.

Patrzyłem ponuro na małe karteczki z napisanymi kolejnymi numerami. I myślałem o tym, co znalazłem w torebce Liliany.

– Michał, jesteś z nami? – mój szef spojrzał na mnie

uważnie.

– Jestem.

– Może jednak zostaniesz? To dla ciebie sprawa trochę... osobista.

– Właśnie dlatego nie zostanę.

Dowódca machnął ręką, znał mnie już trochę, więc

wiedział, że nie ma na co liczyć. Jak się na coś uparłem,

to tak było.

Dorota zakładała kamizelkę kuloodporną. Mrugnęła

do mnie.

– Nie martw się, brat. Ona jest twarda. Silna. Poradzi

sobie.

– Wiem. I o to też się martwię. Żeby nie chciała brać

spraw w swoje ręce. Cała Liliana. Pewnie odbierze to

jako kolejne wyzwanie. Wolałbym, żeby się nie wychylała z szeregu.

– Jakby taka była, w życiu nie zwróciłbyś na nią uwagi.

– Być może. Ale teraz niech na chwilę stłumi w sobie

tę przekorę i złośliwość.

– Będzie dobrze. Tylko ty nie szalej. Też cię znam.

– Jestem niespotykanie spokojnym człowiekiem -

sprawdziłem broń. – I stonowanym.

– Oczywiście. Wszyscy o tym wiedzą – Dorota spojrzała na moich kumpli a ci uśmiechnęli się głupkowato.

[216]

Wzruszyłem ramionami. Wiedziałem jedno. Rozniosę

wszystko i wszystkich, jeśli mojej Lilianie spadnie chociaż włos z głowy!

*

Straciłam rachubę czasu. Nie byłam w stanie określić, czy

był jeszcze dzień, czy może już noc. Czułam zmęczenie,

ale chyba każdy padałby na twarz po takiej dawce i stresu

i adrenaliny. I znowu byłam głodna. Potrzebę fizjologiczną

załatwiłam do wiaderka z pokrywką, mając nadzieję, że

psychopatyczny dupek posprząta bałagan. Nie chciałam

o tym myśleć, to było takie... średniowieczne. Oparłam

się o ścianę i zapytałam:

– Próbowałyście stąd zwiać?

Poruszenie, które wywołały moje słowa, było jednoznaczne.

– Nawet nie mów tego głośno.

– Ale dlaczego?

– Bo to się dla nas wszystkich źle skończy – dobiegł

mnie dziki szept. O kurczę, te dziewczyny strasznie się

bały. Jasne, ja też, ale nie zamierzałam tutaj utknąć jak ta

królewna na wieży w Zagórzu Śląskim. Oczami wyobraźni

widziałam, jak po latach wycieczka szkolna zwiedza te

podziemia czy piwnice i przemądrzały przewodnik tłumaczy „A to kościotrup pewnej porwanej piękności, która nie miała jaj, aby wydostać się na wolność i nakopać socjopa-cie w cztery litery!" O nie... tak to się bawić nie będziemy, panie Hannibal! A z drugiej strony... jak zamierzałam stąd

uciec? Nie miałam nic, nic, co pomogłoby mi się wydostać

z tej cholernej piwnicy. Spojrzałam na stopy obute w przykurzone szpilki. Hm. Miałam obcasy! I co? Zamierzałam

[217]

wykopać tunel? A raczej wydrążyć go obcasem ulubionych

butów? W sumie... Joanna w Całym zdaniu nieboszczyka

Chmielewskiej poradziła sobie szydełkiem. A jak to było

u Kinga? W Skazanych na Shawshank? Andy Dufresne wydrążył tunel do wolności za pomocą młoteczka geologicznego. To co? Nie poradzę sobie obcasem? Och... Więzienie w znaczny sposób upośledzało mój odbiór rzeczywistości.

Ograniczona percepcja, rozbujała wyobraźnia i tłumiona

panika. Nie był to najszczęśliwszy zestaw.

Michał, gdzie jesteś?! Wpadnij z tą swoją wielką spluwą

i zrób tu porządek!

Nagle doszły mnie jakieś hałasy, ktoś zbliżał się do mojej uroczej celi. Dla bezpieczeństwa zawinęłam się w koc, jakby miał mnie przed czymś uchronić. Drzwi wściekle zaskrzypiały i do środka weszła znajoma już postać w czerni.

Na głowie miała czapkę kominiarkę, którą nagle ściągnęła.

Uwierzcie, moja mina pewnie pobiłaby wszystkich konkurentów w rozgrywkach na najbardziej opadniętą szczękę ever. Nie jestem pewna, czy byłam w stanie wydusić z siebie cokolwiek, oprócz ćwierć inteligentnego chrapnięcia, za to mój gość uśmiechnął się złośliwie i rzekł:

– Od początku strasznie mnie wkurwiałaś!

*

Mieliśmy prawie pewność, gdzie jest miejsce, w którym

znajdują się porwane dziewczyny. Liczyliśmy na to, że

jeszcze żyją. Nic nie wskazywało, aby zostały pozbawione

życia. A ja z całych sił wierzyłem, że moja Liliana jest

razem z nimi. Musiałem wyrzucić na razie te wszystkie

uczucia, myśli, rozważania, które w znacznym stopniu

[218]

zaburzały moje zwykłe, zimne podejście do akcji, jakie

zawsze miałem. Chciałem wpaść do tych baraków i rozwalić wszystko i wszystkich, którzy znajdą się na mojej drodze. Ale to oczywiście byłaby katastrofa. Dlatego...

zamknąłem na moment oczy i wyobraziłem sobie, że idę

uwolnić sześć kobiet, uwięzionych, na pewno przerażonych, w strasznym stanie, zarówno psychicznym, jak i fizycznym. I tylko to. Z żadną z tych kobiet nie łączyło mnie NIC. Byłem gliniarzem, niosłem im pomoc. One liczyły na

mnie, ja na swój zespół. Nie było tutaj miejsca na uczucia. Wypuściłem głośno powietrze. Mój kumpel Krzysiek spojrzał na mnie uważnie.

– Wszystko gra?

– Jak najbardziej. Wchodzimy?

– Czekamy na sygnał od Artura.

Czekaliśmy. W tym czasie przed moimi oczami jak w kalejdoskopie przesuwały się niechciane obrazy. Niechciane, bo teraz nie mogłem się nimi napawać, rozpamiętywać.

Ale rozum swoje, a cholerne serce... to ono podpowiadało to i owo. Na przykład chwilę, gdy wjechałem na parking w biurowcu i zająłem trochę w bezczelny sposób miejsce parkingowe. Jej miejsce (poniekąd). Cholera! Już

wtedy wiedziałem, że będę miał kłopoty. A właściwie jeden

kłopot. Który miał metr siedemdziesiąt wzrostu, piękne

ciemne włosy, cudowne niebieskie oczy i nogi do samej

szyi. Gdy tylko na mnie spojrzała, a jej oczy wyrażały żądzę

mordu na mojej osobie, miałem wrażenie, że serce wyskoczy mi na ten przybrudzony parkingowy beton i sczeźnie u jej stóp. To takie oczywiste, jasne, w książkach o tym


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю