355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Henryk Sienkiewicz » Pan Wołodyjowski » Текст книги (страница 11)
Pan Wołodyjowski
  • Текст добавлен: 17 октября 2016, 03:12

Текст книги "Pan Wołodyjowski"


Автор книги: Henryk Sienkiewicz



сообщить о нарушении

Текущая страница: 11 (всего у книги 40 страниц)

Rozdział XVII

Po widzeniu się z Zagłobą Ketling był jeszcze u pani Makowieckiej, której oświadczył, że dla pilnych spraw musi pozostać w mieście, a może i wyjechać jeszcze przed główną podróżą na kilka tygodni do Kurlandii, że zatem nie będzie mógł podejmować pani stolnikowej nadal osobiście w swym wiejskim dworku. Jednakże błagał ją, by ów dworek chciała, jak i dotąd, uważać za swoją rezydencję i wraz z mężem i panem Michałem w nim w czasie bliskiej już elekcji zamieszkać. Pani Makowiecka zgodziła się, ponieważ w przeciwnym razie dworek stałby pustką i nikomu by pożytku nie przyniósł.

Po owej rozmowie Ketling zniknął i nie pokazywał się więcej ani w gospodzie, ani później w okolicach Mokotowa, gdy pani Makowiecka wraz z pannami na wieś wróciła. Lecz jedna tylko Krzysia odczuwała tę nieobecność, pan Zagłoba bowiem cały zajęty był zbliżającą się elekcją, zaś Basia i stolnikowa tak dalece wzięły do serca nagłe postanowienie Krzysine, że nie mogły o niczym innym myśleć.

Jednakże pani Makowiecka nie próbowała nawet odmawiać Krzysi od tego kroku i wątpiła, czy mąż będzie odmawiał; w owych czasach bowiem sprzeciwianie się podobnym przedsięwzięciom wydawało się ludziom krzywdą i obrazą bożą.

Jeden pan Zagłoba, przy całej swej pobożności, miałby był odwagę protestować, gdyby mu cokolwiek na tym zależało, ale że mu nic nie zależało, więc cicho siedział; owszem, kontent był w duszy, że rzeczy układały się w ten sposób, iż Krzysia usuwała się spomiędzy Wołodyjowskiego a hajduczka. Teraz pan Zagłoba był przekonany o pomyślnym spełnieniu się swych najtajniejszych życzeń i z całą swobodą oddał się pracom elekcyjnym; objeżdżał szlachtę przybyłą do stolicy lub spędzał czas na rozmowach z księdzem Olszowskim, którego w końcu polubił bardzo i stał się poufałym wspólnikiem.

Po każdej też takiej rozmowie wracał do domu coraz gorliwszym partyzantem „Piasta”, a coraz zaciętszym wrogiem cudzoziemców. Stosując się do instrukcji księdza podkanclerzego, cicho z tym jeszcze siedział, ale nie upłynął dzień, by kogoś dla tej kryjącej się kandydatury nie skaptował[258]

[Закрыть]
– i stało się to, co zwykle w takich razach się dzieje: oto zacietrzewił się sam tak dalece, że ta kandydatura stała się – obok połączenia Basi z Wołodyjowskim – drugim w życiu jego celem.

Tymczasem do elekcji było coraz bliżej.

Już wiosna rozpętała wody z lodów; już poczęły wiać wiatry ciepłe, duże, pod których oddechem drzewa obsypują się pąkami, a łańcuchy jaskółek rozczepiają się, wedle wiary prostactwa, by lada chwila wychynąć z zimnej topieli na jasny świat słoneczny. Więc razem z jaskółkami i innym wędrownym ptactwem poczęli ściągać goście na elekcję.

Naprzód kupcy, którym znaczyło się obfite żniwo zysku tam, gdzie miało się zgromadzić przeszło pół miliona ludu licząc panów, ich poczty, szlachtę, sługi, wojsko. Ciągnęli tedy Anglicy, Holendrzy, Niemcy, Moskale, ciągnęli Tatarzy, Turcy, Ormianie, Persowie nawet, przywożąc sukna, płótna, adamaszki i złotogłowy, futra, klejnoty, wonności, bakalie. Poustawiano budy na ulicach i za miastem, a w nich wszelaki towar. Niektóre „bazary” poustawiały się nawet we wsiach podmiejskich, wiadomo bowiem było, że gospody stołeczne nie obejmą dziesiątej części elektorów, ale że ogromna ich większość stanie obozem za obrębem murów, jak zresztą zawsze czyniono podczas elekcji.

Poczęła wreszcie ściągać i szlachta tak rojnie, tak tłumno, że gdyby podobnie u zagrożonych granic Rzeczypospolitej stawała, nigdy by ich noga nieprzyjacielska nie mogła przekroczyć.

Chodziły słuchy, że elekcja będzie burzliwą, bo cały kraj był rozdarty między trzech głównych kandydatów: Kondeusza, księcia Neyburskiego i Lotaryńskiego. Mówiono, że każda partia będzie się starała choćby siłą przeprowadzić swego kandydata.

Niepokój ogarniał serca, dusze rozpaliły się stronniczą zawziętością. Niektórzy przepowiadali wojnę domową, a wieści te znajdowały wiarę wobec olbrzymich drużyn wojennych, jakimi otaczali się magnaci. Ciągnęli i oni na wczesny termin, by mieć czas do praktyk wszelakich.

Gdy Rzeczpospolita bywała w potrzebie, gdy nieprzyjaciel ostrze do gardła jej przykładał, nie mógł król, nie mogli hetmani więcej jak lichą garść wojska przeciw niemu wyprowadzić; teraz zaś sami Radziwiłłowie przyciągnęli – wbrew prawu i postanowieniom – z armią kilkanaście tysięcy ludzi liczącą. Pacowie równą niemal wiedli ze sobą siłę; z nie mniejszą gotowali się potężni Potoccy; z niewiele mniejszą inne „królewięta” polskie, litewskie i ruskie. „Kędyż zapłyniesz, skołatana ojczyzny nawo?” – powtarzał coraz częściej ksiądz Olszowski, ale on sam prywatę miał w sercu; o sobie i potędze domów własnych myślało tylko zepsute, z małymi wyjątkami, do szpiku kości możnowładztwo, gotowe w każdej chwili wzniecić wichurę wojny domowej.

Tłumy szlachty rosły z każdym dniem i znać już było, że gdy po sejmie sama elekcja się pocznie, przerosną choćby największą moc magnacką. Ale i te tłumy niezdolne były szczęśliwie nawą Rzeczypospolitej na ciche wody pokierować, bo głowy ich pograżonę były w mroku i ciemności, a serca przeważnie popsute.

Więc elekcja zapowiadała się potwornie i nikt nie przewidywał, że wypadnie tylko nędznie, bo prócz pana Zagłoby ci nawet, którzy pracowali dla „Piasta”, nie mogąc odgadnąć, o ile im bezmyślność szlachecka i praktyki magnackie pomogą, niewiele mieli nadziei, by mogli przeprowadzić takiego, jak książę Michał, kandydata. Lecz pan Zagłoba pływał w tym morzu jak ryba. Z chwilą rozpoczęcia sejmu zamieszkał stale w mieście i w dworku Ketlingowym bywał tylko o tyle, o ile zatęsknił czasem za swoim hajduczkiem, lecz że i Basia wielce z powodu Krzysinego postanowienia straciła na wesołości, zabierał ją czasem pan Zagłoba do miasta, aby się mogła rozerwać i oczy widokiem bazarów rozweselić.

Wyjeżdżali zwykle z rana, a odwoził ją pan Zagłoba nieraz późnym dopiero wieczorem. Po drodze i w samym mieście cieszyło się serce dziewczynine widokiem rzeczy i ludów nieznanych, tłumów różnobarwnych, wojsk pysznych.

Wówczas oczy jej poczynały świecić jak dwa węgielki, głowa obracała się jak na śrubkach; nie mogła się napatrzeć, naoglądać i zasypywała pana Zagłobę tysiącami pytań, on zaś rad odpowiadał, bo mógł przez to swe doświadczenie i uczoność okazać. Nieraz też i grzeczna kompania wojskowych otaczała skarbniczek, w którym jeździli; podziwiało wielce rycerstwo Basiną urodę, bystrość dowcipu i rezolutność, a pan Zagłoba jeszcze im zawsze historię Tatara ustrzelonego kaczym śrutem opowiadał, by ich do reszty w osłupieniu i zachwycie pogrążyć.

Pewnego razu wracali bardzo późno, bo im cały dzień oglądanie pocztów pana Feliksa Potockiego zajęło. Noc była widna i ciepła; nad łąkami porozwieszały się białe tumany. Pan Zagłoba, lubo zawsze ostrzegał, że przy takim zbiorowisku ludzi służebnych i żołnierstwa pilną trzeba zwracać uwagę, by na hultajów nie trafić, zasnął był mocno; drzemał i woźnica, sama tylko Basia nie spała, bo przez głowę przesuwało się jej tysiące obrazów i myśli.

Nagle do uszu jej doszedł tupot kilku koni.

Więc pociągnąwszy pana Zagłobę za rękaw rzekła:

– Jeźdźcy jakowiś sadzą za nami!

– Co? Jak? Kto? – spytał zaspany pan Zagłoba.

– Jeźdźcy jakowiś sadzą!

Pan Zagłoba zbudził się zupełnie.

– O! Zaraz „sadzą”! Słychać tętent, może kto jedzie tą samą drogą…

– Pewna jestem, że zbóje!

Basia dlatego tak była pewna, że w duszy bardzo sobie przygody, zbójów i sposobności do okazania swej odwagi życzyła, toteż gdy pan Zagłoba sapiąc i mrucząc począł wyciągać z siedzenia krócice, które zawsze „od trafunku”[259]

[Закрыть]
ze sobą woził, ona zaraz jęła się napierać, by jej jedną oddał.

– Już ja pierwszego, który się zbliży, nie chybię. Ciotka okrutnie z bandoleciku strzela, ale ona w nocy nie widzi. Przysięgłabym, że to zbóje! Aj, Boże, żeby choć nas zaczepili! Dawaj waćpan prędzej krócice!

– Dobrze – odrzekł Zagłoba – ale mi przyrzekniesz, że przede mną i póki nie powiem: „pal!”, nie strzelisz. Dać tobie broń, toś gotowa wygarnąć do pierwszego lepszego szlachcica, nie spytawszy się pierwej: „werdo”[260]

[Закрыть]
, a później sprawa!

– To naprzód spytam: „werdo?”

– Ba, a jak pijacy będą przejeżdżać i poznawszy niewieści głos, coś niepolitycznego ci odpowiedzą?

– Gruchnę wtedy z krócicy! Dobrze?

– No! Bierzże tu człeku taką paliwodę[261]

[Закрыть]
do miasta! Powiadam ci, że nie masz strzelać bez komendy!

– Spytam: „werdo”, ale tak grubo, że nie poznają.

– Niechże i tak będzie! Ha! Słyszę już ich z bliska. Bądź pewna, że to jacyś stateczni ludzie, bo łotrzykowie wypadliby znienacka z rowu.

Że jednak hultajstwo włóczyło się istotnie po drogach i nieraz słychać było o wypadkach, kazał pan Zagłoba powożącemu czeladnikowi nie wjeżdżać między drzewa czerniące się tuż na zakręcie, ale stanąć na dobrze oświeconym[262]

[Закрыть]
miejscu.

Tymczasem czterech jeźdźców zbliżyło się na kilkanaście kroków. Wówczas Basia zdobywszy się na bas, który jej samej wydał się godnym dragona, spytała groźnie:

– Werdo?

– A czego to stoicie na drodze? – odrzekł jeden z jeźdźców, któremu widocznie przyszło do głowy, że podróżnym musiało się coś popsuć w zaprzęgu lub wozie.

Lecz na ten głos Basia opuściła zaraz krócicę i rzekła pospiesznie do pana Zagłoby:

– Doprawdy, że to wujko!… O dla Boga!…

– Jaki wujko?

– Makowiecki…

– Hej tam! – krzyknął Zagłoba – a czy to nie pan Makowiecki z panem Wołodyjowskim?

– Pan Zagłoba? – ozwał się mały rycerz.

– Michale!

Tu pan Zagłoba począł z wielkim pośpiechem przekładać nogi przez poręcz skarbniczka, lecz nim przełożył jedną, Wołodyjowski zeskoczył z konia i już był przy wasągu. Poznawszy przy świetle księżyca Basię, chwycił ją za obie ręce i zawołał:

– Witam waćpannę całym sercem! A gdzie panna Krzysia? Siostra? Zdrowiż wszyscy?

– Zdrowi, dziękować Bogu! Że to na koniec waćpan przyjechał! – odrzekła z bijącym sercem Basia. – Wujko jest także? Wujku!

To rzekłszy chwyciła za szyję pana Makowieckiego, który właśnie nadszedł do skarbniczka, a pan Zagłoba otworzył tymczasem Wołodyjowskiemu ramiona. Po długich powitaniach nastąpiła prezentacja pana stolnika Zagłobie, następnie zaś obaj przyjezdni panowie oddawszy konie czeladnikom siedli do wasągu; Makowiecki z Zagłobą zajęli poczesne siedzenie, zaś Basia z Wołodyjowskim usadowili się na przodku.

Nastąpiły krótkie zapytania i krótkie odpowiedzi, jako zwyczajnie bywa, gdy się ludzie po długim niewidzeniu spotykają.

Wypytywał więc pan Makowiecki o żonę, a Wołodyjowski raz jeszcze o zdrowie panny Krzysi; za czym zdumiał się nad Ketlingowym bliskim wyjazdem, ale nie miał czasu nad nim się zastanawiać, bo zaraz musiał opowiadać, co tam w kresowej stanicy porabiał, jako ordzińskich grasantów[263]

[Закрыть]
podchodził, jak mu było tęskno, ale zdrowo starego życia zakosztować.

– Ot! Zdawało mi się – mówił – że łubniańskie czasy nie minęły, żeśmy to jeszcze razem ze Skrzetuskim i Kuszlem, i Wierszułłem… Dopiero jak mi rankiem wiadro wody do umywania przynosili, a siwe włosy na skroniach w nim ujrzałem, dopieroż człek się opamiętywał, że już nie ten, co był dawniej, chociaż z drugiej strony przychodziło znów do głowy, że póki ochota taż sama, to i człek ten sam.

– O! Toś w sedno utrafił! – odrzekł Zagłoba – widać, że ci się tam na świeżych trawach i dowcip odpasł, bo dawniej nie był taki rączy. Ochota to grunt! I nie masz lepszej na melankolię[264]

[Закрыть]
driakwi[265]

[Закрыть]
.

– Że prawda, to prawda – dodał pan Makowiecki. – Siła tam w Michałowej stanicy żurawi studziennych, bo żywej wody w pobliżu brakuje. To powiadam waćpanu, że kiedy świtaniem żołnierze poczną owymi żurawiami skrzypieć, budzisz się waszmość z taką ochotą, że ci się chce zaraz Bogu dziękować za to tylko, że żyjesz.

– Ha! Żebym choć na dzień mogła tam być! – zawołała Basia.

– Jeden na to sposób – odrzekł Zagłoba – wyjdź za rotmistrza strażowego.

– Pan Nowowiejski prędzej, później rotmistrzem zostanie – wtrącił mały rycerz.

– Już! – zawołała gniewnie Basia. – Nie prosiłam waćpana, byś mi pan Nowowiejskiego zamiast gościńca przywoził!

– Ja też co innego przywiozłem, bo bakalijki zacne. Będzie pannie Basi słodko, a onemu biedakowi tam gorzko.

– To trzeba mu było bakalijki oddać, niechby je zjadł, póki mu wąsy nie urosną.

– Imainuj[266]

[Закрыть]
sobie waćpan – rzekł do Makowieckiego pan Zagłoba – to tak oni ze sobą zawsze! Szczęściem, że proverbium[267]

[Закрыть]
powiada: „Kto się czubi, ten się lubi”.

Basia nic nie odrzekła, pan Wołodyjowski zaś, jakby oczekując odpowiedzi, spojrzał wesoło na jej maluchną, oświeconą jasnym światłem twarzyczkę, która wydała mu się tak ładną, że mimo woli pomyślał:

„Ależ i to licho tak gładkie, że można by oczy zgubić!…”

Lecz widocznie zaraz co innego musiało mu przyjść na myśl, bo odwrócił się do woźnicy.

– A porachuj no tam biczem konie – rzekł – i jedź żywiej.

Wartko potoczył się skarbniczek po tych słowach, tak wartko, że jadący czas jakiś siedzieli w milczeniu i dopiero gdy wjechali na piaski, Wołodyjowski ozwał się znowu:

– Ale mi ten wyjazd Ketlingowy po głowie chodzi! Że też mu wypadło pod sam mój przyjazd i pod elekcję…

– Tyle Angielczykowie na naszą elekcję zważają, ile na twój przyjazd – odparł Zagłoba. – Ketling sam z nóg ścięty, że musi wyjeżdżać i nas zostawić…

Basia już miała na języku: „Szczególniej Krzysię”, ale coś nagle tknęło ją, żeby o tym, również jak i o niedawnym postanowieniu Krzysi nie wspominać. Instynktem niewieścim odgadła, że tak jedno, jak drugie może zaraz na wstępie pana Michała dotknąć, zaboleć, i samą ją coś zaraz zabolało, więc mimo całej swej porywczości zamilkła.

„O intencjach Krzysinych i tak on się dowie – pomyślała sobie – ale widać lepiej o tym teraz nie mówić, skoro i pan Zagłoba żadnym słówkiem nie wspomniał”.

Tymczasem Wołodyjowski znów zwrócił się do woźnicy.

– Jedź no żywiej! – rzekł.

– Konie i rzeczy zostawiliśmy na Pradze – mówił pan Makowiecki do Zagłoby – a jeno samoczwart[268]

[Закрыть]
ruszyliśmy, choć i pod noc, bo i mnie, i Michałowi okrutnie było pilno.

– Wierzę – odrzekł Zagłoba – widziałeś waszmość, jakie to tłumy zjechały się do stolicy? Za rogatkami obozy i bazary stoją, że i przejechać trudno. Dziwne też rzeczy opowiadają ludzie o tej przyszłej elekcji, które waćpanu w domu sposobnym czasem powtórzę…

Tu poczęli rozmowę o polityce. Pan Zagłoba starał się z lekka wyrozumieć opinie stolnika, w końcu zaś zwrócił się do Wołodyjowskiego i spytał bez ogródki:

– A ty, Michale, komu dasz kreskę?

Lecz Wołodyjowski zamiast odpowiedzi drgnął jakby rozbudzony i rzekł:

– Ciekawym, czy też śpią i czy je dzisiaj jeszcze ujrzymy?

– Pewnie śpią – odrzekła słodkim i jakby sennym głosem Basia – ale się rozbudzą i niechybnie przyjdą waszmościów powitać.

– Tak waćpanna myślisz? – spytał z radością mały rycerz.

I znów spojrzał na Basię, i znów mimo woli pomyślał: „Ależ to licho wdzięczne w tym świetle miesiąca!”

Blisko już było do Ketlingowego dworu i po chwili zajechali.

Pani stolnikowa i Krzysia spały już, czuwała tylko służba, czekano bowiem na Basię i na pana Zagłobę z wieczerzą. Wnet uczynił się w domu ruch niemały: Zagłoba rozkazał zbudzić więcej ludzi, by ciepła strawa i dla gości była podana.

Pan stolnik chciał zaraz iść do żony, ale ona dosłyszała już niezwykły skrzęt i domyśliwszy się, kto przyjechał, w chwilę później zbiegła na dół w zarzuconej naprędce sukni, zdyszana, ze łzami radości w oczach i pełnymi uśmiechów ustami; poczęły się powitania, uściski i bezładna rozmowa, przerywana okrzykami.

Pan Wołodyjowski spoglądał ustawicznie na drzwi, w których znikła Basia, a w których lada chwila spodziewał się ujrzeć ukochaną Krzysię, promienną od cichej radości, jasną, z błyszczącymi oczyma i rozwiązaną z pośpiechu kosą; ale tymczasem gdański zegar stojący w jadalnej izbie gdakał i gdakał, czas upływał, podano wieczerzę, a ukochana i droga dla pana Michała dziewczyna nie ukazywała się w komnacie.

Weszła wreszcie Basia, ale sama, poważna jakaś i zasępiona, zbliżyła się do stołu i ogarniając rączką świecę zwróciła się do pana Makowieckiego.

– Wujku! – rzekła – Krzysia trochę niezdrowa i nie przyjdzie, ale prosi, aby wujko choć pode drzwi podszedł, żeby go mogła powitać.

Pan Makowiecki wstał zaraz i wyszedł, a Basia za nim.

Sposępniał mały rycerz okrutnie i rzekł:

– Tegom się nie spodziewał, żebym panny Krzysi nie miał dziś ujrzeć. Zali naprawdę chora?

– E! Zdrowa – odrzekła pani Makowiecka – ale ona teraz nie do ludzi.

– Czemu to?

– To jegomość pan Zagłoba nie wspominał ci o jej intencji?

– O jakiej intencji, na rany boskie?!

– Ona do zakonu idzie…

Pan Michał począł mrugać oczyma jak człowiek, który nie dosłyszał, co do niego mówią, potem zmienił się na twarzy, wstał, usiadł znowu; pot w jednej chwili okrył mu perłami czoło, więc począł je dłońmi obcierać. W izbie nastało głuche milczenie.

– Michale – ozwała się pani stolnikowa.

A on patrząc błędnie to na nią, to na Zagłobę rzekł wreszcie strasznym głosem: – Czy klątwa ciąży nade mną?!

– Miej Boga w sercu! – zakrzyknął Zagłoba.

Rozdział XVIII

Odgadli po owym wykrzyku Zagłoba z panią Makowiecką tajemnicę serca małego rycerza i gdy on, zerwawszy się nagle, opuścił izbę, spoglądali czas jakiś na się w osłupieniu i niepokoju, aż na koniec pani Makowiecka rzekła:

– Dla Boga! Idź waćpan za nim, perswaduj, pociesz, a nie, to ja pójdę.

– Nie czyń tego waćpani – odrzekł Zagłoba. – Nie żadnego z nas, ale Krzysi tam by potrzeba, co gdy nie może być, lepiej go w samotności ostawić, bo pociecha nie w porę do większej jeszcze desperacji doprowadza.

– To już widzę jako na dłoni, że on do Krzysi chciał. Patrzże waćpan! Wiedziałam, że lubił ją bardzo i kompanii jej rad szukał, ale żeby się tak w niej zapamiętał, to mi nie przyszło do głowy.

– Musiał tu z gotowym przedsięwzięciem przyjechać, w którym szczęśliwość swoją upatrywał, a tymczasem jakoby piorun w to strzelił.

– To czemuż o tym nikomu nie wspomniał, ni mnie, ni waćpanu, ani Krzysi samej? Byłaby może dziewczyna nie uczyniła ślubu…

– Dziwna to jest rzecz – odrzekł Zagłoba – ze mną on przecie konfident i ufa mojej głowie więcej jak swojej, a nie tylko mi nic o owym afekcie nie wyznał, ale rzekł mi nawet kiedyś, że to jest amicycja, nic więcej.

– Zawsze on był skryty!

– To waćpani, chociażeś siostra, chyba go nie znasz. Serce u niego, jak oczy u karasia, na samym wierzchu. Nie spotkałem człeka szczerszego. Ale przyznaję, że teraz postąpił inaczej. Jeno czy waćpani jesteś pewna, że on i z Krzysia nic nie mówił?

– Mocny Boże! Krzysia panią swej woli, bo mój mąż, jako opiekun, tak jej powiedział: „Byle człek był godny i krwi zacnej, możesz i na substancję[269]

[Закрыть]
nie zważać”. Gdyby Michał był z nią przed wyjazdem mówił, to by mu odpowiedziała: tak! albo: nie! – i wiedziałby, czego się spodziewać.

– Prawda, że to niespodzianie w niego uderzyło. Waćpani dajesz swoje białogłowskie racje wcale do rzeczy.

– Co tam racje! Tu radzić trzeba!

– Niech bierze Basię!

– Kiedy tamtą widać woli… Ha! żeby mi to choć do głowy przyszło!

– Szkoda, że waćpani nie przyszło.

– Jakże mnie miało przyjść, gdy i takiemu Salomonowi jak waćpan nie przyszło?

– A skąd waćpani wiesz?

– Boś Ketlinga raił[270]

[Закрыть]
.

– Ja? Bóg mi świadek, nikogom nie raił. Mówiłem, że się ma ku niej, bo była prawda; mówiłem, że Ketling godny kawaler, bo była i jest prawda; ale swaty białogłowom zostawuję. Moja pani! Toż na mojej głowie pół Rzeczypospolitej spoczywa! Zali ja mam nawet czas myśleć o czym innym jak de publicis[271]

[Закрыть]
. Łyżki strawy nie mam oto często czasu do gęby wziąć…

– Radź waćpan teraz, na miłosierdzie boże! Wszak naokoło słyszę, że nie masz głowy nad waćpanową.

– Bez przestanku o tej mojej głowie gadają. Mogliby dać spokój. Co do rady, są dwie: albo niech Michał Basię bierze, albo niech Krzysia intencję odmieni. Intencja to nie ślub!

Tu nadszedł pan Makowiecki, któremu żona powiedziała zaraz wszystko. Stropił się bardzo szlachcic, bo pana Michała nadzwyczaj lubił i cenił, ale na razie nic wymyślić nie mógł.

– Jeśli Krzysia się zatnie – mówił trąc czoło – to jak tu nawet taką rzecz perswadować?…

– Krzysia się zatnie! – odrzekła pani stolnikowa. – Krzysia zawsze była taka!

Na to stolnik:

– Co Michałowi było w głowie, że się przed wyjazdem nie upewnił? Toż mogło się jeszcze gorzej zdarzyć: mógł kto inny przez ten czas serce dziewki pozyskać…

– To by do klasztoru wtenczas nie szła – odrzekła pani stolnikowa. – Przecie wolna jest.

– Prawda! – odrzekł stolnik.

Ale Zagłobie poczęło już w głowie świtać. Gdyby sekret Krzysi i Wołodyjowskiego był mu znany, wszystko byłoby mu od razu jasne, ale bez tej znajomości istotnie trudno było cośkolwiek zrozumieć.

Jednakże bystry dowcip pana Zagłoby począł przebijać mgłę i odgadywać istotne powody i intencji Krzysi, i rozpaczy Wołodyjowskiego.

Po chwili był już pewien, że Ketling tkwi w tym, co się stało. Przypuszczeniom jego brakło tylko pewności, postanowił więc pójść do Michała i zbadać go bliżej.

Po drodze ogarnął go niepokój, bo tak sobie pomyślał:

„Mojej w tym dużo roboty. Chciałem zasycić miodu na Basine i Michała wesele, ale nie wiem, jeślim – zamiast miodu – kwaśnego piwa nie nawarzył, bo nuż Michał do dawnego postanowienia wróci i idąc śladem Krzysi, habit wdzieje…”

Tu aż zimno uczyniło się panu Zagłobie, więc przyspieszył kroku i po chwili był w izbie pana Michała.

Mały rycerz chodził po komnacie jak zwierz dziki po klatce. Czoło miał groźnie namarszczone, oczy szklane – cierpiał niezmiernie. Ujrzawszy pana Zagłobę stanął nagle przed nim i założywszy ręce na piersiach, zakrzyknął:

– Powiedz mi waćpan, co to wszystko znaczy?

– Michale! – odrzekł Zagłoba – pomyśl, ile to dziewek co rok do klasztorów wchodzi. Zwyczajna rzecz. Są takie, które wbrew woli rodzicielskiej idą dufając[272]

[Закрыть]
, że Pan Jezus będzie po ich stronie, a cóż dopiero taka, która jest wolna…

– Nie masz już dłużej tajemnicy! – zawołał pan Michał. – Ona nie jest wolna, bo mi afekt i rękę przed odjazdem przyrzekła!

– Ha! – rzekł Zagłoba – tegom nie wiedział. – Tak jest! – powtórzył mały rycerz.

– Może tedy perswazji usłucha?

– Nie dba już o mnie! Nie chciała mnie widzieć! – zawołał z głębokim żalem Wołodyjowski. – Jam tu dzień i noc dążył, a ona już mnie i widzieć nie chce! Com ja takiego uczynił! Jakie grzechy na mnie ciążą, że mnie gniew boży ściga, że mną wiatr jakoby liściem zeschłym żenie? Jedna umarła, druga do klasztoru idzie, obie Bóg mi sam odjął, bom widać przeklęty, bo dla każdego jest zmiłowanie, dla każdego łaska, jeno nie dla mnie!…

Pan Zagłoba zadrżał w duszy, by mały rycerz, żalem uniesion, znów bluźnić nie zaczął jako niegdyś po śmierci Anusi Borzobohatej, więc by myśl jego w inną stronę odwrócić, ozwał się:

– Michale, nie wątp, że i nad tobą jest miłosierdzie, bo to grzech, a przecie nie możesz tego wiedzieć, co cię jutro czeka? Może ta sama Krzysia, wspomniawszy na twoje sieroctwo, jeszcze intencję odmieni i słowo ci zdzierży? Po wtóre, słuchaj mnie, Michale, zali i to nie pociecha, że ci one gołębie sam Bóg, nasz Ojciec miłosierny, zabiera, nie zaś mąż po ziemi chodzący? Sam powiedz, czyliby tak było lepiej?

Na to mały rycerz począł straszliwie wąsikami ruszać, zgrzyt dobył się z jego zębów i zakrzyknął przyduszonym i urywanym głosem:

– Gdyby to był człek żywy? – ha!… Niechby się taki znalazł! Wolałbym!… Zostałaby pomsta…

– A tak zostaje modlitwa! – rzekł Zagłoba. – Słuchaj mnie, stary przyjacielu, bo lepszej rady nikt ci nie da… Może też Bóg zmieni jeszcze wszystko na dobre. Ja sam… wiesz… innej ci życzyłem, ale widząc twoją boleść, boleję razem z tobą i razem z tobą będę Boga prosił, by cię pocieszył i serce tej nieużytej panny ku tobie znowu nakłonił.

To rzekłszy pan Zagłoba począł ocierać łzy; były to zaś łzy szczerej przyjaźni i politowania. Gdyby to było w mocy pana Zagłoby, byłby w tej chwili odrobił wszystko, co dla usunięcia Krzysi uczynił, i pierwszy rzucił ją w ramiona Wołodyjowskiemu.

– Słuchaj! – rzekł po chwili – rozmów się jeszcze z Krzysią, przedstaw jej swój lament, swoją boleść nieznośną i niech cię Bóg błogosławi. Chybaby w niej było serce z kamienia, gdyby nie miała się nad tobą ulitować. Ale dufam, że tego nie uczyni. Chwalebna to rzecz habit, ale nie z krzywdy ludzkiej uszyty. Powiedz jej to. Obaczysz… Ej, Michale! Dziś płaczem, a jutro może będziem na zrękowinach[273]

[Закрыть]
pili. Pewien jestem, że tak będzie! Pannisko się stęskniło i dlatego jej habit do głowy przyszedł. Pójdzie ona do klasztoru, ale do takiego, w którym ty będziesz na chrzciny dzwonił… Może też istotnie trocha[274]

[Закрыть]
słabuje[275]

[Закрыть]
, a nam o habicie gadała dlatego jeno, żeby nam oczy zamydlić. Przecie z jej gęby tego nie słyszałeś, a da Bóg, i nie usłyszysz! Ha! Umówiliście tajemnicę, a ona nie chciała jej zdradzić i klimkiem w oczy! Klimkiem w oczy! Jako żywo, nic to innego, jeno niewieścia chytrość!

Słowa pana Zagłoby podziałały jak balsam na stroskane serce małego rycerza; nadzieja wstąpiła weń na nowo, oczy wezbrały łzami, i długi czas nic mówić nie mógł; dopiero gdy łzy pohamował, rzucił się w ramiona pana Zagłoby i rzekł:

– Bodaj się tacy przyjaciele na kamieniu rodzili! Czy aby tak będzie, jak waćpan mówisz?

– Nieba bym ci przychylił! Będzie tak! Zali pamiętasz, żebym kiedy fałszywie prorokował, zali nie ufasz mojej eksperiencji i dowcipowi?…

– Bo waćpan nie imainujesz sobie nawet, jak ja tę pannę miłuję. Nie, żebym o tamtej kochanej niebodze zapomniał, co dzień się za nią modlę! Ale i do tej tak serce przywarło jako huba do drzewa. Mojeż to kochanie! Co ja się o tej niebodze tam w trawach namyślałem, i rankiem, i wieczorem, i w południe! W końcu tom już do siebie gadać począł, ile że[276]

[Закрыть]
konfidenta[277]

[Закрыть]
żadnego nie miałem. Jak mi Bóg miły, że gdy się ordyńca[278]

[Закрыть]
gonić w burzanach[279]

[Закрыть]
przygodziło, tom już w pędzie jeszcze o niej myślał.

– Wierzę. Mnie z płaczu za jedną dziewką oko w młodości wypłynęło, a jeśli nie wypłynęło całkiem, to bielmem zaszło.

– Nie dziwuj się waćpan; przyjeżdżam, ledwie tchu mi staje, aż tu pierwsze słowo: klasztor. Ale przecie w perswazję ufam i w jej serce, i słowo. Jak to waćpan powiedziałeś? „Dobry habit…” ale z czego?

– Ale nie z krzywdy ludzkiej…

– Wybornie powiedziane! Że to ja nigdy żadnej maksymy nie mogłem ułożyć. W stanicy byłaby rozrywka gotowa. Niepokój siedzi wciąż we mnie, ale przecie otuchę mi waćpan wlałeś. Ułożyliśmy z nią istotnie, żeby rzecz w tajemnicy została, więc to słuszne, że dziewka mogła jeno dla pozoru o habicie mówić… Jeszcze jakoweś walne argumentum[280]

[Закрыть]
waćpan przytoczyłeś, ale nie mogę sobie przypomnieć… Znacznie mi ulżyło.

– To chodź do mnie albo tu każę gąsiorek przynieść. Po drodze się przygodzi!…

Poszli i pili znacznie do późna.

Nazajutrz przybrał pan Wołodyjowski ciało w piękne suknie, a twarz w powagę, uzbroił się we wszystkie argumenta, które mu do głowy samemu przyszły, i w te, które mu pan Zagłoba poddał, i tak uzbrojony zeszedł do jadalnej izby, gdzie wszyscy zwykle zgromadzali się na śniadanie. Z całej kompanii brakło też tylko Krzysi, lecz i ona nie dała na się długo czekać, zaledwie bowiem mały rycerz zdołał przełknąć dwie łyżki polewki, gdy przez otwarte drzwi dał się słyszeć szelest sukni i dziewczyna weszła do pokoju.

Weszła bardzo prędko, raczej wpadła. Policzki jej płonęły, powieki miała spuszczone, w twarzy pomieszanie, przymus i bojaźń.

Zbliżywszy się do Wołodyjowskiego, podała mu obie ręce, ale nie podniosła nań wcale oczu, i gdy on począł całować z zapałem te ręce, zbladła zaraz bardzo, przy tym nie zdobyła się ani na jedno słowo powitania.

A jego serce przepełniła wnet miłość, niepokój i zachwycenie na widok tej twarzy delikatnej a mieniącej się jak cudowny obraz; na widok tej postaci wysmukłej a lubej, od której biło jeszcze ciepło niedawnego snu; wzruszyło go nawet jej pomieszanie i owa bojaźń malująca się w obliczu. „Kwiatuszku najdroższy! – pomyślał sobie w duszy – Czego się boisz? Toż ja bym życie i krew oddał za ciebie…”

Ale nie powiedział tego głośno, tylko swoje spiczaste wąsiki przyciskał tak długo i silnie do jej rąk atłasowych, że aż ślady czerwone na nich zostawił.

Basia, patrząc na to wszystko, umyślnie nagarnęła sobie płową czuprynę na oczy, by nikt wzruszenia jej nie dostrzegł, ale nikt na nią nie zwracał w tej chwili uwagi; wszyscy spoglądali na tamtą parę i nastało kłopotliwe milczenie.

Przerwał je pierwszy pan Michał.

– Noc mi w smutku i niepokoju zeszła – rzekł – bom wszystkich wczoraj widział prócz waćpanny i takie mi okrutne wieści o niej powiedziano, że mi do płakania więcej niż do snu było.

Krzysia słysząc tak otwartą mowę przybladła jeszcze mocniej, tak że Wołodyjowski przez chwilę pomyślał, iż ją omdlenie chwyci, więc rzekł pośpiesznie:

– Musimy się w tej materii rozmówić, ale teraz o nic nie będę więcej pytał, żebyś się waćpanna uspokoić i ochłonąć mogła. Toć ja nie żaden barbarus[281]

[Закрыть]
ani wilk jestem, a Bóg widzi, ile mam życzliwości dla waćpanny.

– Dziękuję! – szepnęła Krzysia.

Pan Zagłoba, stolnik i jego żona poczęli bezprzestannie[282]

[Закрыть]
zamieniać ze sobą spojrzenia, jakby zachęcając się wzajemnie do poczęcia zwykłej rozmowy, ale długo żadne nie mogło się jakoś na to odważyć, dopiero pierwszy pan Zagłoba zaczął.

– Trzeba – rzekł zwracając się do przybyłych – żebyśmy pojechali dziś do miasta. Wre już tam przed elekcją jak w ukropie, bo każdy swego kandydata zaleca. Po drodze powiem waszmościom, komu, moim zdaniem, powinniśmy dać kreskę.

Nikt się nie ozwał, więc pan Zagłoba potoczył osowiałym okiem naokoło, wreszcie zwrócił się do Basi:

– A ty, chrząszczu, pojedziesz z nami?

– Pojadę choćby na Ruś! – odrzekła szorstko Basia.

I znów nastało milczenie. Na takich próbach klejenia rozmów, które nie chciały się kleić, przeszło całe śniadanie.

Na koniec uczestnicy wstali.

Wówczas Wołodyjowski zbliżył się natychmiast do Krzysi i rzekł:

– Muszę z waćpanną sam na sam pomówić.

Po czym podał jej ramię i wyprowadził ją do przyległej izby, do tej samej, która była świadkiem pierwszego ich pocałunku.

Posadziwszy Krzysię na sofie, sam siadł przy niej i począł głaskać ją dłonią po włosach, jakoby głaskał małe dziecko.

– Krzysiu! – ozwał się wreszcie łagodnym głosem. – Zali ci konfuzja[283]

[Закрыть]
przeszła? Możeszże mi spokojnie i przytomnie odpowiadać?

Jej konfuzja przeszła, a prócz tego wzruszyła ją jego dobroć, więc po raz pierwszy podniosła na niego na chwilę oczy:

– Mogę – odrzekła cicho.

– Zali prawda, żeś ty się ofiarowała do zakonu?

Na to Krzysia złożyła ręce i poczęła szeptać błagalnie:


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю