355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Henryk Sienkiewicz » Pan Wołodyjowski » Текст книги (страница 29)
Pan Wołodyjowski
  • Текст добавлен: 17 октября 2016, 03:12

Текст книги "Pan Wołodyjowski"


Автор книги: Henryk Sienkiewicz



сообщить о нарушении

Текущая страница: 29 (всего у книги 40 страниц)

Rozdział XLVI

Azja Tuhaj-bejowicz po długim postoju na kuczunkauryjskim błoniu rzeczywiście ruszył z Lipkami na czele pochodu wszystkich wojsk tureckich ku granicom Rzeczypospolitej.

Po ciężkiej porażce, jaką z dzielnej ręki Basi poniosły jego zamiary i jego osoba, pomyślna gwiazda zdawała się mu znów świecić. Naprzód wyzdrowiał. Uroda jego była wprawdzie raz na zawsze zniszczona: jedno oko wypłynęło mu zupełnie, nos był zmiażdżony, a twarz jego, niegdyś do sokolej głowy podobna, stała się potworna i straszna. Ale właśnie ów postrach, jakim przejmowała ludzi, czynił mu jeszcze większy mir między dzikimi dobrudzkimi Tatary. Przybycie jego miało wielki rozgłos w całym obozie, a czyny jego w opowiadaniu ludzkim rosły i olbrzymiały. Mówiono, że przywiódł wszystkich Lipków i Czeremisów w sułtańską służbę; że podszedł Lachów, jak nikt nigdy nie podszedł; że popalił wszystkie miasta na dniestrzańskim szlaku, wyciął ich załogi i wziął łupy znamienite. Ci, którzy mieli dopiero iść do Lechistanu; ci, którzy nadciągnąwszy z dalekich kątów Wschodu nie zaznali dotąd „lackiego” oręża; ci, którym serca biły niespokojnie na myśl, że wkrótce przyjdzie im stanąć oko w oko strasznej jeździe niewiernych – widzieli w młodym Azji wojownika, który już „Lachom” stawił czoło, który się ich nie uląkł, owszem, zwyciężył ich i uczynił szczęśliwy wojny początek. Widok „bagadyra” napełniał po prostu serca otuchą; że zaś Azja był synem strasznego Tuhaj-beja, którego imię grzmiało na całym Wschodzie, więc tym bardziej zwracały się nań wszystkie oczy.

– Lachy go chowali – mówiono – ale on syn lwa: pokąsał ich i wrócił na służbę padyszacha.

Sam wezyr zapragnął go widzieć, a „wschodzące słońce wojny”, młody kajmakan Kara Mustafa, rozkochany w sławie wojennej i dzikich wojownikach, pokochał go. Obaj pilnie wypytywali go o Rzeczpospolitą, hetmana, wojska, Kamieniec i radowali się z jego odpowiedzi, widząc z nich, że wojna będzie łatwą, że sułtanowi zwycięstwo, Lachom klęskę, im zaś obum miano ghazich, to jest zdobywców, przynieść musi. Więc później często miewał Azja sposobność padać na twarz przed wezyrem, siadywać u proga kajmakanowego namiotu i liczne od obydwóch odebrał dary w wielbłądach, koniach i broni.

Wielki wezyr darował mu kaftan ze srebrnej lamy, którego posiadanie wywyższyło go w oczach wszystkich Lipków i Czeremisów. Kryczyński, Adurowicz, Morawski, Grocholski, Tworowski, Aleksandrowicz, słowem, wszyscy ci rotmistrze, którzy niegdyś w Rzeczypospolitej mieszkali i jej służyli, a teraz do sułtana wrócili, poddali się bezspornie pod komendę Tuhaj-bejowicza, czcząc w nim zarówno kniaże pochodzenie, jak i wojownika, który kaftan otrzymał. Został więc murzą znacznym i przeszło dwa tysiące wojowników, nieporównanie dzielniejszych od zwykłych Tatarów, słuchało jego skinienia. Nadchodząca wojna, w której młodemu murzy łatwiej niż komu innemu było się odznaczyć, mogła go wynieść wysoko; mógł w niej znaleźć dostojeństwa, sławę, władzę.

A jednak Azja nosił truciznę w duszy. Naprzód pychę jego bodło to, że Tatarzy wobec Turków samych, zwłaszcza wobec janczarów i spahów, niewiele więcej znaczą niż gończe psy wobec myśliwych.

Sam on znaczył; ale Tatarów w ogóle za nikczemny uważano komunik. Turczyn potrzebował ich, czasem się obawiał, ale w obozie nimi pogardzał. Azja spostrzegłszy to wyłączył swoich Lipków z ogólnej tatarskiej hassy, jakby osobny a lepszy rodzaj wojska, lecz zaraz oburzył tym na się innych dobrudzkich i białogrodzkich murzów, nie zdołał zaś wpoić przekonania w rozmaitych tureckich oficerów, aby Lipkowie mieli być czymś istotnie od czambułowych ordyńców lepszym. Z drugiej strony, wychowany w kraju chrześcijańskim, wśród szlachty i rycerstwa, nie mógł przywyknąć do obyczajów Wschodu. W Rzeczypospolitej był tylko zwykłym oficerem, i to pośledniejszego znaku, a przecie stykając się ze starszyzną i z samym hetmanem nie potrzebował się tak uniżać jak tu, będąc murzą i wodzem wszystkich lipkowskich ściahów. Tu przed wezyrem trzeba było na twarz padać, w kajmakana przyjacielskim namiocie czołem do ziemi bić, płaszczyć się przed baszami, przed ulemami, przed głównym agą janczarskim. Azja do tego nie przywykł; pamiętał o tym, że był witeziowym synem, duszę miał dziką i pełną pychy, tak wysoko mierzącą, jak orły mierzą, więc bolał srodze.

Lecz najbardziej paliło go ogniem wspomnienie Basi. Mniejsza już o to, że jedna słaba ręka zwaliła z konia jego, który pod Bracławiem, pod Karnikiem, i w stu innych miejscach wyzywał na harc i rozciągał trupem najgroźniejszych harcowników zaporoskich; mniejsza o wstyd, mniejsza o hańbę! Ale on tę niewiastę miłował bez miary, bez pamięci, chciałby ją posiadać w swoim namiocie, patrzyć na nią, bić, całować. Gdyby mu dano do wyboru padyszachem zostać i rządzić połową świata albo ją wziąść w ramiona, czuć sercem ciepło jej krwi, twarzą jej oddech, wargami jej wargi – to by ją wolał niż Carogród, Bosfor i miano kalifa. Pragnął jej, bo ją kochał; pragnął jej, bo ją nienawidził; im bardziej była cudzą, tym pragnął jej więcej; im czystszą, wierniejszą, bardziej niepokalaną, tym pragnął jej więcej. Nieraz gdy w namiocie wspominał, że raz już w życiu całował w parowie, po bitwie z Azbą-bejem, jej oczy, że pod Raszkowem już czuł pierś jej na swojej, to porywało go szaleństwo żądz. Nie wiedział nic, co się z nią stało, czy wróciła do Chreptiowa, czy zginęła w drodze. Czasem doznawał ulgi na myśl, że zmarła; czasem chwytał go żal niezgłębiony. Były chwile, że myślał, iż lepiej było nie porywać jej, nie palić Raszkowa, lepiej było nie przychodzić tu, zostać Lipkiem w Chreptiowie – byle na nią choć patrzeć.

Natomiast nieszczęsna Zosia Boska była u niego w namiocie. Życie jej płynęło w niewolniczych posługach, w hańbie i ciągłym przerażeniu, bo w sercu Azji nie było dla niej kropli litości. Po prostu znęcał się nad nią za to tylko, że nie była Basią. Miała ona wszakże słodycz i urok polnego kwiatu, miała młodość i piękność, więc on nasycał się jej pięknością, lecz z lada powodu kopał ją nogami lub smagał puhą białe jej ciało. Żyć w gorszym piekle nie mogła, bo żyła bez nadziei. Życie jej właśnie zakwitło w Raszkowie, jak wiosna, kwieciem miłości dla młodego Nowowiejskiego. Kochała go z całej duszy, kochała ze wszystkich sił tę rycerską, szlachetną i poczciwą zarazem naturę, a oto była igraszką i niewolnicą tego potwornego ślepca; drżąca jak bity pies, musiała się czołgać u jego stóp i patrzyć mu w twarz, i patrzyć na ręce, czy nie chwytają za batog z surowca – i tamować dech – i tamować łzy.

Wiedziała o tym dobrze, że nie ma i nie może być nad nią miłosierdzia, bo choćby jaki cud wyrwał ją z tych strasznych rąk, już ona nie była dawną Zosią, białą jak pierwsze śniegi, zdolną zapłacić czystym sercem za kochanie. Wszystko to minęło bezpowrotnie. A że w tym ogromnym pohańbieniu, w którym żyła teraz, nie było jej najmniejszej winy, że, przeciwnie, była przedtem zawsze dziewczyną bez zmazy jak baranek, dobrą jak gołąb, ufną jak dziecko, prostą, kochającą – więc nie rozumiała, dlaczego dzieje się jej taka straszna krzywda, która już nie może być nagrodzoną, dlaczego cięży nad nią taki nieubłagany gniew boży – i ta rozterka duszna zwiększała jej ból, jej rozpacz.

Tak jej poczęły płynąć dni, tygodnie i miesiące. Azja w zimie jeszcze przybył na kuczunkauryjskie błonie, a pochód do granic Rzeczypospolitej rozpoczął się dopiero w czerwcu. Cały ten czas upłynął Zosi w hańbie, w męce i pracy. Ponieważ Azja mimo jej piękności i słodyczy, mimo iż trzymał ją w namiocie, nie tylko nie kochał jej, ale raczej nienawidził za to, że nie była Basią, i uważał za prostą niewolnicę, zatem musiała i pracować jak niewolnica. Ona poiła jego konie i wielbłądy w rzece; ona nosiła wodę na ablucje, drwa na ogień; ona rozścielała skóry na noc; ona warzyła strawę. W innych oddziałach wojsk tureckich niewiasty nie wychodziły z namiotów ze strachu przed janczarami lub ze zwyczaju, ale lipkowski obóz stał opodal, obyczaj zaś ukrywania niewiast nie był między Lipkami rozpowszechniony, bo mieszkając niegdyś w Rzeczypospolitej, do czego innego przywykli. Niewolnice prostych żołnierzy, o ile który z nich brankę posiadał, nie zakrywały nawet twarzy jaszmakami. Niewiastom nie wolno było wprawdzie wydalać się z granic lipkowskiego majdanu, gdyż poza tymi granicami porwano by je niezawodnie, ale w samym majdanie mogły wszędy chodzić bezpiecznie i zajmować się obozową gospodarką.

Mimo ciężkiej pracy było to dla Zosi nawet pewną pociechą wyjść po drwa lub ku rzece, do „poiska” z końmi, z wielbłądami, bo w namiocie bała się płakać, a przez drogę mogła dać folgę łzom bezkarnie. Raz, idąc z naręczem drzew, spotkała matkę, którą był Azja Halimowi darował. Padły sobie w objęcia i siłą je trzeba było rozrywać, a choć Azja wysmagał potem Zosię nie szczędząc uderzeń puhy nawet po głowie, jednak było to słodkie spotkanie. Drugi raz, piorąc chusty i onuce Azjowe u brodu, ujrzała Zosia z daleka Ewkę idącą z wiadrami wody. Ewka stękała pod ciężarem wiader; postać jej była już mocno zmieniona i ociężała, ale rysy, lubo przysłonięte jaszmakiem, przypomniały Zosi Adama – i taki ból chwycił jej serce, że przytomność opuściła ją na chwilę. Wszelako nie mówiły do siebie nic ze strachu.

Strach ów przytłumiał i opanowywał stopniowo wszystkie uczucia Zosi, aż wreszcie został sam jeden na miejsce pragnień, nadziei, pamięci. Nie być bitą – to stało się jej celem. Basia na jej miejscu byłaby zabiła Azję jego własnym nożem pierwszego dnia, bez względu na to, co by ją potem spotkać mogło; lecz bojaźliwa Zosia, półdziecko jeszcze, nie miała Basinej dzielności.

I oto przyszło w końcu do tego, że uważała za łaskę, gdy straszny Azja pod wpływem chwilowej żądzy zbliżał czasem swoją zeszpeconą twarz do jej ust. Siedząc w namiocie, nie spuszczała oczu ze swego pana, pragnąc poznać, czy gniewny, czy niegniewny, śledząc jego ruchy, starając się odgadnąć chęci.

A gdy, bywało, odgadła źle i gdy mu spod wąsów, jak ongi staremu Tuhaj-bejowi, poczynały błyskać kły, wówczas bezprzytomna prawie z przerażenia czołgała mu się u nóg przyciskając zbladłe wargi do jego butów, obejmując konwulsyjnie kolana i krzycząc jak gnębione dziecko:

– Nie bij mnie, Azja! Nigdy nie będę! Daruj, nie bij!

On nie przebaczał prawie nigdy, pastwił się zaś nad nią nie tylko z tego powodu, że nie była Basią. Oto była niegdyś narzeczoną Nowowiejskiego. Azja miał duszę nieulęknioną – jednak tak straszne były między nim a Nowowiejskim rachunki, że na myśl o tym olbrzymie z zapiekłą w sercu zemstą ogarniał młodego Lipka pewien niepokój. Miała być wojna, mogli się spotkać i było prawdopodobnym, że się spotkają. Azja nie mógł tego dokazać, żeby o tym nie myśleć, że zaś myśli owe przychodziły mu do głowy na widok Zosi, więc się mścił na niej za to, jakby własny niepokój chciał razami puhy rozpędzić.

Nadeszła wreszcie chwila, że sułtan wydał rozkaz pochodu. Oczywiście Lipkowie, a za nimi cała ćma Tatarów dobrudzkich i bialogrodzkich miała iść w przedniej straży. Było to ułożone między sułtanem, wezyrem i kajmakanem. Lecz z początku, zwłaszcza do Bałkanów, szli wszyscy razem. Pochód był wygodny, bo dla rozpoczynających się upałów szli tylko w nocy, po sześć godzin od postoju do postoju. Beczki smolne płonęły po ich drodze, a massał-dziłarowie przyświecali barwnymi kagankami sułtanowi. Mrowie ludzkie płynęło na kształt fali przez nieprzejrzane równiny, napełniało jak szarańcza wgłębienia dolin, pokrywało całe góry. Za zbrojnym ludem szły tabory, w nich haremy, za taborem nieprzeliczone stada.

Tymczasem w przedbałkańskich mokradłach złocisty i purpurowy wóz Kasseki ugrzązł tak, że dwadzieścia bawołów nie mogło go z błota wyciągnąć. „Zła to wróżba, panie, i dla ciebie, i dla całego wojska!” – rzekł sułtanowi najwyższy mufty. „Zła wróżba!” – jęli powtarzać w obozie półobłąkani derwisze. Więc sułtan zląkł się i postanowił wszystkie niewiasty wraz z cudną Kasseką wyprawić z obozu.

Rozkaz został ogłoszony wojskom. Ci z żołnierzy, którzy nie mieli gdzie wyprawić niewolnic, a z miłości nie chcieli ich na rozkosz obcym przedawać, woleli je wyścinać. Inne kupowali na tysiące bazarnicy z Karawanseraju, by potem przedawać na rynkach Stambułu i wszystkich miast pobliskiej Azji. Trzy dni z rzędu trwał jak gdyby wielki jarmark. Azja wystawił bez wahania na sprzedaż Zosię, którą wnet i za dobre pieniądze kupił bogaty a stary stambulski kupiec bakalij dla swego syna.

Był to człowiek dobry, bo na łzy i zaklęcia Zosi kupił także od Halima – prawda, że za bezcen – jej matkę. Na drugi dzień powędrowały obie w stronę Stambułu wraz z czeredą innych niewiast. W Stambule los Zosi nie przestając być haniebnym poprawił się. Nowy właściciel pokochał ją i po upływie kilku miesięcy do godności małżonki podniósł. Matka nie rozłączała się z nią więcej.

Wiele ludzi, między nimi wiele niewiast, po długiej nawet czasem niewoli wracało do kraju. Był podobno ktoś, co wszelkimi sposoby, przez Ormian, przez kupców Greków, przez sługi posłów Rzeczypospolitej, szukał i Zosi, ale bezskutecznie. Potem szukania te urwały się nagle i Zosia nie obaczyła nigdy ni rodzinnego kraju, ni twarzy drogich.

Żyła do śmierci w haremie.

Rozdział XLVII

Jeszcze przed wyruszeniem Turków spod Adrianopola ruch wielki uczynił się we wszystkich naddniestrzańskich stanicach. Szczególniej do najbliższego od Kamieńca Chreptiowa przybiegali raz w raz hetmańscy gońcy przywożąc rozmaite rozkazy, które mały rycerz albo sam wykonywał, albo, o ile go nie dotyczyły, dalej przez pewnych ludzi rozsyłał. Wskutek tych rozkazów zmniejszyła się znacznie załoga chreptiowskiej fortalicji. Pan Motowidło poszedł ze swymi semenami aż pod Humań w pomoc Haneńce, któren z garścią wiernych Rzeczypospolitej Kozaków dużał się jak mógł z Doroszem i połączoną z nim ordą krymską. Pan Muszalski, łucznik niezrównany, pan Snitko, herbu Miesiąc Zatajony, pan Nienaszyniec i pan Hromyka powiedli towarzyską chorągiew i Linkhauzowskich dragonów do nieszczęsnej pamięci Batoha, gdzie stał pan Łużecki mający wraz z Haneńką dawać baczenie na Doroszeńkowe obroty. Pan Bogusz dostał rozkaz, aby dotrzymywał w Mohilowie dopóty, dopóki gołym okiem nie będzie mógł dojrzeć czambułów. Szukały pilnie polecenia hetmańskie i przesławnego pana Ruszczyca, nad którym jeden tylko Wołodyjowski jako zagończyk górował, ale pan Ruszczyc poszedł na czele kilkudziesięciu ludzi w stepy i jak w wodę wpadł. Zasłyszano o nim dopiero później, gdy się rozeszły dziwne wieści, że naokoło Doroszowego taboru i ordyńskich sieheniów krąży jakoby zły duch, który codziennie pojedynczych wojowników i pomniejsze watahy porywa. Domyślano się, że to pan Ruszczyc musi nieprzyjaciela podchodzić, bo nikt inny za wyjątkiem małego rycerza nie potrafiłby tak podchodzić. Jakoż był to pan Ruszczyc.

Wołodyjowski miał po staremu iść do Kamieńca, bo go tam potrzebował hetman wiedząc, że to jest żołnierz, którego widok wleje otuchę w serca i podniesie ducha tak mieszkańców, jak i załogi. Hetman był przekonany, iż się Kamieniec nie utrzyma, chodziło mu o to tylko, by się trzymał jak najdłużej, mianowicie dopóty, dopóki by Rzeczpospolita nie zgromadziła jakichkolwiek sił na obronę. W tym przekonaniu posyłał jakoby na oczywistą śmierć najsławniejszego Rzeczypospolitej kawalera i ulubionego żołnierza.

Na śmierć posyłał najsławniejszego żołnierza i nie żal mu go było. Hetman myślał to zawsze, co później pod Wiedniem powiedział, że pani Wojnina może rodzić ludzi, ale wojna ich tylko gubi. Sam był gotów polec i mniemał, że polec to najprostszy obowiązek żołnierza, a gdy ów śmiercią swoją może znamienitą przysługę oddać, to mu śmierć jest łaską i wielką nagrodą. Wiedział też pan hetman, że mały rycerz jednakiego z nim jest mniemania.

Wreszcie, nie czas mu było o oszczędzaniu pojedynczych żołnierzy myśleć, gdy zatracenie szło na kościoły, miasta, kraje, na całą Rzeczpospolitą, gdy Wschód podnosił się z niepamiętną potęgą przeciw Europie na podbicie całego chrześcijaństwa, które zasłonięte piersią Rzeczypospolitej, nie myślało jej iść w pomoc. Chodzić hetmanowi mogło tylko o to, aby naprzód Kamieniec zasłonił Rzeczpospolitą, później Rzeczpospolita resztę chrześcijaństwa.

Co by i mogło się stać, gdyby miała siły, gdyby nie trawił jej nierząd. Ale hetman nie posiadał dość wojsk nawet na podjazdy, nie dopiero na wojnę. Jeśli w jedno miejsce pchnął kilkudziesięciu żołnierzy, zaraz w drugim czyniła się wyrwa, przez którą fala najezdnicza mogła się wlać bez przeszkody. Straże, które sułtan rozstawiał nocą w swoim obozie, były liczniejsze od hetmańskich chorągwi. Nawała szła z dwóch stron, od Dniepru i od Dunaju. Ponieważ Dorosz z całą ordą krymską byli bliżej i już zalewali kraj paląc i ścinając, więc przeciw nim poszły głównie chorągwie, a w drugą stronę brakło po prostu ludzi nawet na zwiady.

W tych ciężkich terminach napisał hetman do Wołodyjowskiego następnych kilka słów:

„Jużem na dwoje ważył, czy cię aż hen, do Raszkowa, pod nieprzyjaciela nie wysłać, alem się zląkł, że gdy orda siedmiu brodami z multańskiego brzegu się wleje i kraj zajmie, nie zdołasz potem do Kamieńca się przedostać, a tam cię koniecznie trzeba. Dopierom sobie wczora Nowowiejskiego przypomniał, który jest żołnierz doświadczony i rezolut, a że człek w desperacji na wszystko się waży, przeto tak myślę, że mi dobrze posłuży. Co możesz lekkiej jazdy mu posłać, to podeślij, on zaś niechaj idzie jako najdalej i wszędy się pokazuje, o wielkich wojskach naszych głosi, a gdy już nieprzyjaciel będzie w oczach, niech mu się też tu i owdzie miga, ogarnąć się nie dając. Wiadomo, jako będą szli, ale jeśliby co nowego postrzegł, zaraz ma ci dawać znać, a ty, nie mieszkając, języka pchniesz do mnie i do Kamieńca. Nowowiejski prędko niech rusza, a i ty bądź do Kamieńca w gotowości, ale czekaj, póki wieści z Multan i od Nowowiejskiego nie przyjdą.”

Ponieważ Nowowiejski bawił chwilowo w Mohilowie i mówiono, że miał i tak przybyć do Chreptiowa, przeto mały rycerz dał mu tylko znać, żeby się z przyjazdem pokwapił, bo czeka na niego z ramienia hetmana funkcja w Chreptiowie.

Nowowiejski przyjechał trzeciego dnia. Znajomi ledwie go poznali i pomyśleli, że pan Białogłowski słusznie nazwał go kościejem. Nie był to już ów chłop na schwał, bujny, wesoły, który niegdyś rzucał się na nieprzyjaciela z wybuchami śmiechu podobnymi do rżenia końskiego i tuzał z takim właśnie rozmachem, z jakim obracają się skrzydła wiatraka. Wychudł, zżółkł, sczerniał, a w tej chudości wydawał się jeszcze bardziej olbrzymi. Na ludzi spoglądał mrugając oczyma, jakby najlepszych znajomych nie poznawał; trzeba mu też było powtarzać dwa razy jednę i tę samą rzecz, bo zdawał się od razu nie rozumieć. Widocznie w żyłach zamiast krwi płynęła mu zgryzota; widocznie o niektórych rzeczach starał się nie myśleć i wolał się zapamiętywać, żeby nie oszaleć. Wprawdzie w tych stronach nie było człowieka, nie było rodziny, w wojsku nie było jednego oficera, którego by nie dotknęło nieszczęście z pogańskich rąk, który by nie opłakiwał kogoś ze znajomych, przyjaciół, bliskich, drogich; ale nad Nowowiejskim oberwała się po prostu cała chmura nieszczęść. Jednego dnia stracił ojca, siostrę i narzeczoną, którą kochał ze wszystkich sił swej bujnej duszy. Wolej by ta siostra i tamta słodka, kochana dziewczyna zmarły; wolej by zginęły od noża i płomienia. Lecz los ich był taki, że w porównaniu z myślą o nim największa męka była dla Nowowiejskiego niczym. Starał się nie myśleć o nim, bo czuł, że to rozmyślanie graniczy z szaleństwem, jednak nie mógł tego dokazać.

Jakoż spokój jego był pozorny. W duszy jego nie było wcale rezygnacji i na pierwszy rzut oka każdy mógł odgadnąć, że pod tą martwotą tai się coś złowrogiego i straszliwego, co jeśli wybuchnie, to ów olbrzym spełni jakieś okropne czyny, jak rozszalały żywioł. Było to tak wyraźnie wypisane na jego czole, że nawet przyjaciele zbliżali się do niego z pewną obawą, w rozmowie zaś z nim unikali wzmianki o tym, co się stało.

Widok Basi w Chreptiowie poruszył widocznie w nim zapiekłe bóle, bo całując na powitanie jej ręce począł nagle stękać jak dobijany żubr, przy czym oczy zaszły mu krwią i żyły na szyi nabrzmiały jak powrozy. A gdy Basia zalała się łzami i z uczuciem matki ścisnęła mu rączkami głowę, padł jej do nóg i długo nie można go było oderwać. Natomiast dowiedziawszy się, jaką funkcję hetman mu przeznacza, ożywił się wielce; płomień złowrogiej radości zabłysnął mu w twarzy i rzekł:

– Uczynię to, uczynię i więcej!

– A jeśli spotkasz tamtego wściekłego psa, dajże mu łupnia! – wtrącił pan Zagłoba.

Nowowiejski zrazu nic nie odrzekł, patrzył tylko na pana Zagłobę; nagle obłąkanie zaświtało mu w oczach, podniósł się i począł iść ku staremu szlachcicowi, jakby się chciał na niego rzucić.

– Czy waćpan wierzysz – rzekł – że ja temu człeku nie uczyniłem nigdy zła i żem mu był zawsze życzliwy?

– Wierzę, wierzę! – odrzekł pospiesznie pan Zagłoba cofając się roztropnie za małego rycerza. – Sam bym poszedł z tobą, ale mnie pedogra[513]

[Закрыть]
po nogach kąsa.

– Nowowiejski! – rzekł mały rycerz – kiedy chcesz ruszyć?

– Dziś na noc.

– Dam ci stu ludzi dragonów. Sam tu z drugim stem prócz piechoty ostanę. Chodź na majdan!

I wyszli, żeby wydać rozkazy.

Przy progu czekał wyprostowany jak struna Zydor Luśnia. Już wieść o ekspedycji rozeszła się po majdanie, więc wachmistrz w swoim i swojej kompanii imieniu zaczął prosić małego pułkownika, by mu z Nowowiejskim iść pozwolił:

– Także to? Chcesz ode mnie odejść? – pytał zdziwiony Wołodyjowski.

– Panie komendancie, my temu takiemu synowi ślubowali. A może przyjdzie na nasze ręce!

– Prawda jest! Mówił mi o tym pan Zagłoba – odrzekł mały rycerz.

Luśnia zwrócił się do Nowowiejskiego:

– Panie komendancie!

– Czego chcesz?

– Jeśli my jego dostaniem, żeby ja go mógł opatrzyć…

I taka sroga, zwierzęca zawziętość odmalowała się w twarzy Mazura, że Nowowiejski skłonił się zaraz Wołodyjowskiemu i rzekł prosząc:

– Wasza miłość, pozwól mi tego człeka!

Wołodyjowski nie myślał się sprzeciwiać i tego samego wieczora pod noc sto koni z Nowowiejskim na czele ruszyło w drogę.

Szli znanym szlakiem na Mohilów, Jampol. W Jampolu zetknęli się z dawną raszkowską załogą, z której dwustu ludzi na mocy rozkazania hetmańskiego połączyło się z Nowowiejskim, reszta zaś pod wodzą pana Białogłowskiego miała iść do Mohilowa, w którym stał pan Bogusz.

Nowowiejski zaś pociągnął w dół, aż do Raszkowa.

Okolice Raszkowa były już zupełną pustynią; samo miasteczko zmieniło się w kupę popiołów, które wiatry zdołały już rozwiać na cztery strony świata, nieliczni zaś mieszkańcy pouciekali przed spodziewaną burzą. Był to już bowiem początek maja i orda dobrudzka mogła każdej chwili ukazać się w tych stronach, więc niebezpiecznie było w nich dosiadywać.

W rzeczywistości ordy stały jeszcze wraz z Turkami na kuczunkauryjskim błoniu, ale nie wiedziano o tym w raszkowskich odojach, więc każdy z dawnych mieszkańców Raszkowa, ocalałych po ostatniej rzezi, unosił wcześnie głowę, dokąd mu się widziało.

Luśnia przez drogę układał sobie sposoby i fortele, jakich, wedle jego zdania, powinien się był chwycić pan Nowowiejski, jeśli chciał szczęśliwie i skutecznie nieprzyjaciela podchodzić. Myślami tymi dzielił się łaskawie z szeregowcami.

– Wy końskie łby – mówił im – wy się na tym nie znacie, ale ja stary, ja się znam. Pójdziem do Raszkowa, tam zataimy się w odojach i będziemy czekać. Przyjdzie orda do brodu, to naprzód przeprawią się małe zagony, jako to u nich zwyczaj, że czambuł stoi i czeka, aż mu owi dadzą znać, czy przezpiecznie[514]

[Закрыть]
. Dopieroż my chyłkiem ruszymy za nimi i pognamy przed sobą aż hen, chociażby do Kamieńca.

– A tak i tamtego psubrata możem nie dostać! – zauważył jeden z szeregowych.

– Stul gębę! – odparł Luśnia. – Któż pójdzie przodem, jeśli nie Lipki?

Jakoż przewidywania wachmistrza zdawały się sprawdzać. Nowowiejski dotarłszy do Raszkowa dał wypoczynek żołnierzom. Byli już wszyscy pewni, że następnie pójdą ku pieczarom, których pełno było w całej okolicy, i tam zatają się aż do przybycia pierwszych nieprzyjacielskich zagonów.

Lecz drugiego dnia postoju komendant podniósł chorągiew na nogi i powiódł ją za Raszków.

„Aż do Jahorlika pójdziemy czy co?” – mówił sobie wachmistrz.

Tymczasem zaraz za Raszkowem zbliżyli się tuż do rzeki, a w kilka pacierzy później stanęli nad tak zwanym „krwawym brodem”. Wówczas Nowowiejski nie rzekłszy ni słowa wparł konia w wodę i jął się przeprawiać na drugą stronę.

Żołnierze poczęli spoglądać na siebie ze zdumieniem.

– Jakże to? Do Turczech idziem? – pytał jeden drugiego.

Ale nie byli to „mościpanowie” z pospolitego ruszenia, gotowi do narad i protestów, jeno żołnierze prostacy, wzwyczajeni do żelaznej, stanicznej karności; więc za komendantem wparł konie w wodę pierwszy szereg, za nim drugi, trzeci. Nie było najmniejszego wahania. Dziwili się, że w trzysta koni idą do państwa tureckiego, któremu cały świat nie może podołać, ale szli.

Wkrótce rozkołysana woda zaczęła chlupać koło końskich boków, więc i przestali się dziwić, a myśleli jeno o tym, żeby sakw ze spyżą dla siebie i koni nie zamoczyć.

Dopiero na drugim brzegu poczęli znów spoglądać po sobie.

– Dla Boga! To my już w Multanach! – zabrzmiały ciche szepty.

I jaki taki obejrzał się za siebie, na Dniestr, który w zachodzącym słońcu błyszczał jak złota i czerwona wstęga. Skały nadbrzeżne, pełne pieczar, także skąpane były w jaskrawych blaskach. Wznosiły się one jak mur, który oto w tej chwili przedzielił tę garść ludzi od ojczyzny. Dla wielu z nich było to zapewne ostatnie pożegnanie.

Przez głowę Luśni przeszła myśl, że może komendant oszalał, ale komendanta rzeczą było rozkazywać, jego słuchać.

Tymczasem konie wyszedłszy z wody poczęły w szeregach parskać okrutnie.

– Zdrów! Zdrów! – rozległy się głosy żołnierskie.

Poczytano to za dobrą wróżbę i jakowaś otucha wstąpiła w serca.

– Ruszaj! – zakomenderował Nowowiejski.

Szeregi ruszyły i poszły ku zachodzącemu słońcu i ku owym tysiącom, ku owemu rojowisku ludzkiemu, ku owym narodom stojącym na Kuczunkaurach.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю