Текст книги "Pan Wołodyjowski"
Автор книги: Henryk Sienkiewicz
Жанр:
Историческая проза
сообщить о нарушении
Текущая страница: 25 (всего у книги 40 страниц)
Azja wstał.
Oko jego padło teraz na bladą i słodką twarzyczkę Zosi Boskiej, która zdawała się zmarłą, bo zemdlona, zwieszała się przez ramię podtrzymującego ją Lipka – i rzekł:
– Tę dziewkę zachowuję sobie, póki jej nie daruję lub nie przedam.
Po czym zwrócił się do Tatarów:
– A teraz, jeno pościg wróci, pójdziem na sułtańską ziemię.
Pościg wrócił w dwa dni później, ale z próżnymi rękoma.
Więc poszedł Tuhaj-bejowicz na sułtańską ziemię z rozpaczą i wściekłością w sercu, zostawując po sobie szarą i niebieskawą kupę popiołów.
Rozdział XL
Dziesięć do dwunastu mil ukraińskich oddzielało owe miasta, przez które przejeżdżała Basia z Chreptiowa do Raszkowa, czyli cała owa droga dniestrzańskim szlakiem wynosiła około trzydziestu. Prawda, że z noclegów wyruszano jeszcze po ciemku i nie zatrzymywano się aż późną nocą – jednakże cały pochód wraz z popasami, mimo trudnych przepraw i przejazdów, odbył się w trzy dni. Ówcześni ludzie ówczesne wojska nie czyniły zwykle pochodów tak i szybkich, ale kto chciał lub musiał – mógł je czynić. Biorąc to na uwagę Basia wyrachowywała sobie, że odwrotna droga, droga do Chreptiowa, powinna jej zabrać jeszcze mniej czasu, zwłaszcza że odbywała ją konno i że droga ta była ucieczką, w której ratunek od szybkości zależał.
Pierwszego jednak dnia pomiarkowała zaraz, że się łudzi, bo nie mogąc uciekać dniestrzańskim szlakiem, jeno kołując stepami, musiała nadkładać ogromnie drogi. W dodatku mogła zbłądzić i było prawdopodobnym, że zbłądzi; mogła trafić na odtajałe rzeki, na nieprzebyte gąszcze leśne, na błota zimą nawet niezamarzające, na przeszkody od ludzi lub zwierza, więc chociaż i nocami zamierzyła wciąż pędzić, mimo chęci utwierdzała się w przekonaniu, że nawet gdyby jej szło pomyślnie, Bóg wie kiedy stanie w Chreptiowie.
Udało jej się wyrwać z ramion Azji, lecz co dalej będzie? Niewątpliwie wszystko było lepsze od tych ohydnych ramion, jednakże na myśl, co ją czeka, krew ścinała jej się lodem w żyłach.
Oto przyszło jej zaraz do głowy, że jeśli będzie szczędzić konie, może zostać dościgniętą. Lipkowie znali te stepy na wylot, i skryć się w nich przed ich okiem, przed pogonią, było prawie niepodobieństwem. Oni to przecież po całych dniach ścigali nawet wiosną i latem Tatarów, gdy kopyta końskie nie zostawiały śladów w śniegu, w rozmiękłej ziemi; oni czytali w stepie jak w otwartej księdze; oni przezierali te równie jak orły, umieli w nich wietrzyć jak psy gończe; im życie całe schodziło na pościgach. Próżno Tatarzy szli nieraz strumieniami, by nie zostawić śladów – Kozacy, Lipkowie i Czeremisy, zarówno jak i polscy stepowi zagończycy, umieli ich odnaleźć, „sposobami” na ich „sposoby” odpowiedzieć i wpaść tak nagle, jakby spod ziemi wyrośli. Jakże tu uciekać przed takim ludem? Chyba zostawić ich tak daleko za sobą, by sama odległość uczyniła pościg niemożliwym. Ale w takim razie popadają konie.
„Popadają niechybnie, jeśli ciągle będą tak iść jak dotąd” – myślała z przerażeniem Basia spoglądając na mokre, dymiące ich boki i na pianę, która płatami spadała na ziemię.
Więc chwilami zatrzymywała bieg i poczynała słuchać, ale wówczas w każdym powiewie wiatru, w szmerze liści obrastających jary, w suchym szeleście, z jakim uderzały o się wyschłe łodygi stepowych badylów, w szumie skrzydeł przelatującego ptaka, nawet w ciszy pustynnej dzwoniącej w uszach, słyszała odgłosy pogoni.
I przerażona, znów wypuszczała konie i biegła szalonym pędem, póki chrapanie ich nie oznajmiło, że nie mogą tak biec dalej.
Ciężar samotności i niemocy przygniatał ją coraz silniej. Ach! Jakąż czuła się sierotą, jakiż żal, równie ogromny jak niesłuszny, wzbierał w jej sercu do wszystkich ludzi, do najbliższych i najdroższych, że ją tak opuścili!
Potem pomyślała jeszcze, że to pewnie Bóg ją karze za jej żądzę przygód, za jej wyrywanie się na wszystkie łowy, na wyprawy wbrew nieraz chęciom męża, za płochość i brak statku. Pomyślawszy to rozpłakała się serdecznie i podniósłszy główkę do góry, jęła powtarzać chlipiąc:
– Ukarz, ale nie opuść! Michała nie karz, Michał niewinny!
Tymczasem zbliżała się noc, a z nią chłód, pomroka, niepewność drogi i niepokój. Przedmioty poczęły się zacierać, mącić, tracić określone kształty, a zarazem jakby się ożywiać tajemniczo i czaić. Nierówności na zrębach wysokich skał wyglądały jakby głowy poprzybierane w czapki spiczaste i okrągłe, które wychylają się zza jakichś olbrzymich murów i spoglądają cicho a złożyczliwie, kto tam przejeżdża dołem. Gałęzie drzew, poruszane powiewem, miały jakieś ruchy ludzkie: jedne kiwały na Basię, niby chcąc ją przywołać i tajemnicę jakąś straszną jej powierzyć; drugie zdawały się mówić i ostrzegać: „Nie zbliżaj się!” Skarpy przewróconych drzew podobne były do jakichś potwornych istot skurczonych do skoku. Basia była odważna, bardzo odważna, ale jak wszyscy ówcześni ludzie – przesądna. Toteż gdy pomroka zapadła zupełnie, włos wyprężał się jej na głowie, a dreszcz przechodził przez ciało na myśl o nieczystych siłach, które mogą zamieszkiwać te strony. Bała się szczególniej upiorów. Wiara w nie była szczególniej rozpowszechniona po całym Naddniestrzu z powodu sąsiedztwa Multan i właśnie te strony, koło Jampola i Raszkowa, miały pod tym względem złą sławę. Tylu tu ludzi schodziło ustawicznie ze świata nagłą śmiercią, bez spowiedzi, rozgrzeszenia. Basia przypomniała sobie wszystkie opowieści, które wieczorami w Chreptiowie prawili przy ogniu rycerze: więc o dolinach przepaścistych, w których gdy wiatr powiał, zrywały się nagle jęki: „Jezu, Jezu!” – o płomieniach błędnych, w których coś chrapało – o śmiejących się skałach – o bladych dzieciach „sysunach” z zielonymi oczyma i potwornej głowie, które prosiły, by je zabrać na koń, a zabrane poczynały wysysać krew – wreszcie o głowach bez kadłubów chodzących na pajęczych nogach i o najstraszniejszych z tych wszystkich okropności, dorosłych upiorach, czyli tak zwanych z wołoska „brukołakach”, które wprost rzucały się na ludzi.
Basia poczęła się żegnać znakiem krzyża i nie ustawała dopóty, dopóki nie zemdlała jej ręka, ale i wówczas odmawiała litanię, bo żadną inną bronią przeciw nieczystym siłom nie można było nic poradzić. Otuchy dodawały jej konie, które nie okazując żadnej trwogi, parskały raźno. Chwilami dłonią klepała kark swego dzianeta, jakby chcąc się tym sposobem przekonać, że się na rzeczywistym znajduje świecie.
Noc, z początku bardzo ciemna, stawała się z wolna jaśniejszą i wreszcie przez rzadką mgłę zamigotały gwiazdy. Dla Basi była to okoliczność nadzwyczaj pomyślna, bo naprzód, strach jej zmniejszył się, a po wtóre, patrząc na Wielki Wóz mogła się kierować ku północy, czyli w stronę Chreptiowa. Rozglądając się po okolicy, wyrachowała sobie, że oddaliła się już znacznie od Dniestru, bo mniej tu było skał, kraj rozłożysty, więcej obłych wzgórz porośniętych dębiną i częste obszerne równie[488]
[Закрыть].
Raz po raz jednak musiała przebywać jary i spuszczała się w nie zawsze z obawą w sercu, w głębiach ich bowiem było ciemno i chłód tam leżał surowy, przenikliwy. Niektóre tak były strome, iż należało je objeżdżać, z czego wynikała wielka strata czasu i nadkładanie drogi.
Gorzej jednak było ze strumieniami i rzeczkami, których sieć cała płynęła od wschodu ku Dniestrowi. Wszystkie były już rozmarznięte i konie chrapały bojaźliwie wchodząc nocą w nieznane, o niewiadomej głębinie wody. Basia przeprawiała się tylko w tych miejscach, gdzie rozłożysty brzeg pozwalał przypuszczać, że rozlana szeroko woda jest płytka. Jakoż po większej części tak bywało; na niektórych jednak przeprawach woda dochodziła do połowy brzuchów końskich; Basia wówczas klękała obyczajem żołnierskim na kulbace i trzymając się rękoma za przednią kulę, starała się nie zamoczyć nóg. Jednakże nie ze wszystkim jej się to udało i wkrótce zimno dotkliwe chwyciło ją od stóp do kolan.
– Daj Boże dzień, pojadę raźniej! – powtarzała sobie co chwila.
Na koniec wyjechała na obszerną równię porosłą rzadkim lasem i widząc, że konie ledwie już nogi wloką, zatrzymała się na wypoczynek. Oba rumaki powyciągały w tej chwili szyje ku ziemi i wysuwając jedną z nóg przednich, poczęły skubać chciwie mchy i zwiędłą trawę. W lesie była zupełna cisza, którą przerywał tylko donośny oddech koni i chrupotanie traw w ich potężnych szczękach.
Zaspokoiwszy, a raczej oszukawszy pierwszy głód, oba rumaki miały widocznie ochotę się wytarzać, ale Basia nie mogła dogodzić tej ich chęci. Nie śmiała nawet popuścić popręgów i sama zleźć na ziemię, bo chciała być w każdej chwili do dalszej ucieczki gotową.
Przesiadła się jednak na Azjowego bachmata, bo dzianet niósł ją już od ostatniego południowego popasu, a lubo dzielny i szlachetną krew w żyłach mający, był jednak od bachmata delikatniejszy.
Urządziwszy to, po pragnieniu, które gasiła kilkakrotnie w czasie przepraw, poczuła głód, więc zaczęła jeść owo siemię, którego woreczek znalazła przy kulbace Tuhaj-bejowicza. Wydało się jej bardzo dobre, choć nieco zgorzkniałe, więc jadła dziękując Bogu za ten niespodziany posiłek.
Lecz jadła oszczędnie, by starczyło aż do Chreptiowa. Potem zaraz sen jął kleić z nieprzepartą siłą jej powieki, ale jednocześnie, gdy ruch koński przestał ją rozgrzewać, przejęło ją dotkliwe zimno. Nogi miała zupełnie skostniałe; czuła też niezmierne znużenie w całym ciele, szczególniej w krzyżu i w ramionach wysilonych pasowaniem się z Azją. Ogarnęła ją wielka słabość i oczy jej przymknęły się.
Lecz po chwili otworzyła je przemocą.
„Nie! W dzień, w czasie jazdy, spać będę – pomyślała – bo jeśli teraz zasnę, to zmarznę…”
Jednakże myśli jej mąciły się coraz bardziej lub zachodziły jedne na drugie, przedstawiając bezładne obrazy, w których puszcza, ucieczka, pogoń, Azja, mały rycerz, Ewka i ostatnie zdarzenia mieszały się ze sobą w półsen, w półjawę. Wszystko to gdzieś biegło naprzód, jak biegnie fala gnana wiatrem, a ona, Basia, biegła razem, bez strachu, bez radości, jakoby z umowy. Azja niby ją gonił, ale jednocześnie rozmawiał z nią i frasował się o konie; pan Zagłoba gniewał się, że wieczerza wystygnie, Michał pokazywał drogę, a Ewka jechała za nimi w saniach, jedząc daktyle.
Potem te osoby zacierały się coraz bardziej, jak gdyby je poczęła przesłaniać mglista zasłona lub pomroka – i stopniowo nikły; została tylko ciemność jakaś dziwna, bo lubo wzrok nie przebijał jej wcale, wydawała się jednak pustą i idącą niezmiernie daleko… Przenikała ona wszędy, przenikała następnie do głowy Basi i pogasiła w niej wszystkie widzenia, wszystkie myśli, jak powiew wiatru gasi palące się nocą na otwartym powietrzu pochodnie.
Basia usnęła, ale może na szczęście dla niej, zanim chłód zdołał zwarzyć krew w jej żyłach, obudził ją niezwykły hałas. Konie szarpnęły się nagle: widocznie działo się w puszczy coś nadzwyczajnego.
Basia odzyskawszy w jednej chwili przytomność, chwyciła Azjowy muszkiet i pochylona na koniu, ze skupioną uwagą i rozdętymi nozdrzami poczęła nasłuchiwać. Była to tego rodzaju natura, że każde niebezpieczeństwo w pierwszym mgnieniu oka budziło w niej czujność, odwagę i gotowość do obrony.
Lecz tym razem, przysłuchawszy się pilniej, uspokoiła się zaraz. Odgłosy, które ją zbudziły, były rechtaniem[489]
[Закрыть] dzikich świń. Czy basiory podbierały się ku warchlakom, czy też odyńce poczęły się ciąć o samury, dość, że naraz rozebrzmiała cała puszcza. Ów warchoł odbywał się niezawodnie dość daleko, ale wśród ciszy nocnej i powszechnego uśpienia wydawał się tak bliskim, iż Basia słyszała nie tylko rechtanie i kwiki, ale świst głośny oddychających gwałtownie nozdrzy. Nagle rozległ się łomot, tętent, trzask łamanych chrustów i całe stado, lubo niewidzialne dla Basi, przeleciawszy w pobliżu, pogrążyło się w głębiach puszczy.
A w onej niepoprawnej Basi, mimo jej strasznego położenia, zbudziła się na mgnienie powieki żyłka myśliwska i zrobiło się jej żal, że nie widziała przelatującego stada.
„Człowiek by się trocha przypatrzył – rzekła sobie w duszy – ale nic to! Jadąc tak lasami, pewnie jeszcze co zobaczę…”
I dopiero po tej uwadze przypomniawszy sobie, że lepiej nic nie widzieć, a jak najprędzej uciekać, puściła się w dalszą drogę.
Nie można było stać dłużej jeszcze i dlatego, że chłód ogarniał ją coraz dotkliwszy, a ruch koni rozgrzewał ją znacznie, mało stosunkowo nużąc. Konie za to, które nieco tylko mchu i zmarzłych traw zdołały uszczknąć, ruszyły wielce niechętnie i z pospuszczanymi głowami. Szron w czasie postoju okrył im boki i zdawało się, że ledwie nogi wloką. Szły przecie od południowego popasu niemal bez wytchnienia.
Przejechawszy polanę, z oczyma utkwionymi w Wielki Wóz na niebie, Basia pogrążyła się w puszczę, niezbyt gęstą, ale pagórkowatą, poprzecinaną wąskimi jarami. Stało się też i ciemniej, nie tylko z powodu cienia, jakie rzucały rozłożyste drzewa, ale także i dlatego, że opary podniosły się z ziemi i skryły gwiazdy. Trzeba było jechać na oślep. Jedne tylko jary dawały Basi jakąkolwiek wskazówkę, że posuwa się w słusznym kierunku, bo to wiedziała, że wszystkie one ciągną się od wschodu ku Dniestrowi, że więc przebywając coraz nowe, zdąża wciąż ku północy. Pomyślała jednak, że mimo tej wskazówki grozi jej zawsze: albo zbytnie oddalenie się od Dniestru, albo zbytnie zbliżenie się ku niemu. I jedno, i drugie mogło być niebezpieczne, bo w pierwszym razie wypadłoby nałożyć ogromnie drogi, w przeciwnym – mogła wyjechać na Jampol i tam wpaść we wraże ręce.
Czy zaś była jeszcze przed Jampolem czy właśnie na jego wysokości, czy też zostawiła go już za sobą, o tym nie miała najmniejszego pojęcia.
„Prędzej będę wiedziała, kiedy ominę Mohilów – mówiła sobie – bo ten leży w jarze wielkim i ciągnącym się daleko, któren może poznam”.
Po czym spojrzawszy w niebo myślała dalej:
„Daj mi Boże przebrać się jeno za Mohilów, bo tam zaczyna się już Michałowe panowanie, tam mnie już nic nie ustraszy…”
Tymczasem noc stała się jeszcze ciemniejszą. Szczęściem, na podłożu leśnym leżał tu już śnieg, na którego białym tle można było odróżniać ciemne pnie drzew, niższe konary i omijać je. Natomiast musiała Basia jechać wolniej i skutkiem tego na duszę jej padły znów te strachy przed siłą nieczystą, które na początku nocy ścinały jej krew lodem.
„Jeśli zobaczę świecące ślepie nisko – rzekła do swej strwożonej duszy – nic to! To będzie wilk; ale jeśli na wysokości człowieka…”
I w tej samej chwili krzyknęła głośno:
– W imię Ojca i Syna!…
Bo czy to było złudzenie, czy może dziki zdeb[490]
[Закрыть] siedział na gałęzi, dość, że Basia wyraźnie ujrzała parę błyszczących ślepiów na wysokości człowieka.
Z trwogi jej samej zaszły oczy pomroką, ale gdy przejrzała znowu, nie było już nic widać, tylko jakiś szelest dał się słyszeć między konarami, tylko jej serce tłukło się w piersiach tak głośno, jak gdyby chciało pierś rozsadzić.
I jechała dalej, długo, długo wzdychając do światła dziennego. Noc dłużyła się jednak niezmiernie. Wkrótce potem znów rzeka przegrodziła jej drogę. Basia była już dość daleko za Jampolem, nad brzegiem Rosawy, ale nic nie wiedziała, gdzie jest, odgadywała tylko, że jednak posuwa się wciąż na północ, skoro napotkała nową rzekę. Odgadywała także, że noc musi już być na schyłku, bo chłód powiększył się znacznie; widocznie brał mróz, tuman opadł i gwiazdy ukazały się znowu, jeno bledsze, niepewnym światłem świecące.
Na koniec ciemność poczęła blednąć stopniowo. Pnie, gałęzie i gałązki stawały się widoczniejsze. W lesie zapanowała zupełna cisza – dniało.
Po pewnym czasie Basia mogła już odróżnić maść koni. Na koniec na wschodzie między gałęziami drzew ukazała się taśma świetlista – czynił się dzień, i to dzień pogodny.
Wówczas Basia poczuła niezmierne znużenie. Usta jej otwierały się przeciągłym poziewaniem, a oczy kleiły się; niebawem zasnęła mocno, ale na krótko, bo zbudziła ją gałąź, o którą zawadziła głową. Szczęściem, konie szły niezmiernie wolno, poskubując po drodze mchy, więc uderzenie było tak lekkie, iż nie przyczyniło jej żadnej szkody. Słońce wstało już i blade, śliczne jego promienie przedzierały się przez bezlistne gałęzie. Na ów widok otucha wstąpiła w serce Basi; między sobą a pogonią zostawiła już przecie tyle stepu, tyle gór, jarów i całą noc.
„Byle mnie nie schwycili ci z Jampola lub z Mohilowa, to tamci już chyba nie zgonią” – rzekła sobie.
Liczyła i na to, że w początku ucieczki jechała skalistym podłożem, za czym kopyta nie mogły zostawiać śladów.
Lecz wkrótce znów ogarnęło ją zwątpienie.
„Lipkowie i na skałach, i na kamieniach śladów dopatrzą, a będą ścigać zawzięcie, chyba że im konie popadają”.
To ostatnie przypuszczenie było najprawdopodobniejsze. Dość Basi było spojrzeć na swoje konie. I dzianet, i bachmat miały boki wpadłe, głowy pospuszczane, wzrok zgasły. Idąc, raz w raz schylały łby ku ziemi, by zachwycić nieco mchu, lub skubały mimochodem rude liście więdnące tu i owdzie na niskich krzach dębowych. Musiała też trawić je gorączka, bo u wszystkich przepraw piły chciwie.
Mimo tego Basia, wydostawszy się na nieporośnięte pole między dwoma borami, puściła znowu w skok utrudzone rumaki i pędziła tak aż do drugiego boru.
Po przejechaniu onego trafiła na drugą polanę, jeszcze obszerniejszą i wzgórzystą. Za wzgórzami, w odległości mniej więcej ćwierci mili, widać było dym podnoszący się strzeliście jak sosna ku niebu. Było to pierwsze zamieszkałe miejsce, na jakie trafiła Basia, bo zresztą kraj ten z wyjątkiem samego pobrzeża był, a raczej zmieniony został na pustynię, nie tylko wskutek napadów tatarskich, ale wskutek ciągłych wojen polsko-kozackich. Po ostatniej wyprawie pana Czarnieckiego, której ofiarą padła Busza, miasteczka zeszły na liche osady, wsie pozarastały młodym lasem. A przecie po panu Czarnieckim tyle jeszcze było wypraw, tyle bitew, tyle rzezi, aż do ostatnich czasów, w których wielki Sobieski wydarł te kraje nieprzyjacielowi. Życie poczynało się w nich znów z wolna pienić, ten jednak szlak, którym jechała Basia, szczególniej był pusty; kryli się w nim tylko zbóje, lecz i tych wygniotły już prawie zupełnie komendy stojące w Raszkowie, Jampolu, Mohilowie i Chreptiowie.
Pierwszą myślą Basi na widok owego dymu było jechać ku niemu, odnaleźć chutor czy też szałas, czy wreszcie proste ognisko, ogrzać się przy nim i pożywić! Lecz wkrótce przyszło jej do głowy, że w tych stronach lepiej spotkać się ze stadem wilków niż z ludźmi; ludzie byli tu dziksi i okrutniejsi od zwierząt. Owszem, należało pognać konie i mijać czym prędzej to leśne ludzkie schronisko, bo tylko śmierć mogła w nim czekać.
Na samym skraju przeciwległego boru spostrzegła Basia mały stóg siana, więc nie zważając już na nic zatrzymała się przy nim, by konie pokarmić. Te jadły chciwie, zanurzając głowy razem z uszami w stóg i wyciągając spore wiechetki siana. Na nieszczęście przeszkadzały im wielce munsztuki; ale Basia nie chciała ich rozkiełznać, tak sobie słusznie rozumując:
„Tam, gdzie było dym widać, musi być jakiś chutor, że zaś tu stóg stoi, więc w chutorze mają konie, na których mogliby mnie ścigać, za czym trzeba być gotową”.
Spędziła jednak przy stogu z godzinę czasu, tak że konie podjadły nieźle, a i ona sama pożywiła się siemieniem. Ruszywszy dalej i przejechawszy kilka stajań spostrzegła nagle przed sobą dwóch ludzi niosących pęki chrustu na plecach.
Jeden był człowiek niestary, ale nie pierwszej już młodości, z twarzą poznaczoną ospą i z kosymi oczyma, szpetny, straszny, o okrutnym, zwierzęcym wyrazie oblicza; drugi, młody wyrostek, był obłąkany.
Można to było poznać na pierwszy rzut oka po jego głupkowatym uśmiechu i nieprzytomnym wzroku.
Obaj na widok jeźdźca i koni porzucili pęki chrustu na ziemię i widocznie zlękli się bardzo. Ale spotkanie było tak niespodziane i stali tak blisko, że nie mogli uciekać.
– Sława Bohu! – ozwała się Basia.
– Na wiki wików.
– A jako się zwie ów chutor?
– A po co on się ma nazywać. Ot, chata!
– Daleko zaś do Mohilowa?
– My ne znajem…
Tu starszy począł się pilnie przypatrywać twarzy Basi. Ponieważ miała na sobie męski ubiór, wziął ją za wyrostka, i zaraz na twarzy jego na miejscu dawnego strachu pojawiła się zuchwałość i okrucieństwo.
– A szczo wy takij mołodenkij, pane łycar?
– A tobi szczo?
– I sami jedziecie? – mówił chłop postępując krok naprzód.
– Wojsko za mną idzie.
Ów zatrzymał się, popatrzył na ogromną polanę i odparł:
– Nieprawda. Nikogo nie ma.
To rzekłszy postąpił jeszcze parę kroków; kose oczy zaświeciły mu ponuro, a jednocześnie, złożywszy usta, począł naśladować głos przepiórki, widocznie chcąc kogoś w ten sposób przywabić.
Wszystko to wydało się Basi nader złowrogim, więc bez wahania wymierzyła mu krócicę w piersi.
– Milcz, bo zginiesz!
Chłop zamilkł, a co więcej, rzucił się natychmiast plackiem na ziemię. To samo uczynił obłąkany wyrostek, ale ów począł przy tym wyć ze strachu jak wilk. Być może, że w swoim czasie umysł jego obłąkał się z jakiegoś postrachu, bo teraz wycie jego brzmiało okropnym przerażeniem.
Basia wypuściła konie i pomknęła jak strzała. Szczęściem las był niepodszyty, a drzewa stały rzadko. Wkrótce też zaświeciła nowa polana, wąska, ale bardzo długa. Konie, podjadłszy przy stogu, nabrały nowych sił i gnały wichrem.
„Dopędzą do domu, siędą na konie i będą mnie ścigali” – myślała Basia.
Pocieszało ją tylko to, że konie dobrze idą i że od miejsca, w którym spotkała owych ludzi, do chutoru było dość daleko.
„Nim dojdą do chaty, nim konie wyprowadzą, ja tak jadąc będę od nich w mili albo we dwóch”.
Istotnie tak było. Ale gdy upłynęło kilka godzin i Basia przekonawszy się, że nie jest ściganą, zwolniła biegu, wielki przestrach, wielkie pognębienie opanowało jej serce, a do oczu cisnęły się przemocą łzy.
Spotkanie owo nauczyło ją, czym są ludzie w tych stronach i czego można się było od nich spodziewać. Wprawdzie nie było to dla niej niespodziane. I z własnego doświadczenia, i z opowiadań chreptiowskich wiedziała, że dawni spokojni osadnicy albo wynieśli się z tych pustyń, albo ich wojna pożarła, ci zaś, co pozostali, żyjąc w ustawicznych trwogach wojennych, wśród okropnej zawieruchy domowej i tatarskich napadów, w stosunkach, w których człowiek człowiekowi był wilkiem, bez kościołów, wiary, bez innych przykładów, jak przykłady mordu i pożogi, nie znając innego prawa nad pięść, wyzbyli się wszelkich uczuć ludzkich i zdziczeli na podobieństwo zwierza leśnego. Basia wiedziała o tym dobrze; jednakże człowiek samotny, w pustyniach zabłąkany, w ucisku od głodu i chłodu zostający, mimowiednie przede wszystkim od pokrewnych sobie istot pomocy wygląda. Tak i ona ujrzawszy ów dym, siedlisko ludzkie oznaczający, mimowiednie, idąc za pierwszym porywem serca, chciała tam biec, imieniem boskim mieszkańców przywitać i pod ich dachem zmęczoną głowę przytulić. Tymczasem okrutna rzeczywistość wyszczerzyła zaraz na nią zęby jak zły pies; dlatego serce jej wezbrało goryczą i łzy żalu a zawodu napłynęły do oczu.
„Znikąd pomocy, jedno od Boga – pomyślała – bogdaj mi już ludzi nie napotkać”.
Po czym jęła rozważać, czemu ów chłop począł udawać przepiórkę; niechybnie w pobliżu byli jeszcze jacyś ludzie i ów przywołać ich pragnął. Przyszło jej do głowy, że jest na szlaku zbójów, którzy wyparci z jarów nadrzecznych, widocznie schronili się do puszcz, głębiej w kraju leżących, w których sąsiedztwo szerokich stepów zapewniało im większe bezpieczeństwo i łatwiejszą w potrzebie ucieczkę.
„Ale co będzie – pytała Basia – gdy ich spotkam kilku lub kilkunastu? Muszkiet – to jeden, dwie krócice – to dwóch, szabla – niechby dwóch jeszcze, jeśli jednak będzie ich więcej, zginę straszną śmiercią”.
I o ile poprzednio, wśród nocy i jej trwóg, życzyła sobie, by dzień uczynił się jak najprędzej, tak teraz z tęsknotą wyglądała pomroki, która mogła skryć ją łatwiej przed złymi oczyma.
Dwakroć jeszcze w czasie wytrwałej jazdy zdarzyło jej się przejeżdżać w pobliżu ludzi. Raz ujrzała na skraju wysokiej równi kilkanaście chat. Może nawet nie mieszkali w nich zbóje z rzemiosła, ale wolała je minąć skokiem, wiedząc, że i wieśniacy niewiele są lepsi od zbójów; drugi raz do uszu jej doszedł odgłos siekier rąbiących drzewo.
Upragniona noc okryła wreszcie ziemię. Basia tak już była znużona, że gdy dostała się na goły, nie obrośnięty lasem step, rzekła sobie:
„Tu nie rozbiję się o drzewa, za czym usnę teraz, choćbym miała i zmarznąć”.
Gdy przymykała już oczy, zdało jej się, że hen, w oddali, na białym śniegu widzi kilka czarnych punktów, które poruszają się w różnych kierunkach. Przez chwilę jeszcze przezwyciężyła sen. – To pewnie wilki! – mruknęła z cicha.
Nim jednak przejechała kilkadziesiąt kroków, owe punkta znikły, więc usnęła zaraz tak mocno, że zbudziła się dopiero, gdy bachmat Azjów, na którym siedziała, zarżał pod nią.
Basia obejrzała się wkoło: była na skraju lasu i zbudziła się w porę, inaczej bowiem mogłaby się rozbić o drzewo.
Nagle spostrzegła, że drugiego konia nie masz przy niej.
– Co się stało? – zawołała z trwogą wielką.
Stała się jednak rzecz bardzo prosta: oto Basia uwiązała wprawdzie lejce od uzdy dzianeta do kuli kulbaki, na której siedziała sama, ale skostniałe ręce źle jej posłużyły i nie zdołały zadzierzgnąć silnie węzła; następnie lejce rozwiązały się i znużony koń został, by szukać karmu pod śniegiem lub położyć się.
Na szczęście Basia miała krócicę nie w olstrach, ale za pasem; róg z prochem i woreczek z resztką siemienia także były przy niej. Ostatecznie nieszczęście nie było zbyt straszne, bo bachmat Azjów, jeśli nawet ustępował w szybkości dzianetowi, to natomiast niezawodnie przewyższał go wytrwałością na trud i zimno. Jednakże Baśce żal się zrobiło ulubionego rumaka i w pierwszej chwili postanowiła go odszukać.
Zdziwiło ją to jednak, gdy obejrzawszy się na step, nie ujrzała go wcale, choć noc była nadzwyczaj widna.
„Pozostać pozostał – pomyślała – nie popędził z pewnością naprzód, ale musiał się położyć w jakimś wgłębieniu i dlatego go nie widzę”.
Bachmat zarżał drugi raz, przy czym zatrząsł się jakoś i uszy położył na karku, lecz od strony stepu odpowiedziało mu milczenie.
„Pojadę, poszukam!” – rzekła Basia. I już zwróciła konia, gdy naraz niespodziewana trwoga schwyciła ją, zupełnie jakby głos ludzki zawołał :
„Basiu, nie wracaj!”
Jakoż w tej chwili ciszę zmąciły inne złowróżbne głosy, bliskie a wychodzące niby spod ziemi: były to wycia, charkotania, skomlenia, jęki, wreszcie kwik okropny, krótki, urwany… Było to wszystko tym straszniejsze, że na stepie nic nie było widać. Basię zimny pot oblał od stóp do głowy, a z jej zsiniałych warg wyrwał się okrzyk:
– Co to jest? Co się dzieje?
Odgadła wprawdzie od razu, że wilki zarzynają jej konia, lecz nie mogła zrozumieć, dlaczego tego nie widzi, kiedy – sądząc po odgłosach – działo się to nie dalej jak o jakie pięćset kroków od niej.
Nie czas jednak było lecieć na ratunek, bo koń musiał być już rozszarpany, a zresztą trzeba było myśleć o własnym ocaleniu; więc Basia, wypaliwszy na postrach z krócicy, ruszyła w dalszą drogę. Jadąc rozmyślała o tym, co się stało, i przez chwilę przemknęło jej przez głowę, że to może nie wilki porwały jej konia, skoro owe głosy słychać było spod ziemi. Na tę myśl mrówki poczęły zaraz chodzić jej po krzyżach, lecz zastanowiwszy się lepiej, przypomniała sobie, iż we śnie majaczyło się jej, że zjeżdża z góry, a potem znów wdziera się na górę.
Tak musiało być – rzekła sobie – musiałam śpiąc przejechać jakiś jar mało stromy, tam został mój dzianet i tam napadli go wilcy.
Reszta nocy zeszła bez przygody. Bachmat, podjadłszy nieco sianem zeszłego ranka, szedł bardzo wytrwale, tak iż sama Basia podziwiała jego siłę. Był to tatarski koń „wilczar”, wielkiej urody i wytrwałości prawie bez granic. W czasie krótkich postojów, które czyniła Basia, żarł wszystko nie przebierając: mchy, liście, obgryzał nawet korę drzewną i szedł a szedł. Na polanach puszczała go w skok. Wówczas stękał nieco i oddychał rozgłośnie; powstrzymywany – sapał, trząsł się i spuszczał nisko głowę ze znużenia, ale nie padał.
Dzianet, choćby nie zginął pod wilczymi zębami, i tak by nie wytrzymał takiej drogi.
Nazajutrz Basia, odmówiwszy ranne pacierze, poczęła czynić rachunek czasu:
„Azji wyrwałam się w czwartek z południa – mówiła sobie – i jechałam w skok do nocy; potem przeszła w drodze jedna noc, potem cały dzień, potem znów cała noc i teraz zaczął się trzeci dzień. Chyba pogoń, choćby i była, musiała już wrócić i Chreptiów powinien być niedaleko, bo przecie nie żałowałam koni”.
Po chwili zaś dodała:
„Oj, czas, czas już! Boże, zmiłuj się nade mną!”
Chwilami brała ją chęć zbliżyć się ku rzece, bo przy brzegu prędzej by pomiarkowała, gdzie jest, ale bała się pomnąc, że pięćdziesięciu Azjowych Lipków zostało u pana Gorzeńskiego w Mohilowie. Przychodziło jej na myśl, że kołując tak bardzo, mogła jeszcze nie przejechać Mohilowa. W drodze, o ile sen nie zamykał jej oczu, starała się wprawdzie uważać pilnie, czy nie trafi na jar bardzo obszerny, podobny do tego, w którym leżał Mohilów, ale nie zauważyła nic takiego; jar zresztą mógł się zwężać i wyglądać zupełnie inaczej przy Mohilowie niż w głębi, mógł się i kończyć albo skręcać o kilkanaście stajań za miastem, słowem, Basia nie miała najmniejszego pojęcia, gdzie się znajduje.
Prosiła tylko nieustannie Boga, żeby to było już blisko, bo czuła, że niedługo już wytrzyma trudy, zimno, bezsenność i wreszcie głód; od trzech dni żywiła się tylko siemieniem, a chociaż oszczędzała go bardzo, jednak ostatnie ziarnko zjadła tego ranka i nic nie było już w woreczku.
Teraz mogła się tylko żywić i rozgrzewać nadzieją, że Chreptiów blisko. Prócz nadziei rozgrzewała ją zapewne i gorączka. Basia czuła doskonale, że ją ma, bo jakkolwiek na świecie było coraz zimniej, a nawet po prostu mroźno, ręce jej i nogi, o ile były na początku podróży skostniałe, o tyle teraz rozpalone, i pragnienie dokuczało jej wielkie.
„Byle przytomności nie utracić – mówiła sobie – byle choć na ostatnie tchnienie zdążyć do Chreptiowa, zobaczyć Michała, potem dziej się wola boża…”
Przyszło jej znowu przeprawiać się przez liczne strumienie i rzeki, ale albo były płytkie, albo zamarznięte; na niektórych wierzchem płynęła woda, a spodem był lód twardy i mocny. Jednakże najbardziej ze wszystkiego bała się tych przepraw dlatego, że i bachmat, jakkolwiek nieustraszony, bał się ich widocznie. Wchodząc w wodę lub na lód, chrapał, tulił uszy, częstokroć opierał się, a zmuszony, wchodził ostrożnie, stawiając z wolna nogę przed nogą i wietrząc rozdętymi nozdrzami.