355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Henryk Sienkiewicz » Pan Wołodyjowski » Текст книги (страница 5)
Pan Wołodyjowski
  • Текст добавлен: 17 октября 2016, 03:12

Текст книги "Pan Wołodyjowski"


Автор книги: Henryk Sienkiewicz



сообщить о нарушении

Текущая страница: 5 (всего у книги 40 страниц)

Rozdział VII

Panna Basia dopilnowała jednak Wołodyjowskiego, żeby ją „fechtów” uczył, on zaś nie odmówił, bo po kilku dniach, choć zawsze wolał Drohojowską, jednak i Baśkę bardzo polubił, ile że[111]

[Закрыть]
zresztą trudno jej było nie lubić.

Pewnego poranku zaczęła się tedy pierwsza lekcja, głównie chełpliwością Baśki wywołana i jej upewnieniami, jako że już tę sztukę wcale nieźle posiada i nie byle kto potrafi jej pola dotrzymać.

– Starzy żołnierze mnie uczyli – mówiła – których u nas nie brak, a wiadomo przecie, że nie masz nad naszych szermierzów[112]

[Закрыть]
… Ba, to jeszcze pytanie, czybyście i waćpanowie równych sobie nie znaleźli.

– Co waćpanna mówisz – zawołał Zagłoba – my w całym świecie równych nie mamy!

– Chciałabym, żeby się pokazało, iż i ja równa. Nie spodziewam się, ale chciałabym!

– Na strzelanie z bandoleciku to i ja bym się popróbowała – rzekła śmiejąc się pani Makowiecka.

– Dla Boga! Chyba same amazonki w Latyczowskiem mieszkają – rzekł Zagłoba.

Tu zwrócił się do Drohojowskiej:

– A waćpanna jaką bronią najlepiej władasz?

– Żadną – odpowiedziała Krzysia.

– Aha! Żadną! – zakrzyknęła Baśka. I tu przedrwiwając Krzysię poczęła śpiewać:

 
Wierzcie, rycerze,
Na nic pancerze,

Na nic się tarcze zdały!
Przez stal, żelazo
W serce się wrażą

Kupida ostre strzały!
 

– Taką ona bronią władnie[113]

[Закрыть]
, nie bójcie się! – dodała zwracając się do Wołodyjowskiego i Zagłoby. – Szermierz też z niej nie lada!

– Wychodź waćpanna! – rzekł pan Michał chcąc ukryć lekkie pomieszanie.

– Ej, Boże! Żeby się pokazało, co ja myślę! – zawołała Basia rumieniąc się z radości.

I stanęła zaraz w pozycji mając lekką polską szabelkę w prawicy, lewą zaś rękę zasunęła za plecy i z wysuniętą piersią naprzód, z podniesioną głową i rozdętymi chrapkami była tak ładna i tak różowa, że Zagłoba szepnął do pani stolnikowej:

– Żaden gąsiorek, choćby ze stuletnim węgrzynem, nie udelektowałby mnie tak swym widokiem!

– Uważ waćpanna – rzekł Wołodyjowski – ja się tylko będę bronił, ni razu nie przytnę, a waćpanna atakuj, jak się jej żywnie podoba.

– Dobrze. Kiedy zaś waćpan będziesz chciał, żebym przestała, to mi słowo rzeknij.

– Mogłoby się i tak skończyć, kiedy bym tylko zechciał!…

– A to jakim sposobem?

– Bo takiemu szermierzykowi łatwie bym szabelkę z rąk wytrącić zdołał.

– Zobaczymy!

– Nie zobaczymy, bo tego przez politykę nie uczynię.

– Nie trzeba tu żadnej polityki. Uczyń to waść, jeśli zdołasz. Wiem, że mniej umiem od waćpana, ale tego przecie sobie nie dam uczynić!

– Więc waćpanna pozwalasz?

– Pozwalam!

– Dajże spokój, hajduczku najsłodszy – rzekł Zagłoba. – On to z największymi mistrzami czynił.

– Zobaczymy! – powtórzyła Basia.

– Zaczynajmy! – rzekł Wołodyjowski, nieco zniecierpliwiony przechwałkami dziewczyny.

Zaczęli.

Basia przycięła okrutnie, skacząc przy tym jak konik polny.

Wołodyjowski zaś stał w miejscu, czyniąc, wedle swego zwyczaju, malusieńkie ruchy szablą i nie bardzo nawet zważając na atak.

– A waćpan to się ode mnie jak od uprzykrzonej muchy oganiasz! – zawołała podrażniona Basia.

– Jaż się z waćpanną nie próbuję, jeno ją uczę! – odparł mały rycerz. – Dobrze tak! Jak na białogłowę, wcale nieźle! Spokojniej z dłonią!

– Jak na białogłowę? Masz waćpan za białogłowę! Masz! Masz!

Ale pan Michał, lubo Basia zażyła swych cięć najznamienitszych, nic nie miał. Owszem, umyślnie począł rozmawiać z Zagłobą, aby okazać, jak mało dba o Basine ciosy.

– Odstąp waćpan od okna, bo pannie ciemno, a choć szabla większa od igły, za to ma panna mniej eksperiencji[114]

[Закрыть]
do szabli niż do igły.

Chrapki Basi rozdęły się jeszcze więcej, a czupryna spadła całkiem na błyszczące oczka.

– Waćpan mnie lekceważysz? – spytała dysząc mocno.

– Nie osobę, broń Boże!

– Nie cierpię pana Michała!

– Masz, bakałarzu, za twą naukę! – odpowiedział mały rycerz.

Po czym znów do Zagłoby:

– Dalibóg, że śnieg zaczyna padać.

– Ot, śnieg! Śnieg! Śnieg! – powtarzała przycinając Baśka.

– Baśka, dosyć! Ledwie już dyszysz! – wtrąciła pani stolnikowa.

– No, trzymaj waćpanna szablę, bo wytrącę!

– Zobaczymy!

– A ot!

I szabelka, wyfrunąwszy jako ptak z rąk Basi, upadła z brzękiem aż koło pieca.

– To ja sama! Niechcący! To nie waćpan! – wołała ze łzami w głosie panienka i chwyciwszy w mig szabelkę, znowu przycięła.

– Spróbuj waćpan teraz…

– A ot! – powtórzył pan Michał.

I szabelka znów się znalazła pod piecem.

Pan Michał zaś rzekł:

– Na dzisiaj dość!

Pani stolnikowa poczęła drgać i piszczeć głośniej jak zwykle, Basia zaś stała na środku izby, zmieszana, odurzona, dysząc mocno, gryząc wargi i tłumiąc łzy, które przemocą cisnęły się jej do oczu. Wiedziała, że tym bardziej będą się śmieli, jeżeli wybuchnie płaczem, i koniecznie chciała się wstrzymać, ale widząc, że nie zdoła, wypadła nagle z izby.

– Dla Boga! – zawołała pani stolnikowa. – Pewnie do stajni uciekła, a taka zgrzana… jeszcze ją zamróz chyci[115]

[Закрыть]
. Trzeba chyba pójść za nią! Krzysiu, nie wychodź!

To rzekłszy wyszła i porwawszy ciepłą jubkę[116]

[Закрыть]
w sieni, biegła z nią do stajni, a za nią biegł Zagłoba, niespokojny o swego hajduczka.

Chciała wybiec i Drohojowska, lecz mały rycerz chwycił ją za rękę.

– Słyszałaś waćpanna zakaz? Nie puszczę tej ręki, póki nie wrócą.

I rzeczywiście nie puszczał. A była to ręka jakoby atłasowa, miękka; panu Michałowi wydało się, że jakiś strumień ciepły przepływa z tych cienkich palców w jego kości, sprawując w nich lubość niezwykłą, więc trzymał je coraz mocniej.

Lekkie rumieńce przeleciały przez smagławą twarz Krzysi.

– Tom, widzę, branka w jasyr wzięta! – rzekła.

– Kto by taki jasyr wziął, sułtanowi nie miałby czego zazdrościć, któren i sułtan pół państwa swojego chętnie by za taką oddał.

– Aleby mnie waćpan przecie poganom nie sprzedał!

– Jakobym i duszy diabłu nie sprzedał!

Tu pomiarkował pan Michał, że chwilowy zapał zbyt daleko go unosi, i poprawił:

– Jakobym i siostry nie sprzedał!

A Drohojowska odrzekła poważnie:

– Toś waćpan utrafił. Siostrą afektem jestem dla pani stolnikowej, będę i waćpanową.

– Dziękuję z serca – rzekł pan Michał całując jej rękę – bo mi okrutnie pociechy potrzeba.

– Wiem, wiem! – powtórzyła panienka – jam też sierota!

Tu mała łezka stoczyła się jej z powieki i osiadła na owym puszku nad ustami.

A Wołodyjowski patrzył na łezkę, na usta lekko ocienione, wreszcie rzekł:

– Takaś waćpanna dobra jako właśnie anioł! Już mi ulżyło!

Krzysia uśmiechnęła się słodko.

– Daj Boże waćpanu!

– Jak mi Bóg miły!

Czuł przy tym mały rycerz, że gdyby powtórnie pocałował ją w rękę, to by mu jeszcze bardziej ulżyło. Ale w tej chwili weszła pani Makowiecka.

– Baśka jubkę wzięła – rzekła – ale w takiej jest konfuzji, że za nic nie chce przyjść. Pan Zagłoba ugania się za nią po całej stajni.

Jakoż Zagłoba, nie szczędząc pociech i perswazyj, nie tylko się uganiał za Baśką po całej stajni, ale wyparł ją wreszcie na dwór w tej nadziei, że ją prędzej do ciepłej izby namówi.

Ona umykała przed nim powtarzając: – Otóż nie pójdę! Niech mnie zamróz chyci! Nie pójdę! nie pójdę!… – Na koniec dostrzegłszy już przy domu słup ze szczeblami, a na nim drabinę, skoczyła na nią jak wiewiórka i oparła się dopiero na skraju dachu. Tam siadłszy zwróciła się ku panu Zagłobie i na wpół już ze śmiechem zawołała:

– Dobrze, pójdę, jeśli waćpan wleziesz tu po mnie!

– A cóż to ja koczur jestem, hajduczku, żebym za tobą po dachach łaził? Tak to mi płacisz za to, że cię kocham?

– I ja waćpana kocham, ale z dachu!

– Dziad swoje – baba swoje! Złaź mi tu zaraz!

– Nie zlazę[117]

[Закрыть]
!

– Śmiech, jak mi Bóg miły, żeby do serca tak brać konfuzję! Nie tobie, łasico utrapiona, ale Kmicicowi, któren za mistrza nad mistrze uchodził, Wołodyjowski to samo uczynił – i nie na żarty, lecz w pojedynku. Jemu najznamienitsi szermierze włoscy, niemieccy i szwedzcy nie dłużej jak przez jeden pacierz mogli dać opór, a tu jeden bąk taki do serca bierze przeprawę. Fe! Wstydź się! Złaź, złaź! Przecie ty się dopiero uczysz!

– Ale pana Michała nie cierpię!

– Bogać tam! Za to, że exquisitissimus w tym, co sama chcesz umieć? Powinnaś go tym bardziej kochać!

Pan Zagłoba nie mylił się. Uwielbienie Basi dla małego rycerza wzrosło pomimo jej konfuzji, ale odrzekła:

– Niech go Krzysia kocha!

– Złaź, złaź!

– Nie zlazę!

– Dobrze, to siedź; powiem ci jeno, że to nawet i niepolitycznie pannie na drabinie siedzieć, bo ucieszny może dać światu prospekt[118]

[Закрыть]
!

– A nieprawda! – rzekła Basia ogarniając rękoma jubkę.

– Ja tam stary, oczu nie wypatrzę, ale zaraz tu wszystkich zawołam, niech się dziwują!

– Już zlazę! – wołała Basia.

Wtem Zagłoba zwrócił się w bok domu.

– Dalibóg, ktoś idzie! – rzekł.

Jakoż zza węgła ukazał się młody pan Nowowiejski, który przyjechawszy konno, przywiązał konia przy bocznej furcie, sam zaś obchodził dom pragnąc wejść przez główne drzwi.

Basia ujrzawszy go znalazła się w dwóch skokach na ziemi, lecz niestety było już za późno.

Pan Nowowiejski widział ją zeskakującą z drabiny, więc stanął zmieszany, zdumiony, oblany rumieńcami jak panna; Basia stała przed nim tak samo. Aż nagle zakrzyknęła:

– Druga konfuzja!

Pan Zagłoba, rozbawiony wielce, mrugał czas jakiś swym zdrowym okiem, na koniec rzekł:

– Pan Nowowiejski, naszego Michała przyjaciel i podkomendny, a to jest panna Drabinowska… tfu!… chciałem powiedzieć: Jeziorkowska!

Nowowiejski przyszedł prędko do siebie, a że był to żołnierz bystrego dowcipu, choć młody, więc skłonił się i podniósłszy oczy na cudne zjawisko, rzekł:

– Dla Boga! Róże na śniegu w Ketlingowym ogrodzie kwitną!

A Basia dygnąwszy mruknęła sama do siebie:

– Dla innego nosa niż twój!

Po czym rzekła bardzo wdzięcznie:

– Proszę do komnat!

I sunęła sama naprzód, a wpadłszy prędko do izby, w której pan Michał siedział z resztą kompanii, zawołała robiąc przytyk do czerwonego kontusza pana Nowowiejskiego:

– Gil przyleciał!

Za czym siadła na stołku, złożywszy ręce w małdrzyk[119]

[Закрыть]
, a buzię w ciup, jak przystało na skromną i przystojnie wychowaną panienkę.

Pan Michał przedstawił młodego przyjaciela siostrze i Krzysi Drohojowskiej, a ów ujrzawszy drugą pannę, chociaż w odmiennym rodzaju, lecz równie niepośledniej urody, zmieszał się po raz wtóry; pokrył to jednak ukłonem i dla dodania sobie fantazji ręką do wąsów, które mu jeszcze nie rosły, sięgnął.

Zakręciwszy tedy palcami nad wargą, zwrócił się do Wołodyjowskiego i opowiedział mu cel swego przybycia. Oto pan hetman wielki pilnie pożądał widzieć małego rycerza. O ile pan Nowowiejski się domyślał, chodziło o jakąś funkcję wojskową, hetman bowiem odebrał świeżo kilka listów, mianowicie od pana Wilczkowskiego, od pana Silnickiego, od pułkownika Piwo i od innych komendantów na Ukrainie i Podolu rozrzuconych, z doniesieniami o krymskich wypadkach, które nie zapowiadały się pomyślnie.

– Sam chan i sułtan Gałga, który z nami u Podhajec paktował – mówił dalej pan Nowowiejski – chcą paktów dotrzymać; ale Budziak szumi już jako ul na wyroju[120]

[Закрыть]
; białogrodzka orda również się burzy; ci nie chcą ni chana, ni Gałgi słuchać…

– Już mi to pan Sobieski konfidował[121]

[Закрыть]
i o radę pytał – rzekł Zagłoba. – Co tam mówią teraz o wiośnie?

– Powiadają, że z pierwszą trawą ruszy się na pewno to robactwo, które znowu trzeba będzie wygnieść – odpowiedział pan Nowowiejski.

To rzekłszy okrutnego marsa[122]

[Закрыть]
postawił i począł wąsy tak kręcić, że aż mu górna warga poczerwieniała.

Basia, patrząc bystrze, spostrzegła to zaraz, więc zasunęła się nieco w tył, by jej pan Nowowiejski nie widział, i dalej także wąsy kręcić naśladując młodocianego kawalera.

Pani stolnikowa zgromiła ją zaraz oczyma, lecz jednocześnie poczęła drgać tamując usilnie śmiech; pan Michał również wargi przygryzał, a Drohojowska spuściła tak oczy, że aż jej długie rzęsy rzucały cień na policzki.

– Waćpan – rzekł Zagłoba – młody człek, ale doświadczony żołnierz!

– Mam dwadzieścia dwa lat, a siedm, nie wymawiając, ojczyźnie służę, bo w piętnastym roku w pole z infimy[123]

[Закрыть]
uciekłem! – odpowiedział młodzieńczyk.

– I ze stepem się zna, i trawami umie chodzić, i jak kania[124]

[Закрыть]
na pardwy[125]

[Закрыть]
na ordyńców[126]

[Закрыть]
spadać – dodał pan Wołodyjowski. – Zagończyk to nie lada! Jemu się Tatar w stepie nie przytai!

Pan Nowowiejski spłonął z ukontentowania, że go chwalba z tak sławnych ust wobec panien spotykała.

Był to przy tym nie tylko jastrząb stepowy, ale i piękny chłopak, czarniawy, wichrami spalony. Na twarzy nosił bliznę od ucha aż do nosa, który od przycięcia z jednej strony był cieńszy niż z drugiej. Oczy miał bystre, przywykłe w dal patrzyć, nad nimi mocne czarne brwi, zrośnięte nad nosem i tworzące jakoby łuk tatarski. Na wygolonej głowie wichrzył mu się czarny, niesforny czub. Basi podobał się i z mowy, i z postawy, ale mimo tego nie przestała go udawać.

– Proszę! – rzekł Zagłoba. – Miło widzieć starym jak ja, że godne nas młodsze pokolenie roście[127]

[Закрыть]
.

– Jeszcze nie godne! – odparł Nowowiejski.

– Chwalę i modestię! Rychło patrzeć, jak waćpanu zaczną i komendy pomniejsze powierzać.

– Jakże! – zawołał pan Michał – już bywał komendantem i na własną rękę gromił!

Pan Nowowiejski począł tak wąsy kręcić, że o mało sobie wargi nie urwał.

A Basia, nie spuszczając z niego oczu, podniosła również obie ręce do twarzy i naśladowała go we wszystkim.

Lecz sprytny żołnierz spostrzegł wkrótce, że spojrzenia całej kompanii kierują się w bok, tam gdzie nieco za nim siedzi owa panna, którą na drabinie widział, i zaraz domyślił się, że musi ona tam coś przeciw niemu knować.

Niby więc nie zważając rozmawiał dalej i wąsów po staremu szukał, wreszcie upatrzywszy chwilę obrócił się tak szybko, że Basia nie miała czasu ni oczu od niego odwrócić, ni rąk od twarzy odjąć.

Zaczerwieniła się też okrutnie i sama nie wiedząc, co czynić, powstała z krzesła. Wszyscy się trochę zmieszali i nastała chwila milczenia.

Nagle Basia uderzyła się rękoma po sukience.

– Trzecia kontuzja! – zakrzyknęła swym srebrnym głosem.

– Moja mościa panno! – rzekł żywo pan Nowowiejski. – Zaraz spostrzegłem, iż się za mną coś nieszczerego dzieje. Przyznaję, że mi za wąsami tęskno, ale jeśli ich nie doczekam, to dlatego, że dla ojczyzny polegnę, a w takim razie mam nadzieję, że prędzej na płacz niż na uśmiech u waćpanny zarobię.

Basia stała ze spuszczonymi oczyma, szczerymi słowy kawalera tym bardziej zawstydzona.

– Musisz jej waćpan wybaczyć – rzekł Zagłoba. – Płocha jest, bo młoda, ale to złote serce!

A ona, jakby na potwierdzenie słów pana Zagłoby, szepnęła zaraz po cichu:

– Przepraszam waćpana… bardzo…

Pan Nowowiejski zaś chwycił ją w tej samej chwili za ręce i począł je całować.

– Dla Boga! Już też waćpanna do serca nie bierz! Toć ja przecie nie żaden barbarus[128]

[Закрыть]
. Mnie to należy przepraszać waćpannę za to, żem śmiał jej zabawę popsować. My sami, żołnierze, kochamy się w pustocie! Mea culpa! Jeszcze raz te rączęta pocałuję, a jeśli póty mam całować, póki mi waćpanna nie wybaczysz, to – na rany boskie – nie odpuszczaj choćby do wieczora!

– O, to grzeczny kawaler! Widzisz, Basiu! – rzekła pani Makowiecka.

– Widzę! – odpowiedziała Basia.

– Już i dobrze! – zawołał pan Nowowiejski.

To powiedziawszy wyprostował się i z wielką fantazją do wąsów z przyzwyczajenia sięgnął, ale się wnet spostrzegł i wybuchnął szczerym śmiechem; Basia za nim, inni za Basią. Wesołość ogarnęła wszystkich. Zagłoba kazał zaraz jedną i drugą butlę z Ketlingowej piwnicy przynieść i dobrze im się działo.

Pan Nowowiejski, stukając ostrogą o ostrogę, czuprynę palcami nastroszał i coraz ogniściej na Basię spoglądał. Spodobała mu się bardzo. Stał się też wymowny niepomiernie, a że to przy hetmanie będąc żył na wielkim świecie, więc miał co opowiadać.

Prawił tedy o sejmie convocationis, o jego zakończeniu i o tym, jak się piec pod ciekawymi arbitrami w izbie senatorskiej, ku wielkiej uciesze wszystkich, zawalił. Odjechał na koniec aż po obiedzie, mając oczy, serce i duszę Basi pełną.

Rozdział VIII

Tego samego dnia oznajmił się mały rycerz u hetmana, który kazawszy go zaraz puścić rzekł mu:

– Muszę Ruszczyca do Krymu wysłać, aby patrzył, na co się tam zanosi, i aby u chana o dotrzymanie paktów kołatał. Chceszli na nowo wstąpić do służby i komendę po nim objąć? Ty, Wilczkowski, Silnicki i Piwo będziecie mieć oko na Dorosza i na Tatarów, którym nigdy zupełnie ufać nie można.

Pan Wołodyjowski posmutniał. Przecie oto kwiat wieku przesłużył. Przez całe dziesiątki lat spokoju nie zaznał; żył w ogniu, w dymach, w trudzie, w bezsenności, głodzie, bez dachu nad głową, bez garści słomy do snu. Bóg wie, jakiej krwi nie toczyła już jego szabla. Ni się ustalił, ni się ożenił. Stokroć mniej zasłużeni pożywali już panem bene merentium[129]

[Закрыть]
, dochodzili do honorów, urzędów, starostw. On bogatszym począł służyć, niż był teraz. A jednak oto zachciano na nowo nim zamiatać jak starą miotłą. Przecie i duszę miał rozdartą na dwoje; za czym zaledwie znalazły się słodkie i przyjazne ręce, które poczęły mu rany obwiązywać, już mu kazano zrywać się i lecieć na pustynne, dalekie brzegi Rzeczypospolitej bez względu, że on znużon tak bardzo na duszy. Toż gdyby nie owe zrywania się i służby, byłby się nacieszył choć parę lat swoją Anusią.

Gdy o tym wszystkim teraz pomyślał, gorycz wezbrała w nim niepomierna; ale że mu się nie zdało rzeczą godną kawalera służby swe wymawiać i przypominać, więc odpowiedział krótko:

– Pojadę.

Atoli sam hetman rzekł:

– Nie jesteś w służbie, możesz odmówić. Sam najlepiej wiesz, czy ci to nie za rychło.

Wołodyjowski na to:

– Już mi i umrzeć nie za rychło!

Pan Sobieski przeszedł się kilkakrotnie po komnacie, następnie zatrzymał się nad małym rycerzem i położył mu poufale rękę na ramieniu.

– Jeśli ci łzy dotąd nie obeschły, to ci je wiatr w stepie osuszy. Harowałeś ty, żołnierzyku, przez całe życie, haruj jeszcze. A jeśli przyjdzie ci kiedy do głowy, żeć zapomniano, nie nagrodzono, spocząć nie dano, żeś wysłużył nie smarowane grzanki, ale suchy chleb, nie starostwa, ale rany, nie spoczynek, ale mękę, to jeno zęby ściśnij i powiedz: „Tobie, ojczyzno!” Innej pociechy ci nie dam, bo nie mam, jeno chociażem nie ksiądz, przecie ci mogę dać zapewnienie, że tak służąc, dalej zajedziesz na wytartej kulbace[130]

[Закрыть]
niźli inni w poszóstnych karetach[131]

[Закрыть]
i że będą takie bramy, które się przed tobą otworzą, a przed nimi zamkną.

„Tobie, ojczyzno!” – rzekł w duszy pan Wołodyjowski dziwiąc się zarazem, jak hetman mógł tak bystrze tajne jego myśli przeniknąć.

A pan Sobieski siadł naprzeciw i mówił dalej:

– Nie chcę z tobą gadać jak z podkomendnym, ale jak z przyjacielem, ba! Jako ojciec z synem! Jeszcze za tych czasów, kiedyśmy to w ogniu bywali, u Podhajec i przedtem, na Ukrainie; kiedyśmy ledwie zdużać[132]

[Закрыть]
mogli przemocy nieprzyjacielskiej, a tu, w sercu ojczyzny, ubezpieczeni za naszymi plecami źli ludzie warcholili się, prywat własnych dochodząc – przychodziło mnie nieraz do głowy, że ta Rzeczpospolita zginąć musi. Zbytnio tu swawola nad ładem panuje, zbytnio dobro publiczne prywatnym sprawom ustępować zwykło… Tego nigdzie nie ma w takim stopniu… Ot, gryzły mnie te konsyderacje[133]

[Закрыть]
i w dzień w polu, i w nocy w namiocie, bom sobie myślał: „Nu! My żołnierze, gorzejem!… Dobrze!… To nasza powinność i nasz los! Ale żebyśmy to choć wiedzieli, że z tą naszą krwią, która wypływa nam z ran, wypłynie i zbawienie”. Nie! I tej pociechy nie było. Oj, ciężkiem dni przebywał pod Podhajcami, chociażem wam wesołe pokazywał oblicze, abyście zaś nie myśleli, żem o wiktorii w polu zdesperował[134]

[Закрыть]
. Ludzi nie masz! – myślałem sobie – ludzi nie masz prawdziwie tę ojczyznę miłujących! I tak mi było, jakoby mi kto nóż w pierś wbijał. Aż razu pewnego… było to ostatniego dnia w podhajeckim okopie… gdym was w dwa tysiące posłał do ataku na dwadzieścia sześć tysięcy ordy, a wyście na oczywistą śmierć, na pewne jatki lecieli z takim okrzykiem i ochotą, jakoby na wesele, przyszło mi nagle na myśl: „A owi moi żołnierze?” I Bóg w jednej chwili zdjął kamień z serca, i w oczach stało mi się jasno. Ci – rzekłem – z czystej miłości dla matki tam giną; ci nie pójdą do związków ani do zdrajców; z nich utworzę święte bractwo, z nich utworzę szkołę, w której młode pokolenia uczyć się będą. Ich przykład, ich kompania podziała; przez nich ten naród nieszczęsny się odrodzi, prywaty próżen[135]

[Закрыть]
, swawoli niepomny, i stanie jako lew okrutną moc w członkach czujący, i świat zadziwi! Takie to bractwo z moich żołnierzów[136]

[Закрыть]
uczynię!

Tu pan Sobieski sam zapłonął, podniósł do góry głowę podobną do głowy rzymskiego cezara i wyciągnąwszy ręce zawołał:

– Panie! Nie pisz na naszych murach Mane, Tekel, Fares![137]

[Закрыть]
i pozwól mi moją ojczyznę odrodzić!

Nastała chwila milczenia.

Mały rycerz siedział z głową spuszczoną i czuł, że go drżenie chwyta w całym ciele.

Hetman chodził czas jakiś szybkimi krokami po izbie, następnie zatrzymał się przed małym rycerzem.

– Przykładów trzeba – rzekł – przykładów co dzień, które by w oczy biły. Wołodyjowski! Jam ciebie w pierwszym rzędzie do bractwa zaliczył. Zali chcesz do niego należeć?…

Mały rycerz wstał i objął hetmańskie kolana.

– Ot! – rzekł wzruszonym głosem – Ot! Usłyszawszy, że mam znów jechać, pomyślałem, że mi się krzywda dzieje i że mi się wczas dla mojej boleści należy, a teraz widzę, żem zgrzeszył… i… i kajam się takowej myśli, i mówić nie mogę, bo mi wstyd…

Hetman przycisnął go w milczeniu do serca.

– Garść nas jest – rzekł – ale inni pójdą za przykładem.

– Kiedy mam jechać? – pytał mały rycerz. – Mógłbym i do Krymu samego, bom już tam bywał.

– Nie – rzekł hetman. – Do Krymu poślę Ruszczyca. Ma on tam pobratymców, a nawet i imienników, podobno, że braci stryjecznych, którzy dziećmi przez ordę zagarnięci, zbisurmanili się i do godności między pogany doszli. Ci mu będą we wszystkim pomocą; zaś ciebie w polu potrzebuję, ile że nie masz, kto by ci w procederze z Tatary dorównał.

– Kiedy mam jechać? – powtórzył mały rycerz.

– Za dwie niedziele najdłużej. Potrzebuję się jeszcze z panem podkanclerzym koronnym rozmówić i z panem podskarbim, listy Ruszczycowi przygotować i instrukcje mu dać. Wszelako bądź gotów, bo się będę spieszył.

– Od jutra będę gotów!

– Bóg ci zapłać za intencje, ale tak prędko nie potrzeba. Nie pojedziesz też na długo, bo w czasie elekcji, jeśli tylko pokój będzie, tu mi będziesz potrzebny, w Warszawie. Słyszałeś o kandydatach? Co też się między szlachtą mówi?

– Z klasztorum niedawno na świat wychynął, a tam nie o światowych rzeczach myślą. Wiem tylko, co mi pan Zagłoba powiadał.

– Prawda. Mogę mieć od niego informacje. Siła on między szlachtą znaczy. A ty za kim myślisz dać kreskę?

– Sam jeszcze nie wiem, jeno tak myślę, że wojennego potrzeba nam pana.

– Oto jest! Tak! Tak! Mam i ja takiego na myśli, który by samym imieniem sąsiadów przeraził. Wojennego nam pana potrzeba, jako był Stefan Batory. No, bądź zdrów, żołnierzyku!… Wojennego nam pana potrzeba! Wszystkim to powtarzaj!… Bądź zdrów!… Bóg ci zapłać za gotowość!…

Pan Michał pożegnał się i wyszedł.

Przez drogę rozmyślał. Był jednak żołnierzysko rad, że ma jeszcze przed sobą tydzień lub dwa, bo miłą mu była ta przyjaźń i ta pociecha, którą mu Krzysia Drohojowska niosła. Cieszył się też myślą, że na elekcję powróci, i w ogóle już bez zmartwienia do domu wracał. Miały i stepy dla niego jakiś urok, za którym nie wiedząc tęsknił. Tak przecie przywykł do tych przestrzeni bez końca, w których konny żołnierz ptakiem się więcej niż człowiekiem czuje.

– Ano pojadę – mówił sobie – do tych pól niezmiernych, do stanic i mogił, starego życia na nowo skosztować, z żołnierzami pochody odprawiać, granicy po żurawiemu strzec, z wiosną w trawach buszować, ano pojadę, pojadę!

Tymczasem rozpuścił konia, i jechał skokiem, bo już zatęsknił za pędem i za świstem wiatru w uszach. Dzień był pogodny, suchy, mroźny. Śnieg zmarzły pokrywał już ziemię i skrzypiał pod nogami bachmata[138]

[Закрыть]
. Zbite jego grudki wylatywały z impetem spod kopyt. Pan Wołodyjowski leciał tak, że pachołek, na gorszym koniu siedzący, daleko pozostał za nim.

Miało się ku zachodowi; zorze świeciły na niebie, rzucając na śnieżne przestrzenie fioletowy odblask. Na rumiane niebo weszły pierwsze gwiazdy migotliwe i księżyc się podnosił w kształcie srebrnego sierpa. Droga była pusta, ledwie gdzieniegdzie wymijał rycerz jakąś furę i leciał ciągle; dopiero ujrzawszy w dali dwór Ketlingowy, powstrzymał konia i pozwolił się dopędzić pachołkowi.

Nagle ujrzał przed sobą idącą naprzeciw jakąś wysmukłą postać.

Była to Krzysia Drohojowska.

Pan Michał poznawszy ją zeskoczył natychmiast z konia i oddał go pachołkowi, sam zaś podbiegł ku niej, nieco zdziwiony, ale bardziej jeszcze uradowany jej widokiem.

– Żołnierze mówią – rzekł – że o zorzy można różne nadprzyrodzone persony spotkać, które czasem złą, a czasem dobrą wróżbę znaczą; ale już dla mnie lepszej nad spotkanie waćpanny wróżby być nie może.

– Pan Nowowiejski przyjechał – odpowiedziała Krzysia – z Basią i panią stolnikową się zabawia, ja zaś wyszłam umyślnie naprzeciw waćpanu, bom była niespokojna o to, co pan hetman miał waćpanu powiedzieć.

Szczerość tych słów niezmiernie ujęła małego rycerza za serce.

– Zali naprawdę waćpanna tak się o mnie troszczysz? – pytał podnosząc na nią oczy.

– Tak! – odrzekła niskim głosem Krzysia.

Wołodyjowski oczu z niej nie spuszczał, bo nigdy dotąd nie wydawała mu się tak piękną. Na głowie miała kapturek atłasowy, a biały puszek łabędzi otaczał jej drobną, bladawą twarz, na którą padał blask miesiąca i rozświecał łagodnie te szlachetne brwi, oczy spuszczone, długie rzęsy i ów ciemny, ledwie dostrzegalny puszek nad ustami. Spokój jakiś był w jej twarzy i dobroć wielka.

Poczuł pan Michał w tej chwili, że to jest przyjacielskie, kochane oblicze.

Więc rzekł:

– Żeby nie pachołek, który za nami jedzie, to bym na tym śniegu do nóg waćpannie z wdzięczności upadł.

A ona:

– Waćpan takich rzeczy nie mów, bom ich niegodna, a w nagrodę powiedz, że ostajesz przy nas i że cię będę mogła dłużej pocieszać!

– Nie zostaję! – odrzekł pan Wołodyjowski.

Krzysia zatrzymała się nagle:

– Nie może być?

– Zwyczajna żołnierska służba! Na Ruś jadę, ku Dzikim Polom…

– Zwyczajna służba… – powtórzyła Krzysia.

I umilkłszy poczęła iść spiesznie ku domowi. Pan Michał dreptał przy niej nieco zmieszany. Jakoś mu było trochę i ciężko na duszy, i głupio. Chciał coś mówić, chciał na nowo podjąć rozmowę – nie szło. A jednak zdawało mu się, że ma do powiedzenia Krzysi tysiąc rzeczy i że właśnie teraz pora po temu, póki są sami i nikt im nie przeszkadza.

„Byle zacząć! – pomyślał sobie – to dalej pójdzie…”

Kochanie to choroba, gdyż w nim, jako w chorobie, twarz bieleje, oczy wpadają, ręce się trzęsą i palce chudną, a człowiek o śmierci rozmyśla albo w obłąkaniu ze zjeżoną głową chodzi, z miesiącem gada, rad miłe imię na piasku pisze, a gdy mu je wiatr zwieje, tedy powiada: ,,nieszczęście!"... i szlochać gotów...

Więc nagle spytał:

– A pan Nowowiejski dawno przyjechał?

– Niedawno – odrzekła Drohojowska.

I znów rozmowa się urwała.

„Nie tędy droga – pomyślał Wołodyjowski. – Jak tak będę zaczynał, to nigdy nic nie powiem. Ale widzę, że mi resztę dowcipu żałość wyjadła”.

I przez jakiś czas dreptał w milczeniu, wąsikami tylko coraz mocniej ruszając.

Na koniec już przed samym domem przystanął i ozwał się:

– Bo widzi waćpanna, jeślim ja przez tyle lat szczęście odkładał, byle ojczyźnie służyć, jakimże czołem pociechy teraz nie odłożę?

Zdawało się Wołodyjowskiemu, że tak prosty argument powinien od razu Krzysię przekonać; jakoż po chwili odrzekła ze smutkiem i łagodnością:

– Im się pana Michała bliżej poznaje, tym się go więcej czci i szanuje…

To powiedziawszy weszła do domu. Już w sieni doleciały ich Basine okrzyki: „Ałła! Ałła!” A gdy weszli do gościnnej izby, zobaczyli na środku pana Nowowiejskiego, z zawiązanymi oczyma, w pochylonej postawie i z wyciągniętymi rękoma, usiłującego złowić Basię, która kryła się po kątach, okrzykiem „Ałła!” oznajmując[139]

[Закрыть]
swą obecność. Pani stolnikowa zajęta była rozmową pod oknem z panem Zagłobą.

Ale wejście Krzysi i rycerza przerwało zabawę. Nowowiejski chustkę ściągnął i biegł witać. Wraz przypadli stolnikowa, Zagłoba i zdyszana Basia.

– Co tam? Co tam, coć pan hetman powiedział? – pytali jedno przez drugie.

– Pani siostro! – odrzekł Wołodyjowski – jeśli chcesz listy do męża posyłać, to masz okazję, bo na Ruś jadę!…

– Już cię posyłają! Dla Boga żywego, nie zaciągaj się jeszcze i nie jedź – zawołała żałośnie pani Makowiecka. – Że też ci to chwili czasu nie dadzą!

– Istotnie, funkcję ci przeznaczono? – pytał zasępiony Zagłoba. – Słusznie pani stolnikowa mówi, że młócą tobą jak cepami.

– Ruszczyc jedzie do Krymu, a ja po nim chorągiew obejmuję, bo jako pan Nowowiejski już wspominał, szlaki pewnie się na wiosnę zaczernią.

– Zali my tylko mamy tę Rzeczpospolitą przed złodziejami obszczekiwać jak pies podwórce! – zawołał Zagłoba. – Inni nie wiedzą, którym końcem z muszkietu się strzela, a dla nas nigdy spoczynku.

– No, cicho! Nie ma o czym gadać! – odrzekł Wołodyjowski. – Służba to służba! Dałem hetmanowi parol, że się zaciągnę, a czy prędzej, czy później, to wszystko jedno…

Tu pan Wołodyjowski przyłożył palec do czoła i powtórzył ów argument, który mu już raz wobec Krzysi posłużył:

– Bo widzicie, waćpaństwo, jeślim ja przez tyle lat szczęście odkładał, byle Rzeczypospolitej służyć, jakimże czołem nie wyrzekłbym się tej pociechy, którą w kompanii waćpaństwa znajduję?

Na to nikt nic nie odpowiedział; jedna tylko Basia przyszła naburmuszona, z buzią wysuniętą naprzód jak rozdąsane dziecko i rzekła:

– Szkoda pana Michała!

A Wołodyjowski roześmiał się wesoło.

– Bodaj waćpannie los szczęścił! Toć jeszcze wczoraj mówiłaś, że mnie nie cierpisz jako Tatarzyna dzikiego!

– Ale! Jako Tatarzyna! Wcale tego nie mówiłam. Waćpan tam sobie będzie na Tatarach używał, a nam tu będzie tęskno!

– Pocieszże się, hajduczku (wybacz waćpanna, że cię tak nazywam, ale ci to okrutnie pasuje). Pan hetman zapowiedział mi, że to nie na długo tej komendy. Za tydzień lub za dwa ruszam, a na elekcją koniecznie mam być w Warszawie. Sam hetman tego pragnie i tak będzie, choćby nawet Ruszczyc z Krymu na maj nie nadążył.

– O, to wybornie!

– Pociągnę i ja z panem pułkownikiem, pewnie pociągnę – rzekł Nowowiejski, bystro patrząc na Basię.

A ona na to:

– Będzie takich jak waćpan niemało! Słodka to dla żołnierza rzecz pod takim komendantem służyć. Jedź waćpan, jedź! Będzie panu Michałowi weselej.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю