Текст книги "Pan Wołodyjowski"
Автор книги: Henryk Sienkiewicz
Жанр:
Историческая проза
сообщить о нарушении
Текущая страница: 7 (всего у книги 40 страниц)
Rozdział X
Niczym były wszystkie noce Wołodyjowskiego w porównaniu z tą, jaką spędził po owym zajściu z Krzysią. Bo oto zdradził pamięć swojej zmarłej, której wspomnienie kochał przecie; zawiódł ufność tej żyjącej, nadużył przyjaźni, zaciągnął jakoweś zobowiązania, postąpił jak człek bez sumienia. Inny żołnierz byłby sobie nic nie robił z jednego takiego pocałunku i co najwięcej, na wspomnienie o nim wąsa pokręcił; ale pan Wołodyjowski, zwłaszcza od czasu śmierci Anusinej, był skrupulatem jak każdy człowiek mający duszę zbolałą i serce rozdarte. Co mu zatem teraz pozostawało do roboty? Jak miał postąpić?
Brakło już tylko kilku dni do jego odjazdu, któren odjazd mógł wszystko przeciąć i zakończyć. Ale czy godziło się odjeżdżać i słowa Krzysi nie rzec, i zostawić ją tak, jak się pierwszą lepszą dziewkę pokojową zostawia, której się całusa ukradnie? Wzdrygało się na tę myśl waleczne serce małego rycerza. Nawet w takiej rozterce, w jakiej był w tej chwili, myśl o Krzysi napełniała go słodyczą, a wspomnienie owego pocałunku przejmowało go dreszczem rozkosznym.
Wściekłość go brała z tego powodu na samego siebie, a jednak obronić się uczuciu słodyczy i rozkoszy nie mógł. Zresztą całą winę brał na siebie.
– Jam do tego Krzysię przywiódł – powtarzał sobie z goryczą i boleścią – jam ją przywiódł, za czym nie godzi mi się i odjeżdżać bez słowa.
Więc co? Oświadczyć się i odjechać Krzysinym narzeczonym?
Tu ubrana biało i sama bielusieńka, jakby woskowa, postać Anusi Borzobohatej stawała przed oczyma rycerza taka, jaką ją w trumnie złożył.
– Tyle mi się należy – mówiła owa postać – byś mnie żałował i za mną tęsknił. Mnichem z początku chciałeś zostać, całe życie mnie płakać, a teraz inną bierzesz, nim moja duszyczka zdołała do bram niebieskich dolecieć. Ach! poczekaj! niech pierwej do niebios trafię, niech na tę ziemię patrzeć przestanę…
I zdawało się rycerzowi, że jest jakimś krzywoprzysięzcą względem tej duszki jasnej, której pamięć winien był czcić i przechowywać jak świętość. Brał go żal i wstyd niezmierny, i pogarda dla samego siebie. Śmierci pragnął.
– Anulu! – powtarzał na klęczkach – jać cię do śmierci płakać nie przestanę, ale co mam teraz uczynić?
Bieluchna postać nie odpowiadała na to nic, rozpraszając się jak mgła lekka, a natomiast zjawiały się w wyobraźni rycerza oczy Krzysi i jej usta puszkiem pokryte, a wraz z nimi pokusy, z których otrząsał się biedny żołnierz jako ze strzał tatarskich. I ponętom samym byłby się obronił, lecz jednocześnie sumienie mówiło mu: źle postąpisz, jeśli jej odjedziesz i zacną pannę, którą do winy przywiodłeś, we wstydzie zostawisz.
Tak wahało się serce rycerza na obie strony w niepewności, zmartwieniu, męce. Chwilami przychodziło mu do głowy, żeby pójść, wszystko wyznać panu Zagłobie i poradzić się tego męża, którego rozum umiał każdej trudności sprostać. Przecie on wszystko przewidział, przecie on z góry przepowiedział: co to jest z białogłowami w „amicycję” wchodzić…
Ale właśnie ten wzgląd wstrzymywał małego rycerza. Przypomniał sobie, jak ostro zakrzyknął na pana Zagłobę: „Waćpan Krzysi nie ubliżaj!” I ot, kto ubliżył Krzysi? Kto teraz namyślał się, czy nie lepiej ją jako pokojową zostawić, a samemu odjechać?
– Żeby nie tamta nieboga, to ja bym się i minuty nie namyślał – rzekł do siebie mały rycerz – za czym bym i zgoła się nie martwił, owszem radowaćby mi się w duszy, żem takiego specjału zakosztował!
Po chwili zaś mruknął:
– Zakosztowałbym ja go chętnie i sto razy!
Widząc jednak, że na nowo pokusy go opadają, otrząsnął się z nich mocno i tak począł rozumować:
„Stało się! Skorom raz postąpił jak ten, któren nie amicycji pragnie, ale od Kupidyna kontentacji[161]
[Закрыть] wygląda, to już muszę tą drogą iść i powiedzieć jutro Krzysi, że ją chcę pojąć”.
Tu zastanowił się chwilę, po czym tak dalej rozmyślał:
„…Przez którą deklarację[162]
[Закрыть] i owa dzisiejsza konfidencja zgoła jakowejś poczciwości nabierze, i jutro nowych będę mógł zaraz sobie pozwol…”
Lecz w tym miejscu uderzył się dłonią po ustach.
– Tfu! – rzekł – chyba cały czambuł[163]
[Закрыть] diabłów za kołnierzem mi siedzi!
Ale już myśli o oświadczynach nie zaniechał rozumując sobie po prostu, że jeśli przez to kochanej zmarłej uchybi, to mszami może ją przebłagać i pobożnością, czym zarazem jej okaże, że wciąż pamięta i świadczyć jej nie przestaje.
Zresztą, jeśli i będą się ludzie dziwić a naśmiewać, że parę niedziel temu mnichem z żałości chciał zostać, a teraz już się drugiej z afektem oświadczył, to wstyd będzie tylko po jego stronie, gdy w przeciwnym razie musiałaby się niewinna Krzysia i wstydem, i winą z nim dzielić.
– Tedy będę jutro deklarował, nie może inaczej być! – rzekł w końcu.
Po czym uspokoił się znacznie i odmówiwszy pacierze, i pomodliwszy się żarliwie za Anusię zasnął.
A nazajutrz zbudziwszy się powtórzył:
– Dziś będę deklarował!…
Jednakże nie było to tak łatwym, bo nie chciał pan Michał wszystkim o tym oznajmiać, jeno z Krzysią naprzód pomówić, a potem postąpić, jak wypadnie. Tymczasem od rana przyjechał pan Nowowiejski i wszędy go było pełno.
Krzysia chodziła jak struta przez cały dzień: była blada, zmęczona i co chwila spuszczała oczy; czasem rumieniła się tak, że kolory biły jej aż na szyję; czasem usta jej drgały jakby do płaczu; to znów była jakaś senna i omdlała.
Trudno było rycerzowi się do niej zbliżyć, a zwłaszcza pozostać dłużej sam na sam. Mógł ją wprawdzie wyprowadzić po prostu za dom na przechadzkę, bo pogoda była cudna, i dawniej byłby to bez żadnego skrupułu uczynił; ale teraz nie śmiał, bo mu się zdało, że wszyscy zaraz domyślą się, o co mu chodzi – wszyscy deklarację odgadną.
Na szczęście wyręczył go Nowowiejski. Ten odwiódłszy na bok panią stolnikową rozmawiał z nią o czymś dość długo; potem wrócili oboje do izby, w której siedział mały rycerz z dwoma pannami oraz panem Zagłobą – i pani stolnikowa rzekła:
– Ot, przejechalibyście się, młodzi, saniami we dwie pary, bo od śniegu aż skry idą.
Na to Wołodyjowski pochylił się prędko do ucha Krzysi i rzekł:
– Zaklinam waćpannę, byś siadła ze mną… Siła mam do mówienia.
– Dobrze – odpowiedziała Drohojowska.
Po czym obaj z Nowowiejskim skoczyli do stajni, a Basia z nimi trzecia, i w kilka pacierzy dwoje sanek zajechało przed dom. Wołodyjowski z Krzysia siedli w jedne, Nowowiejski z hajduczkiem w drugie i ruszyli bez woźniców.
Zaś pani Makowiecka zwróciła się do Zagłoby i rzekła:
– Pan Nowowiejski o Basię deklarował.
– Jakże to? – spytał niespokojnie Zagłoba.
– Pani podkomorzyna lwowska, jego chrzestna matka, ma tu jutro przyjechać ze mną się rozmówić, zaś pan Nowowiejski prosił mnie, by mógł choć z daleka Basię wyrozumieć, bo sam pojmuje, że jeśli Basia nie jest mu przyjacielem, to próżne będą fatygi i zachody.
– I dlatego waćpani dobrodziejka wyprawiłaś ich do sani?…
– Dlatego. Mąż mój wielki skrupulat. Nieraz on mi mówił: „Majętnościami ja się opiekuję, ale męża niech sobie każda sama wybiera; byle był uczciwy, to ja się nie sprzeciwię, choćby i w fortunie była różnica”. Zresztą, obie z Krzysią mają lata i mogą sobą rządzić.
– A co waćpani zamierzasz pani podkomorzynie lwowskiej odpowiedzieć?
– Mój mąż przyjeżdża w maju; na niego to zdam; ale tak myślę, że jak Basia zechce, tak będzie.
– Nowowiejski młodzik!
– Ale sam Michał powiadał, że żołnierz znamienity, wojennymi akcjami już wsławiony. Fortunę grzeczną ma, a koligacje wszystkie pani podkomorzyna mi wyłuszczyła. Widzi waćpan, to było tak: jego pradziad, urodzony z kniaziówny Sieniutówny, primo voto był żonaty…
– A co mnie do jego koligacyj! – przerwał Zagłoba nie tając złego humoru – ni on mi brat, ni swat, a ja powiadam waćpani, że hajduczka dla Michała przeznaczałem, bo jeśli między dziewkami, które na dwóch nogach chodzą po świecie, jest od niej lepsza i poczciwsza, to niech ja od tej chwili zacznę chodzić na czterech jako ursus[164]
[Закрыть]!
– Michał jeszcze o niczym nie myśli, a choćby i myślał, to jemu więcej Krzysia w oko wpadła… Ha! Bóg to zdecyduje, którego wyroki są niezbadane!
– Ale żeby ten gołowąs z harbuzem wyjechał, upiłbym się z radości! – dodał Zagłoba.
Tymczasem w obu saniach ważyły się losy rycerzy. Pan Wołodyjowski długo nie mógł się zdobyć na słowo, nareszcie tak ozwał się do Krzysi:
– Waćpanna nie myśl, żebym ja był człek lekki albo jakowyś mydłek, bo mi i lata nie po temu.
Krzysia nic nie odrzekła.
– Waćpanna mi przebacz to, com wczoraj uczynił, bo to było z tak ekstraordynaryjnej[165]
[Закрыть] dla waćpanny życzliwości, żem jej zgoła pohamować nie umiał… Moja mościa panno, moja Krzysiu kochana! Zważ, ktom jest, żem prosty żołnierz, któremu wiek życia na wojnach zeszedł… Inny byłby naprzód z oracją[166]
[Закрыть] się popisał, a potem do konfidencji[167]
[Закрыть] przystąpił, ja zaś od konfidencji zacząłem… Pomnij też na to, że jeśli koń, chociaż i wyjeżdżony, człowieka czasem na kieł wziąwszy uniesie – jakże afekt nie ma unosić, którego pęd jest większy? Tako i mnie afekt uniósł, dlatego właśnie, żeś mi miła… Moja Krzysiu kochana! Kasztelanów i senatorów tyś godna; ale jeśli nie pogardzisz żołnierzem, który choć i w prostym stanie służył ojczyźnie nie bez jakowejś sławy, tedy ja ci do nóg padam, nogi twoje całuję i pytam: chceszże mnie? możeszli bez abominacji[168]
[Закрыть] o mnie pomyśleć?
– Panie Michale!… – odpowiedziała Krzysia.
I ręka jej wysunąwszy się z zarękawka ukryła się w dłoni rycerza.
– Zgadzasz się? – pytał Wołodyjowski.
– Tak! – odrzekła Krzysia – i wiem, że zacniejszego w całej Polsce nie mogłabym znaleźć!
– Bóg waćpannie zapłać! Bóg ci zapłać, Krzychna! – mówił rycerz pokrywając pocałunkami tę rękę. – Już też nie mogła mnie większa potkać szczęśliwość! Powiedz mi jeno, że się nie gniewasz za wczorajszą konfidencję, abym i na sumieniu miał ulgę?
Krzysia zamrużyła oczy.
– Nie gniewam się! – rzekła.
– Że to w tych saniach nie ma jak po nogach całować! – zakrzyknął Wołodyjowski.
Czas jakiś sunęli w milczeniu, tylko płozy świszczały po śniegu i spod kopyt końskich padał grad grudek śniegowych.
Po czym Wołodyjowski znów ozwał się:
– Aż mi to dziwno, że mnie nawidzisz?
– Więcej to dziwno – odrzekła Krzysia – żeś waćpan mnie tak prędko pokochał…
Na to twarz Wołodyjowskiego spoważniała bardzo i tak mówić począł:
– Krzysiu, może i tobie się to źle wydaje, że nimem się z boleści otrząsnął po jednej, jużem drugą pokochał. Wyznaję ci też jako na spowiedzi, że swego czasu bywałem płochy. Ale teraz to inna rzecz. Nie zapomniałem ja tamtej niebogi i nie zapomnę jej nigdy; miłuję ją dotąd i gdybyś wiedziała, ile jest po niej płaczu we mnie, sama byś nade mną zapłakała…
Tu zbrakło głosu małemu rycerzowi, bo się wzruszył bardzo i może dlatego nie spostrzegł, że te słowa jego nie zdawały się czynić na Krzysi zbyt mocnego wrażenia.
Więc znów zapadła cisza chwilowa, ale tym razem przerwała ją Krzysia:
– Będę się starała waćpana pocieszać, ile sił starczy.
Na to mały rycerz:
– Właśniem dlatego cię tak prędko pokochał, żeś ty od pierwszego dnia poczęła mi rany opatrować. Czym ci byłem? Niczym! A dlatego zaraz się do tego zabrałaś mając w sercu miłosierdzie nad nieszczęśnikiem. Ach! Siła ja ci, siła zawdzięczam! Kto tego nie wie, będzie mi może przyganiał, żem to w nowembrze[169]
[Закрыть] chciał mnichem zostawać, a w decembrze[170]
[Закрыть] do stanu małżeńskiego się zabieram. Pierwszy pan Zagłoba gotów podrwiwać, bo on rad dworuje, gdy mu się okazja zdarzy, ale niech drwi zdrów! Nie dbam ja o to, zwłaszcza że nie na ciebie przygana spadnie, jeno na mnie…
Tu Krzysia poczęła patrzeć w niebo, namyślać się, wreszcie odrzekła:
– Zali koniecznie mamy oznajmiać ludziom o naszym przymierzu?
– Jakże to?
– Waćpan przecie za parę dni wyjeżdżasz?
– Choćbym i nierad, muszę.
– Ja też żałobne szatki po ojcu noszę. Po co się na podziw ludzki wystawiać? Niechże układ stoi między nami, a ludzie niech o nim nie wiedzą, póki pan Michał z Rusi nie wróci. Dobrze?
– To i siostrze nie mam nic gadać?
– Sama ja jej powiem, ale po pana Michałowym odjeździe.
– A panu Zagłobie?
– Pan Zagłoba na mnie, niebodze, by swój dowcip ostrzył. Ej, lepiej nic nie mówić! Basia by mi także dogadywała, a ona się i tak czegoś w ostatnich czasach dziwaczy i humor ma tak zmienny jak nigdy. Ej, lepiej nie mówić!
Tu Krzysia znów podniosła swe ciemnoniebieskie oczy do góry:
– Bóg nad nami świadek, a ludzie niech w niewiadomości zostają.
– Widzę, że rozum w waćpannie gładkości wyrównywa. Zgoda! Tedy Bóg nam świadek – amen! Oprzyj że się o mnie ramionkiem, bo skoro układ stoi, to się już modestii nie przeciwi. Nie bój się! Wczorajszego uczynku choćbym chciał się dopuścić, nie mogę, bo muszę na konie uważać.
Krzysia uczyniła zadość żądaniu rycerza, a ten znów rzekł:
– Ilekroć będziemy sam na sam, mów mi po imieniu.
– Jakoś mi nieskładno – odrzekła z uśmiechem. – Nigdy się nie odważę!
– A ja się odważyłem!
– Bo pan Michał rycerz, pan Michał odważny, pan Michał żołnierz…
– Krzychna! Moja ty kochana!
– Mich…
Lecz nie odważyła się Krzysia dokończyć i zakryła twarz zarękawkiem.
Po niejakim czasie nawrócił pan Michał do domu i niewiele już mówili przez drogę, tylko w samym kołowrocie spytał jeszcze mały rycerz:
– A po wczorajszym… wiesz!… bardzo ci było smutno?
– Było i wstyd, i smutno, ale…ale dziwnie! – dodała ciszej.
I zaraz uczynili twarze obojętne, aby nikt nie poznał, co między nimi zaszło.
Ale niepotrzebna to była ostrożność, bo nikt na nich nie zważał.
Wprawdzie Zagłoba z panią stolnikową wybiegli aż do sieni na spotkanie obu par, jednak oczy ich były zwrócone tylko na Basię i Nowowiejskiego.
Basia zaś była czerwona, nie wiadomo, z mrozu czy ze wzruszenia, a Nowowiejski jak struty. Zaraz też w sieni począł się żegnać z panią stolnikową. Próżno go zatrzymywała, próżno i sam Wołodyjowski, który był w humorze wybornym, namawiał go do pozostania na wieczerzę; wymówił się służbą i odjechał. Wówczas pani stolnikowa, nie mówiąc nic, pocałowała Basię w czoło – ona zaś poleciała zaraz do swojej izby i nie wróciła, aż na wieczerzę.
Na drugi dzień dopiero pan Zagłoba przydybawszy ją samą spytał:
– A co, hajduczku, w Nowowiejskiego jakoby piorun trzasł?
– Aha! – odrzekła potakując głową i mrugając oczyma.
– Powiedzże, coś mu powiedziała?
– Prędkie było pytanie, bo to rezolut[171]
[Закрыть], ale prędka odpowiedź, bo i ja rezolutka: nie!
– Wybornieś postąpiła! Niech cię uściskam! Cóż on? Dał się krótko zbyć?
– Pytał, czyli z czasem nie będzie mógł czego uzyskać! Żal mi go było, ale nie, nie; nie może z tego nic być!…
Tu Basia rozdęła chrapki i poczęła trząść czupryną trochę smutno i jakoby w zamyśleniu.
– Powiedzże mi swoje racje? – rzekł Zagłoba.
– Tego samego i on chciał, ale na próżno; jemu nie powiedziałam i nikomu nie powiem.
– A może – rzekł Zagłoba patrząc jej bystro w oczy – a może ty w sercu jakowyś ukryty afekt nosisz, hę?
– Figę, nie afekt! – zawołała Basia.
I porwawszy się z miejsca poczęła powtarzać prędko, jakby chcąc pokryć pomieszanie:
– Nie chcę pana Nowowiejskiego! Nie chcę pana Nowowiejskiego! Nie chcę nikogo! Czemu mi waćpan dokuczasz? Czemu mi wszyscy dokuczają?…
I rozpłakała się nagle.
Pan Zagłoba pocieszał ją, jak umiał, ale przez cały dzień była smutna i zła.
– Panie Michale – rzekł przy obiedzie Zagłoba – ty odjeżdżasz, a tymczasem Ketling powróci, a gładysz[172]
[Закрыть] to nad gładysze! Nie wiem, jak tam panniątka dadzą sobie rady, ale tak myślę, że po przyjeździe zastaniesz je obie rozamorowane[173]
[Закрыть].
– Dobra nasza! – odrzekł Wołodyjowski. – Pannę Basię mu zaraz zaswatamy!
Basia utkwiła w nim wzrok rysi i odrzekła:
– A czemu to waćpan o Krzysię mniej troskliwy?
Zmieszał się na te słowa mały rycerz niezmiernie i odrzekł:
– Waćpanna jeszcze nie znasz Ketlingowej mocy, ale jej doznasz!
– A czemu Krzysia nie ma doznać? Toć przecie nie ja śpiewam:
Mdła białogłowa
Jakże się schowa
I gdzie się biedna schroni?
Tu znów Krzysia zmieszała się z kolei, a mała gadzina mówiła dalej:
– W ostatku pana Nowowiejskiego poproszę, żeby mi tarczy swojej pożyczył, ale jak waćpan wyjedzie, nie wiem, czym się Krzysia będzie bronić, jeśli na nią termin przyjdzie?…
Ale Wołodyjowski już ochłonął, więc odrzekł nieco surowo:
– Może też i znajdzie czym się bronić lepiej od waćpanny.
– A to jakim sposobem?
– Bo mniej płocha, a statku i rozwagi ma więcej…
Pan Zagłoba i pani stolnikowa myśleli, że czupurny hajduczek zaraz stanie do walki, ale ku wielkiemu ich zdziwieniu hajduczek spuścił głowę ku talerzowi i po chwili dopiero rzekł cichym głosem:
– Jeśli się waćpan gniewa, to przepraszam i waćpana, i Krzysię…
Rozdział XI
Pan Michał mając pozwolenie jechania, którędy by chciał, jechał na Częstochowę i na Anusin grób. Wypłakawszy przy nim resztę łez ruszył dalej, a pod wpływem świeżych wspomnień przychodziło mu do głowy, że jednak te tajemnicze zrękowiny z Krzysia były za wczesne. Czuł, że żal i żałoba mają w sobie coś świętego i nietykalnego, co winno być zostawione w spokoju, dopóki samo nie wzniesie się jako mgła ku niebu i nie rozejdzie po niezmiernych przestworzach.
Inni wprawdzie, owdowiawszy, żenili się w miesiąc lub dwa później – ale tacy nie poczynali od kamedułów ani też klęska nie spotykała ich w progu szczęścia, po całych latach oczekiwania. Wreszcie, jeśli prostacy nie szanowali świętości żalu, zali godziło się iść ich przykładem?
Jechał więc pan Wołodyjowski na Ruś, a wyrzuty towarzyszyły mu w drodze. Był jednak na tyle sprawiedliwym, że sam całą winę brał na siebie, a na Krzysię jej nie składał. Owszem, do licznych niepokojów, które go ogarnęły, dołączył się i ten, czy i Krzysia także nie poczytuje mu w głębi duszy za złe tego pośpiechu.
– Sama pewnie by tak nie postąpiła – mówił sobie pan Michał – a mając duszę wielką, niechybnie i w innych tej wielkości desiderat[174]
[Закрыть].
Otóż strach go brał, czy się jej nie wydał małym.
Jednakże był to próżny strach. Krzysi nic było do żałoby pana Michała i gdy jej o niej za dużo mówił, nie tylko to nie budziło w pannie współczucia, ale drażniło jej miłość własną. Zali to ona, żyjąca, nie była warta tej zmarłej? Albo czy w ogólności była tak mało warta, że zmarła Anusia mogła być jej rywalką? Pan Zagłoba, gdyby do tajemnicy należał, pewnie uspokoiłby pana Michała, że niewiasty nie mają jedna dla drugiej zbyt wiele miłosierdzia.
Niemniej jednak po wyjeździe Wołodyjowskiego panna Krzysia była zdumiona tym, co zaszło, i że już klamka zapadła.
Jadąc do Warszawy, w której nigdy przedtem nie była, wyobrażała sobie, że będzie wcale inaczej. Oto na konwokację i elekcję zjadą dwory biskupie i dygnitarskie, świetne rycerstwo podąży ze wszystkich stron Rzeczypospolitej. Ileż tam będzie zabaw, gwaru, popisów, a wśród tego wiru, wśród tłumów rycerstwa zjawi się jakowyś „on” nieznany, jakowyś rycerz taki, jakich tylko w snach dziewczyny widują; ten dopiero afektem zapłonie, pod oknami z cytrą będzie stawał, kawalkady wyprawiał, długo musi kochać i wzdychać, długo wstęgę kochanej na zbroi nosić, nim po licznych cierpieniach i przezwyciężonych przeszkodach do nóg upadnie i miłość wzajemną uzyska.
Owóż nic się z tego nie stało. Mgły barwiste i mieniące się jak tęcza zrzedły i rycerz ukazał się wprawdzie, rycerz nawet wcale niepospolity, za pierwszego żołnierza Rzeczypospolitej głoszony, kawaler wielki, ale do „onego” niezbyt, a nawet wcale niepodobny. Nie było też kawalkad i na lutni grania ni turniejów, ni popisów, ni wstęg na zbroi, ni gwaru rycerstwa, ni zabaw, ni tego wszystkiego, co jako sen majaczy, jako cudowna bajka na wieczornicy ciekawi, jako zapach kwiatów upaja, jak ptasia ponęta nęci; od czego płonie twarz, bije serce, drży ciało… Był tylko dworek za miastem, w dworku pan Michał, po czym zdarzyła się konfidencja – i już! – reszta przepadła, znikła, jak znika miesiąc na niebie, gdy chmury go zakryją… Gdyby to jeszcze ten pan Wołodyjowski był przyszedł na końcu bajki, przecie byłby pożądany. Nieraz Krzysia rozmyślając o jego sławie, o jego zacności, o jego męstwie, które go chlubą Rzeczypospolitej, a postrachem jej nieprzyjaciół uczyniło, czuła, że jednak miłuje go wielce, zdało jej się tylko, że ją coś ominęło, że ją spotkała pewna krzywda – trochę przez niego – a raczej przez pośpiech…
Tak więc ów pośpiech zapadł obojgu ziarnkiem piasku na serce, a że byli coraz dalej od siebie, więc ziarnko owe[175]
[Закрыть] zaczęło im nieco dolegać. Nieraz w uczuciach ludzkich coś się tak nieznacznie, jakoby maluchny cierń kłuje i z czasem albo się goi, albo też jątrzy coraz bardziej i choćby największą miłość, bólem i goryczą zaprawia. Ale między nimi było jeszcze do bólu i goryczy daleko. Szczególniej dla pana Michała słodkim i uspokajającym była Krzysia wspomnieniem i pamięć jej tak szła za nim, jako cień idzie za człowiekiem.
Myślał też, że im bardziej się oddali, tym ona stanie mu się droższą, tym bardziej za nią wzdychał i do niej tęsknił będzie. Jej ciężej czas upływał, bo Ketlingowego dworu od czasu wyjazdu małego rycerza nikt nie odwiedzał i dzień za dniem przechodził w jednostajności i nudzie.
Pani stolnikowa wyczekiwała męża licząc dnie do elekcji i o nim tylko mówiła; Basia osowiała bardzo. Sprzeciwiał się jej pan Zagłoba, że odpaliwszy Nowowiejskiego, teraz za nim tęskni. Jakoż wolałaby była, żeby choć on przyjeżdżał, ale on sobie rzekł: „Nic tu po mnie” – i wkrótce za Wołodyjowskim wyruszył.
Pan Zagłoba także się z powrotem do Skrzetuskich wybierał mówiąc, że mu za basałykami tęskno; wszelako ciężkim będąc, z dnia na dzień wyjazd odkładał, Basi zaś tłumaczył, że ona powodem mitręgi, bo się w niej kocha i o jej rękę starać się zamierza.
Tymczasem dotrzymywał towarzystwa Krzysi, gdy pani Makowiecka wyjeżdżała z Basią do pani podkomorzyny lwowskiej. Krzysia nigdy im nie towarzyszyła w tych odwiedzinach, bo pani podkomorzyna mimo całej swej zacności znosić Krzysi nie mogła. Atoli często gęsto i pan Zagłoba wyruszał do Warszawy, gdzie w grzecznej kompanii czas trawiąc, wracał nieraz pijany dopiero drugiego dnia – i wówczas Krzysia zostawała zupełnie sama, trawiąc samotne chwile na rozmyślaniach trochę o panu Wołodyjowskim, trochę i o tym, co by się mogło zdarzyć, gdyby owa klamka nie była zapadła raz na zawsze, a częstokroć: jakby wyglądał ów nieznany rywal pana Michała, królewicz z bajki…
Raz więc siedziała pod oknem i patrzyła w zamyśleniu na drzwi komnaty, na które padał okrutny blask zachodzącego słońca, gdy nagle dzwonek od sani dał się słyszeć z drugiej strony domu. Krzysi przebiegło przez głowę, że pani Makowiecka musiała z Basią powrócić, ale nie wywiodło to ją z zamyślenia i oczu nawet nie odwróciła ode drzwi; tymczasem drzwi otworzyły się i na tle ciemnej głębi ukazał się oczom dziewczyny jakiś nieznany mężczyzna.
W pierwszej chwili wydało się Krzysi, że widzi obraz albo że zasnęła i śni: tak cudne stanęło przed nią zjawisko… Nieznajomy był to młody człowiek, przybrany w czarny strój cudzoziemski z białym koronkowym kołnierzem spadającym aż na ramiona. Krzysia w dzieciństwie jeszcze widziała raz pana Arciszewskiego, generała artylerii koronnej, przybranego podobnie, któren też z powodu takiego stroju, jak również dla nadzwyczajnej swej piękności długo jej został w pamięci. Owóż tak był ubrany ów młodzian, tylko że pięknością gasił bez miary i pana Arciszewskiego, i wszystkich mężów chodzących po ziemi. Włosy jego, ucięte równo nad czołem, wiły się w jasnych pierścieniach po obu stronach twarzy, po prostu cudnej. Brwi miał ciemne, wyraźnie rysujące się na białym jak marmur czole; oczy słodkie i smutne; płowy wąs i płową spiczastą brodę. Była to głowa niezrównana, w której szlachetność łączyła się z męstwem; głowa zarazem anielska i rycerska. Krzysi dech zaparło w piersiach, bo patrząc oczom własnym nie wierzyła ani też mogła zmiarkować, czy ma przed sobą ułudę, czy rzeczywistego człowieka. On stał przez chwilę nieruchomo, zdumiony lub udający przez grzeczność zdumienie nad Krzysiną pięknością; wreszcie ruszył ode drzwi i spuściwszy kapelusz ku ziemi począł piórami zamiatać podłogę. Krzysia podniosła się, ale nogi pod nią drżały i to płonąc, to blednąc zamknęła oczy.
Wtem zabrzmiał jego głos niski a miękki jak aksamit:
– Jestem Ketling of Elgin. Panam Wołodyjowskiego przyjaciel i towarzysz broni. Służba powiedziała mi już, że mam niewypowiedziane szczęście i honor ugaszczać pod swym dachem siostrę i krewne mego Pallada, ale przebacz, dostojna panno, mojej konfuzji, bo służba nie powiedziała mi tego, co oczy widzą, a i oczy same twego blasku znieść nie mogą…
Takim komplementem powitał rycerski Ketling Krzysię, ale ona nie wypłaciła mu podobnym, bo się na żadne słowo zdobyć nie mogła. Domyśliła się tylko, że skończywszy, zapewne jej powtórny pokłon oddaje, bo w ciszy usłyszała znów szelest piór o podłogę. Czuła także, że trzeba, że trzeba koniecznie coś odpowiedzieć i komplementem za komplement się wywdzięczyć, że inaczej za prostaczkę poczytaną być może, a tu tymczasem tchu jej brak, pulsa w skroniach i w ręku biją, pierś podnosi się i opada, jakby się zmęczyła bardzo. Otwiera powieki – on stoi przed nią z pochyloną nieco głową, z admiracją i uszanowaniem w swej cudnej twarzy. Drżącymi rękoma chwyciła Krzysia za suknię, aby choć dygnąć przed kawalerem, na szczęście w tejże chwili wołania: „Ketling! Ketling!”, rozległy się za drzwiami i do komnaty wpadł z otwartymi ramiony zasapany pan Zagłoba.
Wzięli się tedy w objęcia, a przez ten czas panna starała się ochłonąć i zarazem spojrzeć dwa lub trzy razy na młodego rycerza. On zaś obejmował pana Zagłobę serdecznie, ale z tą nadzwyczajną szlachetnością w każdym ruchu, którą bądź po przodkach odziedziczył, bądź nabył takowej na wykwintnych królewskich i magnackich dworach.
– Jak się masz? – wołał pan Zagłoba. – Radem ci w twoim domu jakoby w moim własnym. Niech że ci się przypatrzę! Ha! Pomizerniałeś! Czy nie jakowe amory? Dalibóg, pomizerniałeś! Wiesz, Michał do chorągwi wyjechał. O! Toś wybornie uczynił przyjechawszy! Michał o klasztorze już nie myśli. Bawi tu jego siostra z dwiema pannami. Dziewki jak rzepy! Jedna Jeziorkowska, druga Drohojowska. Dla Boga! Panna Krzysia tu jest! Przepraszam waćpannę, ale niech temu oczy wylezą, kto wam gładkości zaprzeczy, a na waćpaninej już się ten kawaler poznać musiał.
Ketling skłonił po raz trzeci głową i rzekł z uśmiechem:
– Zostawiłem dom cekhauzem[176]
[Закрыть], a zastałem go Olimpem, bom boginię ujrzał na wstępie.
– Ketling! Jak się masz! – zawołał po raz wtóry Zagłoba, któremu mało było jednego powitania i znów chwycił go w objęcia.
– Nic to! – mówił – hajduczkaś jeszcze nie widział! Jedna gładka, ale i druga miód, miód! Jak się masz, Ketling! Daj ci Boże zdrowie! Będę ci mówił: ty! Dobrze? Staremu poręczniej… Radeś z gości, co?… Pani Makowiecka tu zajechała, bo o gospodę było czasu konwokacji trudno, ale teraz już łatwiej i pewnie sie wyniesie, bo z pannami w kawalerskim domu mieszkać nie wypada, żeby ludzie krzywo nie patrzyli i żeby jakowego gadania nie było…
– Na Boga! Nigdy na to nie pozwolę! Jam Wołodyjowskiemu nie przyjaciel, ale brat, zatem panią Makowiecką jako siostrę przyjąć pod dachem mogę. Do waćpanny pierwszej o instancję[177]
[Закрыть] się udaję, a jeśli trzeba, to na kolanach będę o nią błagał!
To rzekłszy klęknął przed Krzysią i chwyciwszy jej rękę do ust przycisnął, a patrzył w jej oczy błagalnie, wesoło i smutno zarazem; ona zaś poczęła płonić się, zwłaszcza że Zagłoba zaraz wykrzyknął:
– Ledwie przyjechał, już przed nią na kolanach. Dla Boga! Powiem pani Makowieckiej, żem was tak zastał!… Ostro, Ketling!… Krzysiu! Poznaj waćpanna dworski obyczaj!…
– Jam dworskich obyczajów nieświadoma! – szepnęła w największym zmieszaniu panna.
– Mogęż liczyć na instancję? – pytał Ketling.
– Wstań waćpan!…
– Mogęż liczyć na instancję? Jam brat pana Michałowy! Jemu się krzywda stanie, gdy ten dom opustoszeje!…
– Na nic tu moja chęć! – odrzekła przytomniej Krzysia – chociaż za waćpanową wdzięczną być muszę.
– Dziękuję! – odparł Ketling przyciskając do ust jej rękę.
– Ha! Mróz na dworze, a Kupido golec: wszelako tak myślę, że byle się tu dostał, to w tym domu nie zmarznie! – zakrzyknął Zagłoba.
– Daj waćpan spokój! – rzekła Krzysia.
– A widzę już: od samych wzdychań odliga[178]
[Закрыть] będzie! Nic! tylko od wzdychań!…
– Dziękuję Bogu, żeś waćpan jowialnego humoru nie utracił – rzekł Ketling – bo wesołość znak zdrowia.
– I czystego sumienia, i czystego sumienia! – odparł Zagłoba. – Mędrzec pański powiada: „Ten się drapie, kogo swędzi” , a mnie nic nie swędzi, przetom wesół!Jak się masz Ketling! O! do stu bisurmanów! Co to ja widzę? Wszakżem to ciebie po polsku widział, w rysim kołpaczku i przy szabli, a teraześ się znowu na jakowegoś Angielczyka przemienił i na cienkich nogach niby żuraw chodzisz?
– Bom w Kurlandii długi czas siedział, gdzie polskiego stroju nie zażywają, a teraz dwa dni spędziłem u angielskiego rezydenta w Warszawie.
– To z Kurlandii wracasz?
– Tak jest. Przybrany rodzic mój zmarł i tamże mi majętność drugą zostawił.
– Wieczny mu spokój! Katolikże on był?
– Tak jest.
– To przynajmniej masz pociechę. A nie porzuciszże ty nas dla owej kurlandzkiej substancji[179]
[Закрыть]?
– Tu mi żyć i umierać! – odrzekł spojrzawszy na Krzysię Ketling.
A ona spuściła zaraz swe długie rzęsy na oczy.
Pani Makowiecka nadjechała o zupełnym już mroku, a Ketling wyszedł aż przed bramę na jej spotkanie i prowadził ją do domu z takim uszanowaniem, jakby księżnę udzielną. Chciała, było, zaraz na drugi dzień szukać sobie innej gospody w samym mieście, ale na nic się nie przydał jej opór. Młody rycerz póty błagał, póty się na swoje braterstwo z Wołodyjowskim powoływał, póty klękał, aż zgodziła się i nadal u niego zamieszkać. Ułożono tylko, że i pan Zagłoba czas jakiś jeszcze zostanie, aby swą powagą i wiekiem niewiasty od złych języków zasłonić. On zgodził się chętnie, bo do „hajduczka” niezmiernie się przywiązał, a przy tym zaczął sobie pewne plany w głowie układać, które koniecznie jego obecności wymagały. Dziewczyny obie były rade, a Basia od razu otwarcie po stronie Ketlinga wystąpiła.
– Dziś i tak się nie wyniesiem – rzekła do wahającej się pani stolnikowej – a później czy jedna doba, czy dwadzieścia, to już wszystko jedno!
Ketling podobał się jej, zarówno jak Krzysi, bo on się wszystkim niewiastom podobał; Basia przy tym nigdy dotąd nie widziała zagranicznego kawalera prócz oficerów cudzoziemskiej piechoty, ludzi mniejszej szarży i dość prostych; więc obchodziła go wkoło, potrząsając czupryną, rozdymając chrapki i przypatrując mu się z dziecinną ciekawością tak natarczywą, że aż usłyszała cichą naganę od pani Makowieckiej. Ale mimo nagany nie przestała go badać oczyma, jakby chcąc jego wartość żołnierską ocenić, a wreszcie poczęła wypytywać o niego pana Zagłobę.