Текст книги "Pan Wołodyjowski"
Автор книги: Henryk Sienkiewicz
Жанр:
Историческая проза
сообщить о нарушении
Текущая страница: 34 (всего у книги 40 страниц)
Rozdział LIII
Następnego dnia przyjechał pod Kamieniec sam wezyr na czele licznego wojska spahisów, janczarów i pospolitego ruszenia z Azji. Zrazu, sądząc po wielkiej liczbie sił, mniemano, że szturm przypuści, lecz jemu chodziło tylko o zlustrowanie murów. Przybyli z nim inżynierowie oglądali fortecę i nasypy ziemne. Naprzeciw wezyrowi wyszedł tym razem pan Myśliszewski z piechotą i oddziałem konnych ochotników. Zwodzono znów harce – i dla oblężonych pomyślnie, lecz nie tako świetnie jak dnia zeszłego. Wreszcie wezyr rozkazał janczarom ruszyć na próbę pod mury. Huk dział wstrząsnął zaraz miastem i zamkami. Janczarowie, podszedłszy pod kwaterę pana Podczaskiego, naraz z wielkim wrzaskiem wszyscy dali ognia, ale że i pan Podczaski odpowiedział natychmiast z góry bardzo celnymi strzałami i była obawa, że jazda może zajechać w bok janczarom, przeto ci nie zwłócząc ruszyli drogą żwaniecką i wrócili do głównego wojska.
Wieczorem przekradł się do miasta Czech pewien, który u janczar-agi był pajukiem i zbiegł po otrzymanych kijach w pięty. Dowiedziano się od niego, iż nieprzyjaciel obwarował się już w Żwańcu i zajął rozległe pola od wsi Dłużka. Wypytywano troskliwie zbiega, jakie też jest powszechne mniemanie między Turkami: czy Kamieniec zdobędą, czy nie? Ów odpowiedział, że duch w wojsku panuje dobry, a wróżby były pomyślne. Przed paru dniami przed sułtańskim namiotem podniósł się nagle z ziemi jakoby słup dymu, cienki u dołu, a rozszerzający się na kształt olbrzymiej kiści ku górze. Muftowie wytłumaczyli, że zjawisko owo oznacza, iż sława padyszacha niebios dosięgnie i że on właśnie będzie tym władcą, który skruszy nie zdobytą dotąd kamieniecką zaporę. Podniosło to wielce serca w wojsku. Turcy (mówił dalej zbieg) obawiają się pana hetmana Sobieskiego i odsieczy, z dawna bowiem została u nich pamięć o niebezpieczeństwie mierzenia się w otwartym polu z wojskami Rzeczypospolitej – i chętniej gotowi się potykać z Wenecjanami, z Węgrami lub jakimkolwiek innym narodem. Lecz że mają wiadomości, iż wojsk w Rzeczypospolitej nie masz, przeto tuszą powszechnie, że Kamieniec, choć nie bez trudu, zdobędą. Czarny Mustafa, kajmakan, radził wprost szturmem na mury uderzyć, lecz roztropniejszy wezyr woli regularnymi robotami miasto otoczyć i zasypać pociskami z dział. Sułtan, po pierwszych utarczkach, przechylił się do zdania wezyra, dlatego należy się spodziewać regularnego oblężenia.
Tak mówił zbieg. Słuchając tych wiadomości zmartwił się wielce pan Potocki i ksiądz biskup, i pan podkomorzy podolski, i pan Wołodyjowski, i wszyscy inni starsi oficerowie. Liczyli oni bowiem na szturmy i spodziewali się, że przy obronności miejsca zdołają je z wielkimi stratami dla nieprzyjaciela odeprzeć. Otóż wiadomo im było z doświadczenia, że przy szturmach oblegający ponoszą straty niezmierne, że każdy odbity atak wątli w nich ducha i dodaje odwagi oblężonym. Równie jak zbarascy rycerze zakochali się wreszcie w oporze, w bitwach, wycieczkach, tak mogli nabrać zamiłowania do boju i mieszczanie kamienieccy, zwłaszcza gdyby każdy zamach turecki kończył się klęską Turków, zwycięstwem kamieńczan. Natomiast regularne oblężenie, w którym kopanie aproszów, min i zaciąganie dział na pozycje wszystko znaczy, mogło tylko znużyć oblężonych, zwątlić ich ducha i skłonnymi do układów ich uczynić. Trudno zaś było liczyć na wycieczki, bo nie godziło się ogałacać murów z żołnierzy, czeladź zaś lub łyczkowie, wyprowadzeni za mury, z trudem zdołaliby zdzierżyć janczarom.
Rozważając to wszystko starsi oficerowie bardzo się pomartwili i szczęśliwy rezultat obrony mniej prawdopodobnym im się wydał. Jakoż i był mało prawdopodobny nie tylko ze względu na siły tureckie, ale i ze względu na nich samych. Pan Wołodyjowski był to żołnierz niezrównany i przesławny, ale nie miał w sobie majestatu wielkości. Kto w sobie słońce nosi, ten zdoła od razu wszystkich rozgrzać, kto zaś jest płomieniem, choćby najgorętszym, ten rozgrzewa tylko najbliższych. Tak było z małym rycerzem. Nie umiał on i nie mógł przelać w innych swego ducha, tak samo jak swej biegłości w szermierce. Pan Potocki, wódz naczelny, nie był wojownikiem, a przy tym brakło mu wiary w siebie, w drugich i Rzeczpospolitę. Ksiądz biskup liczył głównie na układy; brat jego miał ciężką rękę, ale i umysł nie lżejszy. Odsiecz była niepodobną, bo hetman, pan Sobieski, choć był wielkim, był naówczas bezsilnym. Bezsilnym był również król, bezsilną cała Rzeczpospolita.
Dnia 16 sierpnia nadciągnął chan z ordą i Doroszeńko ze swymi Kozaki. Obaj zalegli ogromną przestrzeń na polach od Orynina. Sufankaz-aga wezwał tegoż dnia pana Myśliszewskiego na rozmowę i radził, by się miasto poddało, bo jeśli to bez zwłoki uczyni, może uzyskać kondycje tak łaskawe, o jakich w dziejach oblężeń nie słyszano. Ksiądz biskup ciekawy był dowiedzieć się o tych łaskach, lecz zakrzyknięto na niego w radzie i posłano odpowiedź odmowną.
Dnia 18 sierpnia poczęli nadciągać Turcy, a z nimi sam cesarz. Szli jako morze niezmierzone. Piechota polachska, janczary, spahy. Każdy pasza prowadził wojska swego paszaliku: więc szli mieszkance Europy, Azji, Afryki. Za nimi ciągnął tabor olbrzymi z ładownymi wozami zaprzężonymi w muły i bawoły. Mrowie to stubarwne w rozlicznych zbrojach i ubiorach ciągnęło się bez końca. Od świtu do nocy, bez przestanku, wchodzili, przenosili się z miejsca na miejsce, rozstawiali wojska, kręcili się po polach, ustawiali namioty, które taką przestrzeń zaległy, że z wież i najwyższych miejsc Kamieńca wcale nie było można dojrzeć wolnego od płócien pola. Ludziom zdało się, że śniegi spadły i całą okolicę pokryły. Rozstawianie taboru odbywało się przy huku strzelb, albowiem zasłaniający tę robotę oddział janczarów nie przestawał ku murom strzelać; z murów zaś odpowiadano nieustającym ogniem działowym. Grzmiało echo po skałach, dymy unosiły się ku górze i zakryły błękit niebieski. Do wieczora Kamieniec był tak zamknięty, że chyba jedne gołębie mogły się zeń wydostać. Ogień ucichł dopiero, gdy pierwsze gwiazdy błysnęły na niebie.
Przez kilka następnych dni ogień z murów i do murów trwał ciągle z wielką dla oblegających szkodą; skoro tylko większa kupa janczarów zebrała się na doniosłość strzału, wnet biały dym wykwitał na murze, kule padały między janczarów, oni zaś rozpraszali się jako stado wróbli, gdy ktoś z guldynki przygarść drobnego śrutu między nie wypuści. Turcy przy tym nie wiedząc widocznie, iż na obu zamkach i w samym mieście są dalekonośne działa, porozbijali zbyt blisko namioty. Za radą małego rycerza pozwolono im to uczynić – i dopiero gdy z nadejściem chwili spoczynku żołnierze chroniąc się przed upałem napełnili ich wnętrza, mury ozwały się nieustającym grzmotem. Powstał popłoch: kule rozrywały płótna i drągi, raziły żołnierzy, rozrzucały ostre okruchy skał. Janczarowie cofali się w zamieszaniu i nieładzie, krzycząc wielkimi głosami, i w ucieczce przewracali dalsze namioty, roznosząc wszędy trwogę. Na tak pomieszanych wypadł pan Wołodyjowski z jazdą i siekł, póki potężne hufy jazdy nie przyszły im w pomoc. Ketling kierował głównie tym ogniem, a obok niego lacki wójt Cyprian największych naczynił między pogany spustoszeń. Sam on pochylał się nad każdym działem, sam lont przykładał; następnie przykrywszy oczy ręką, patrzył na skutek strzału i radował się w sercu, że tak pożytecznie pracuje.
Lecz i Turcy kopali aprosze[553]
[Закрыть], sypali szańce i zaciągali na nie ciężkie działa. Zanim jednak bić z nich poczęli, podjechał pod wały poseł turecki i zatknąwszy na trzcinową dzidę pismo cesarskie, ukazał je oblężonym. Wysłani dragoni porwali natychmiast czausza i przywiedli go na zamek. Cesarz wzywał miasto do poddania, wynosząc pod niebiosa swoją potęgę i łaskawość.
„Wojsko moje (pisał) może być z liśćmi na drzewie i z piaskiem nadmorskim porównane. Spojrzyjcie nocą w niebo i gdy ujrzycie gwiazdy nieprzeliczone, tedy wzbudźcie strach w sercach i powiedzcie jeden drugiemu: Oto jest potęga wiernych! Ale iżem jest nad inne króle król łaskawy i wnuk prawdziwego Boga, przeto od Boga swoje sprawy poczynam. Wiedzcie, iż człeka hardego nienawidzę, wy tedy, nie sprzeciwiając się woli mojej, miasto wasze poddajcie. Chcecieli ze mną uporem iść, wszyscy pod mieczem zginiecie, a przeciw mnie żaden głos ludzki wznieść się nie ośmieli”.
Namyślano się długo, jaki dać na owo pismo respons[554]
[Закрыть] i odrzucono niepolityczną radę pana Zagłoby, aby psu ogon uciąć i takowy w odpowiedzi odesłać. Wysłano wreszcie sprawnego człeka Jurycę, umiejącego dobrze język turecki, z listem, który brzmiał, jak następuje:
„Cesarza gniewać nie chcemy, ale i słuchać go nie mamy obowiązku, bośmy nie jemu, jeno naszemu panu przysięgali. Kamieńca nie damy, gdyż nas przysięga wiąże twierdzy i kościołów do śmierci bronić”.
Po tej odpowiedzi rozeszli się oficerowie na mury, z czego skorzystał ksiądz biskup Lanckoroński i pan generał podolski i nowy list do sułtana wysłali prosząc go o armistycjum[555]
[Закрыть] na cztery tygodnie. Gdy wieść o tym rozeszła się po bramach, począł się huk i trzaskanie szablami.
– A wierę – powtarzał ten i ów – to my tu przy działach gorzejem, a tam, za naszymi plecami, listy ślą bez naszej wiedzy, chociaż do rady należym!
I po wieczornej „kindii” oficerowie gromadnie udali się do pana jenerała mając na swym czele małego rycerza i pana Makowieckiego, obydwóch wielce tym, co się stało, strapionych.
– Jakże to? – zawołał stolnik latyczowski – zali już o poddaniu myślicie, żeście nowego posła wysłali? Czemu to stało się bez naszej wiedzy?
– Zaiste – dodał mały rycerz – skorośmy na radę zostali wezwani, bez nas listów słać się nie godzi. O poddaniu też mówić nie pozwolim; kto by zaś sobie tego życzył, ten niech się z rządu usunie!
To mówiąc, groźnie wąsikami ruszał, bo to był żołnierz niezmiernie karny i z wielką boleścią przychodziło mu odzywać się przeciw starszyźnie. Lecz że zaprzysiągł bronić zamku do śmierci, sądził, że tak mu mówić należy.
Zmieszał się pan generał podolski i odrzekł:
– Mniemałem, iż to było za ogólnym konsensem.
– Nie masz konsensu! Tu zgorzeć chcemy! – zawołało kilkanaście głosów.
Na to generał:
– Rad to słyszę, bo i mnie wiara od życia milsza, a tchórz mnie nie oblatywał nigdy i nie będzie. Ostańcie, waszmościowie, na wieczerzę, to łatwie do zgody przyjdziem…
Lecz oni pozostać nie chcieli.
– Przy bramach nasze miejsce, nie za stołem! – odparł mały rycerz.
Tymczasem nadjechał ksiądz biskup i dowiedziawszy się, o co rzecz idzie, zwrócił się zaraz do pana Makowieckiego i do małego rycerza.
– Zacni ludzie! – rzekł – każden ma w sercu to, co i wy, i o poddaniu nikt nie wspominał. Posłałem prosić o armistycjum na cztery niedziele. Napisałem tak: przez ten czas o odsiecz do naszego króla wyślemy i instrukcji się od niego doczekamy, a dalej będzie, co Bóg da.
Usłyszawszy to mały rycerz począł znowu wąsikami ruszać, ale tym razem dlatego, że porwała go jednocześnie złość i pusty śmiech nad takim pojmowaniem spraw wojennych. On, żołnierz od lat dziecinnych, uszom swoim nie wierzył, żeby ktoś proponował nieprzyjacielowi zawieszenie broni dlatego, by był czas po odsiecz posłać.
Począł więc mały rycerz spoglądać na pana Makowieckiego i innych oficerów, oni zaś spoglądali na niego.
– Żarty, nie żarty? – spytało kilka głosów.
Po czym umilkli wszyscy.
– Wasza wielebność! – rzekł wreszcie Wołodyjowski. – Odbyłem wojny tatarskie, kozackie, moskiewskie, szwedzkie, a o takich racjach nie słyszałem. Bo nie po to tu sułtan przybył, aby nam, jeno po to, aby sobie wygodzić. Jakże to on ma dać konsens na armistycjum, jeśli mu się pisze, że przez ten czas na odsiecz sobie wygodnie poczekamy?
– Jeśli się nie zgodzi, to nie będzie nic innego, jak jest! – odrzekł ksiądz biskup.
Na to Wołodyjowski:
– Kto o armistycjum błaga, ten swój strach i swoją niemoc jawnie pokazuje, a kto na odsiecz liczy, ten widać własnym siłom nie dufa. Dowiedział się teraz o tym z owego listu pies pogański i przez to szkoda stała się nieobliczona.
Zasmucił się usłyszawszy to ksiądz biskup.
– Mogłem być gdzie indziej – rzekł – a iżem nie opuścił w potrzebie mojej owczarni, przeto wymówki znoszę.
Małemu rycerzowi zaraz uczyniło się żal godnego prałata, więc pod nogi go podjął, potem zaś ucałował w rękę i odpowiedział:
– Broń mnie Bóg, abym ja tu wymówki jakowe dawał, jeno że jest consilium[556]
[Закрыть], więc mówię, co mi eksperiencja dyktuje.
– Co tedy czynić? Niech będzie mea culpa, ale co czynić? Jak złe naprawić? – pytał biskup.
– Jak złe naprawić? – powtórzył pan Wołodyjowski.
I zamyślił się trocha, po czym podniósł wesoło głowę.
– Ano, można! Mości panowie, proszę za sobą!
I wyszedł, za nim oficerowie. W kwadrans potem cały Kamieniec zatrząsł się od huku dział. Pan Wołodyjowski zaś wypadł z ochotnikami za mury i napadłszy na uśpionych w aproszach janczarów siekł ich, póki nie rozpędził i do taboru nie odegnał.
Po czym wrócił do pana generała, u którego zastał jeszcze księdza Lanckorońskiego.
– Wasza wielebność! – rzekł wesoło – A ot, rada!
Rozdział LIV
Po owej wycieczce noc przeszła na strzelaninie, ale dorywczej; świtaniem dano znać, że kilku Turków stoi podle zamku czekając, by przeciw nim do traktowania[557]
[Закрыть] wysłano. Bądź co bądź, trzeba było wiedzieć, czego chcą, więc starszyzna na radzie wyznaczyła pana Makowieckiego i pana Myśliszewskiego, by się z pogany porozumieli.
W chwilę później połączył się z nimi pan Kazimierz Humiecki i poszli. Turków było trzech: Muchtar-bej, Salomi pasza ruszczucki i trzeci Kozra, tłumacz. Spotkanie nastąpiło pod gołym niebem, za bramą zamkową. Turcy na widok posłów poczęli kłaniać się przykładając zarazem końce palców do serca, ust i czoła, Polacy zaś witali ich uprzejmie, pytając, z czym by przyszli.
Na to Salomi rzekł:
– Mili! Wielka stała się krzywda panu naszemu, nad którą wszyscy sprawiedliwość miłujący płakać muszą, a za którą i sam Przedwieczny was ukarze, jeśli prędko jej nie naprawicie. Oto sami przysłaliście Jurycę, który czołem naszemu wezyrowi bił i o zawieszenie broni go prosił, potem zaś, gdyśmy ufając waszej cnocie, wychylili się zza skał i szańców, poczęliście z dział do nas bić, a wypadłszy za mury trupami wiernych usłaliście drogę aż po namioty padyszacha. Któren postępek bez kary zostać nie może, chyba że zaraz zamki i miasto poddając, żal wielki i zmartwienie, mili, okażecie.
Na to pan Makowiecki odpowiedział:
– Juryca jest pies, który instrukcje przekroczył, bo i białą chorągiew pachołkowi swemu wywiesić kazał, za co sądzony będzie. Ksiądz biskup pytał prywatnie od siebie, czyli by armistycjum stanąć mogło, ale że i wy nie przestaliście w czasie wysyłki onych listów do szańców strzelać (a ja sam świadek, bo mnie kamienie rozpryśnięte w gębę obraziły), przeto i od nas przerwy w strzelaniu nie mieliście prawa wymagać. Jeśli teraz przychodzicie z gotowym armistycjum, to dobrze, a jeśli nie, to powiedzcie, mili, panu swemu, że po staremu będziem zamków i miasta bronić, póki nie zgorzejem, albo co pewniejsza, póki wy w tych skałach nie zgorzejecie. Nic więcej nie mamy wam, mili, do powiedzenia prócz życzeń, aby Bóg pomnożył wasze dni i późnej starości dożyć wam pozwolił.
Po tej rozmowie wysłańcy rozjechali się zaraz. Turcy wrócili do wezyra, zaś panowie Makowiecki, Humiecki i Myśliszewski do zamku, gdzie obrzucono ich pytaniami, jako tych posłów odprawili. Owi opowiedzieli deklarację turecką.
– Nie przyjmiecie jej, bracia kochani – rzekł pan Kazimierz Humiecki. – Krótko mówiąc: ci psi chcą, byśmy do wieczora klucze miasta oddali.
Na to ozwały się liczne głosy powtarzając ulubione wyrażenie:
– Nie utyje nami ten pies pogański. Nie damy się, z konfuzją go odgonim! Nie chcemy!
Po takim postanowieniu rozeszli się wszyscy i zaraz strzelanina się rozpoczęła. Już Turcy zdołali pozaciągać wiele ciężkich dział na pozycje i kule ich mijając „brustwery” jęły wpadać w miasto. Puszkarze w mieście i na zamkach pracowali w pocie czoła przez resztę dnia i całą noc. Któren poległ, nie było go kim zastąpić, brakło również i szafarzów od kul i prochu. Dopiero przed świtaniem hałasy nieco ustały.
Lecz ledwie dzień zaczął szarzeć, a na wschodzie pokazał się różowy, bramowany złotem pas jutrzenki, gdy w obu zamkach uderzono na alarm. W mieście, kto spał, ten się rozbudził, rozespane tłumy poczęły pojawiać się na ulicach, nasłuchując pilnie.
– Szturm się gotuje! – mówili jedni drugim, ukazując w stronę zamków.
– A pan Wołodyjowski tam jest? – pytały niespokojne głosy.
– Jest! Jest! – odpowiadali inni.
W zamkach zaś bito w kaplicach we dzwony, prócz tego warczenie bębnów odzywało się ze wszystkich stron. W półświcie, półmroku porannym, gdy miasto było stosunkowo ciche, brzmiały te głosy tajemniczo i uroczyście. W tejże chwili Turcy „kindię” zagrali; jedna kapela podawała dźwięki drugiej, one zaś tak biegły, jak echo, przez cały tabor niezmierny. Mrowie pogańskie poczęło się poruszać koło namiotów. Przy wstającym dniu wychylały się z pomroki spiętrzone szańce, szańczyki i aprosze, ciągnące się długą linią podle zamku. Naraz na całej tej długości ryknęły ciężkie działa tureckie, odhuknęły im gromkim echem skały Smotrycza i stał się grzmot tak okropny i straszliwy, jakby w lamusie niebieskim zapaliły się wszystkie pioruny na składzie leżące i zlatywały razem ze sklepieniem obłoków na ziemię.
Była to wielka artyleria. Miasto i zamki odpowiedziały potężnie. Wkrótce dymy przesłoniły słońce, świat i nie było widać fortyfikacji tureckich, nie było widać Kamieńca, tylko jedną szarą, olbrzymią chmurę, pełną w środku gromów i łoskotu.
Lecz działa tureckie donośniejsze były od miejskich. Wkrótce śmierć w mieście poczęła kosić. Kilka kartaunów rozbito. Z obsługi przy hakownicach po dwóch i trzech naraz ginęło. Ojcu franciszkanowi, który po szańcu chodząc, działa błogosławił, klin spod armaty oberwał nos i część gęby; przy nim dwóch Żydów, wielkich rezolutów, do rychtowania pomagających, upadło.
Lecz głównie biły działa w szaniec miejski. Pan Kazimierz Humiecki siedział tam, jako salamandra, w największym ogniu i dymie; połowa z sotni jego poległa, pozostali wszyscy niemal byli ranni. On sam zaniemówił i ogłuchł, lecz przy pomocy lackiego wójta zmusił do milczenia baterie nieprzyjacielskie, dopóty przynajmniej, dopóki na miejsce dawnych rozbitych dział nie pozaciągano nowych.
Upłynął dzień, drugi, trzeci, a owo straszliwe colloquium[558]
[Закрыть] armat nie ustawało ani na chwilę. U Turków zmieniali się puszkarze cztery razy na dobę, lecz w mieście jedni i ci sami musieli wytrwać bez snu, prawie bez jedzenia, na wpół uduszeni od dymu, wielu rannych od rozpryśniętych kamieni i złomków lawet. Żołnierze wytrwali, ale w mieszczanach poczęło słabnąć serce. Trzeba ich było w końcu naganiać kijami do armat, przy których zresztą gęstym padali trupem. Na szczęście wieczorem i przez noc trzeciego dnia, z czwartku na piątek, główny impet zwrócił się na zamki.
Zasypywano oba, a szczególniej stary, granatami z wielkich moździerzów, które jednak „mało co psowały, gdyż w ciemności każdy granat jest znaczny i człowiek przed nim łatwo umknąć potrafi”. Dopiero nad ranem, gdy ludzi ogarnęło tak wielkie znużenie, iż ze snu walili się z nóg, poczęli ginąć dość gęsto.
Mały rycerz, Ketling, Myśliszewski i Kwasibrocki odpowiadali z zamków na ogień turecki. Pan generał podolski raz w raz do nich zaglądał i chodził wśród gradu kul frasobliwy, ale na niebezpieczeństwo niebaczący.
Wszelako ku wieczorowi, gdy ogień jeszcze się powiększył, pan Potocki zbliżył się do Wołodyjowskiego.
– Mości pułkowniku – rzekł – nie utrzymamy się tu.
.
– Póki poprzestają na strzelaniu – odrzekł mały rycerz – póty się utrzymamy, ale oni minami nas stąd wysadzą, bo kują.
– Zali kują istotnie? – spytał niespokojnie pan generał.
Na to Wołodyjowski:
– Siedmdziesiąt armat gra i grzmot jest prawie nieustający, ale przecie zdarzają się chwile cichości. Jak taka nadejdzie, niech jeno wasza dostojność dobrze nadstawi ucha, a usłyszy.
Na ową chwilę nie potrzebowali istotnie długo czekać, tym bardziej że wypadek przyszedł im w pomoc. Oto jedno z dział burzących tureckich pękło. Sprowadziło to pewne zamieszanie; z innych szańców posłano pytać, co się dzieje, i nastała przerwa w strzelaniu.
Wówczas pan Potocki z Wołodyjowskim zbliżyli się do samego końca jednego z zamkowych wyczółków i poczęli słuchać. Po pewnym czasie uszy ich ułowiły dosyć wyraźnie dźwiękliwe odgłosy kilofów bijących w skalną ścianę.
– Kują – rzekł pan Potocki.
– Kują – powtórzył mały rycerz.
Po czym zamilkli. Wielki niepokój pojawił się w twarzy generała; podniósł ręce i skronie dłońmi przycisnął. Widząc to Wołodyjowski rzekł:
– Zwyczajna to rzecz w każdym oblężeniu. Pod Zbarażem ryli pod nami dzień i noc.
Pan jenerał podniósł głowę.
– Co Wiśniowiecki na to robił?
– Przenosiliśmy się z obszerniejszych wałów w coraz ciaśniejsze.
– A nam co czynić przystoi?
– Nam należy działa, a z nimi co można zabrać i do starego zamku się przenieść, bo stary na takich skałach fundowan, że i minami ich nie rozsadzą. Zawszem tak mniemał, że nowy posłuży tylko na to, żeby dać pierwszy wstręt nieprzyjacielowi, potem trzeba nam go będzie samym od czoła prochami wysadzić i prawdziwa obrona pocznie się dopiero w starym.
Nastała chwila milczenia i generał pochylił znów stroskaną głowę.
– A jeśli nam i ze starego zamku przyjdzie ustąpić? Gdzie ustąpimy? – pytał złamanym głosem.
Na to wyprostował się mały rycerz, ruszył wąsikami i ukazał palcem na ziemię.
– Ja jeno tam! – rzekł.
W tej chwili działa zaryczały na nowo i całe stada granatów poczęły lecieć na zamek, ale że już mrok był na świecie, więc było je widać doskonale. Pan Wołodyjowski, pożegnawszy się z generałem, poszedł wzdłuż murów i przechodząc od jednej baterii do drugiej, wszędy zachęcał, rady dawał, wreszcie spotkawszy się z Ketlingiem rzekł:
– A co?
Ów uśmiechnął się słodko.
– Widno od granatów jak w dzień – rzekł ściskając rękę małego rycerza – nie żałują nam ognia!
– Działo im znaczne pękło. Tyś wysadził?
– Ja.
– Spać mi się chce okrutnie.
– I mnie, ale nie czas.
– Ba – rzekł Wołodyjowski – i żoniska muszą być niespokojne; na tę myśl sen odbiega.
– Modlą się za nas – rzekł Ketling wznosząc oczy ku lecącym granatom.
– Dajże Bóg zdrowie mojej i twojej!
– Między ziemiankami – począł Ketling – nie ma…
Lecz nie dokończył, bo mały rycerz, zwróciwszy się w tej chwili ku wnętrzu zamku, krzyknął nagle wielkim głosem:
– Dla Boga! Rety! Co ja widzę!
I skoczył przed siebie. Ketling obejrzał się ze zdziwieniem: o kilkanaście kroków na podwórcu zamkowym ujrzał Baśkę w kompanii pana Zagłoby i Żmudzina Piętki.
– Pod mur! Pod mur! – krzyczał mały rycerz ciągnąc ich co prędzej pod przykrycie blankowe. – Dla Boga!…
– Ha! – mówił przerywanym głosem, sapiąc, pan Zagłoba – Daj tu sobie z taką rady! Proszę, perswaduję: „Zgubisz siebie i mnie!” – klękam, nic! Miałem ją samą puścić, co?… Uf! Nic nie pomaga! Nic nie pomaga! „Pójdę i pójdę!” Masz ją!
Basia miała przestrach w twarzy i brwi jej drgały jak do płaczu. Ale nie granatów się bała, nie grzmotu kul, nie rozpryśniętych kamieni, tylko gniewu męża.
Więc ręce złożyła jak dziecko obawiające się kary i poczęła wołać łkającym głosem:
– Nie mogłam, Michałku! Jak ciebie kocham, nie mogłam! Mój Michałku, nie gniewaj się! Ja nie mogę tam siedzieć, kiedy ty tu gorzejesz, nie mogę, nie mogę!…
On zaczął się w istocie gniewać, już zakrzyknął: „Baśka, Boga się nie boisz!” – lecz nagle porwało go rozczulenie, głos mu uwiązł w gardle i dopiero gdy ta najdroższa jasna głowa spoczęła na jego piersiach, ozwał się:
– Mój ty przyjacielu wierny do śmierci, mój ty!…
I objął ją rękoma.
A tymczasem Zagłoba, wcisnąwszy się w załamanie muru, mówił pospiesznie do Ketlinga:
– I twoja chciała iść, jenośmy ją zwiedli, że nie idziemy. Jakże! W takowym stanie… jenerał artylerii ci się urodzi, szelmą jestem, jeśli nie jenerał… Ha! Na most od miasta do zamku padają granaty jak gruszki… Myślałem, że się rozpuknę… ze złości, nie ze strachu… Przewróciłem się na ostre czerepy i podarłem sobie tak skórę, że przez tydzień bez bólu nie usiędę. Zakonnice muszą mnie smarować, na modestię nie uważając… Uf! A te szelmy strzelają i strzelają, żeby ich pioruny wystrzelały!… Pan Potocki mnie komendę chce oddać… Dajcie pić żołnierzom, bo nie wytrzymają… Patrzcie na ten granat! Dalibóg! Blisko tu gdzieś padnie… Osłońcie Baśkę! Dalibóg, blisko!…
Lecz granat upadł daleko, nie blisko, bo aż na dach kaplicy luterskiej w starym zamku. Tam, że sklepienie było bardzo mocne, zniesiono amunicję, lecz pocisk przebił sklepienie i zapalił prochy. Huk potężny, silniejszy od grzmotu dział, wstrząsnął posadami obu zamków. Z blanków ozwały się głosy przerażenia – armaty i polskie, i tureckie umilkły.
Ketling porzucił Zagłobę, pan Wołodyjowski Basię i co siły w nogach skoczyli obaj na mury. Przez chwilę słychać było, jak obaj wydawali zdyszanymi piersiami rozporządzenia, lecz komendę ich zgłuszyło warczenie bębnów w szańcach tureckich.
– Do ataku pójdą! – szepnął Zagłoba Basi.
Jakoż Turcy usłyszawszy wybuch wyobrazili sobie widocznie, że oba zamki muszą być zrujnowane, a obrońcy częścią zagrzebani w gruzach, częścią przejęci strachem. W tej myśli gotowali się do szturmu. Głupi! Nie wiedzieli, iż sama tylko kaplica luterska wyleciała w powietrze, wybuch zaś prócz wstrząśnienia nie przyczynił innych szkód i nawet żadne działo nie wypadło z łoża na nowym zamku. Atoli w szańcach warczenie bębnów stało się coraz gorętsze. Tłumy janczarów zsunęły się z szańców i biegły kłusem ku zamkowi. Ognie na zamku i w przykopach tureckich pogasły wprawdzie, ale noc uczyniła się pogodna i przy świetle księżyca widać było zbitą masę białych czapek janczarskich kołyszącą się od biegu na kształt fali poruszanej wiatrem. Szło kilka tysięcy janczarów i kilkaset dżamaku. Wielu z nich nie miało nigdy już ujrzeć stambulskich minaretów, jasnych wód Bosforu i ciemnych cyprysów cmentarnych, ale teraz biegli z zaciekłością i nadzieją pewnego zwycięstwa w sercach.
Wołodyjowski biegł, jak duch, wzdłuż murów.
– Nie strzelać! Czekać komendy! – wołał przy każdym dziale.
Dragoni z muszkietami położyli się wiankiem na blankach dysząc zawziętością. Nastała cisza, słychać było tylko odgłos szybkiego stąpania janczarów, jak przygłuszony grzmot. Im byli bliżej, tym byli pewniejsi, że jednym zamachem ogarną oba zamki. Wielu mniemało, że resztki obrońców cofnęły się już do miasta i że na blankach pustka. Dobiegłszy do fosy poczęli ją zarzucać faszyną[559]
[Закрыть], worami bawełny, pękami słomy i zarzucili w mgnieniu oka.
Na murach była ciągle cisza.
Lecz gdy pierwsze szeregi wstąpiły już na podściel, którą zarzucona była fosa, w jednym wrębie blankowym huknął wystrzał z pistoletu, a jednocześnie prawie przeraźliwy głos zawołał:
– Ognia!
I zaraz oba wyczółki i łączące je wydłużenie czołowe zaświeciły długą błyskawicą płomienia; rozległ się grzmot dział, grzechotanie samopałów i muszkietów, wrzask obrońców, wrzask napastników. Jak kiedy dziryt, rzucony ręką tęgiego osacznika, uwięźnie do połowy w brzuchu niedźwiedzia, ów zwija się w kłąb, ryczy, rzuca się, miota, wypręża i znów się zwija – tak właśnie skłębiły się tłumy janczarów i dżamaku. Ni jeden strzał przeciwników nie był daremny. Działa nabite kartaczami po prostu kładły ludzi mostem, jak wiatr gwałtowny kładzie za jednym podmuchem łan zbożowy. Ci, którzy uderzyli na wydłużenie łączące wyczółki, znaleźli się w trzech ogniach – i ogarnięci przerażeniem, poczęli zbijać się w bezładną kupę do środka, ścieląc się tak gęstym trupem, iż tworzyły się z nich drgające wzgórza. Ketling mieszał kartaczami z dwóch dział w tej kupie, wreszcie gdy poczęli uciekać, zamknął deszczem żelaza i ołowiu wąskie ujście między wyczółkami.
Atak został na całej linii odparty, więc gdy janczarowie i dżamak, odbieżawszy fosy, uciekali jak obłąkani z rykiem przestrachu – w szańcach tureckich poczęto ciskać zapalone maźnice, pochodnie oraz palić sztuczne ognie prochowe, dzień z nocy czyniące, aby uciekającym drogę oświecić i spodziewanej wycieczce pościg utrudnić.
Tymczasem pan Wołodyjowski, widząc ową kupę zamkniętą między wyczółkami, skrzyknął dragonów i spuścił się wraz z nimi ku niej. Owi nieszczęśni raz jeszcze próbowali wydostać się przez ujście, lecz Ketling zasypywał je tak okropnie, że wnet zatkało się stosem trupów jak wał wysokim. Żywym pozostawało tylko zginąć, bo obrońcy nie chcieli brać jeńców, więc poczęli się bronić okropnie. Tęgie chłopy zbijając się w małe gromadki, po dwóch, trzech, po pięciu – i podpierając jeden drugiego plecami, zbrojni w dzidy, berdysze, jatagany i szable, siekli zapamiętale. Strach, przerażenie, pewność śmierci, rozpacz zmieniły się w nich w jedno uczucie wściekłości. Ogarnęło ich uniesienie bojowe. Niektórzy rzucali się w zapamiętaniu pojedynczo na dragonów. Tych roznoszono w mgnieniu oka na szablach. Była to walka dwóch furii, bo i dragonów z trudu, bezsenności, głodu ogarnęła zwierzęca zawziętość na tego nieprzyjaciela, że zaś przewyższali go biegłością w walce na białą broń, więc szerzyli klęski okropne. Ketling, ze swej strony, chcąc rozwidnić pole walki rozkazał także pozapalać maźnice ze smołą i przy ich blasku widać było niepohamowanych Mazurów ścinających się z janczarami na szable, wodzących się za łby i za brody. Szczególniej srogi Luśnia szalał na kształt rozhukanego byka. Na końcu drugiego skrzydła walczył sam pan Wołodyjowski, wiedząc zaś, że Baśka spoglądała na niego z murów, przeszedł sam siebie. Jak gdy zjadliwa łasica wdarłszy się w stertę zboża, przez rojowisko myszy zamieszkałą, czyni w nich rzeź straszliwą, tak i mały rycerz rzucał się na podobieństwo ducha zniszczenia między janczarami. Już imię jego znane było między Turkami i z poprzednich walk, i z opowiadań Turków chocimskich; już było powszechne mniemanie, że żaden człowiek, który się z nim spotka, nie odejmie się śmierci; więc niejeden z tych janczarów zamkniętych teraz w wyczółkach, ujrzawszy go nagle przed sobą, nie bronił się nawet, ale przymknąwszy oczy konał pod ciosem rapiera, ze słowem „kiszmet”[560]
[Закрыть] na ustach. Wreszcie opór ich osłabł; reszta rzuciła się pod ów wał trupów zagradzający ujście i tam ich docięto.
Dragoni wrócili teraz przez wymoszczoną fosę ze śpiewem i krzykiem, zziajani, pachnący krwią; następnie dano jeszcze kilka strzałów działowych z szańców tureckich i z zamku, po czym nastała cisza. Tak skończyła się owa walka armat od kilku dni trwająca, a ukoronowana przez szturm janczarów.