Текст книги "Lalande 21185"
Автор книги: Януш Зайдель
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 5 (всего у книги 11 страниц)
Uodporniwszy się w ten sposób na wszelkie możliwe niespodzianki i zaskoczenia, podeszła szybko do skrzyni.
Nie pomogły najfantastyczniejsze wyobrażenia. Ewa wydała coś w rodzaju westchnienia czy jęku i cofnęła się w stronę Teda.
W skrzyni – wtopiony w bryłę przejrzystego szkliwa – leżał człowiek.
– Czy. . . on żyje? – zapytała po dłuższym milczeniu Ewa, pochylając się nad skrzynią.
Ted wzruszył niepewnie ramionami.
– Wygląda jak model anatomiczny, jak dokładna kopia. . .
– Kopia kogo?
– Człowieka lub istoty człekopodobnej!
– Czyżby. . . tu byli ludzie? Absurd!
– Kto tam wie. . .
Ted raz jeszcze spojrzał na leżącego. Był to smukły, pięknie zbudowany męż-
czyzna o ciemnooliwkowej skórze i długich czarnych włosach. Leżał na wznak, z rękami równo wyciągniętymi wzdłuż ciała, powieki miał opuszczone. Czarna, łopatkowato przystrzyżona broda sterczała uniesiona lekko ku górze.
– Tamten głos – powiedziała Ewa – i ten tu. . . Jeśli to nie była wyprawa z Ziemi, to oznacza, że. . .
– Nic nie oznacza! – uciął Ted. – Nie sugerujmy się.
– Może są i inni, w innych pomieszczeniach? Chodźmy, zobaczymy. . .
Poszli dalej korytarzem. Nagle Ewa, zaniepokojona jakimś odgłosem, odwró-
ciła głowę. Znieruchomiała, zacisnąwszy palce na przegubie Teda. Spojrzał w tym samym kierunku.
Platforma windy na skrzyżowaniu korytarzy unosiła się powoli w górę.
– Ktoś otworzył właz! – szepnęła Ewa blednąc.
Cofnęli się pod ścianę. Ted pchnął pierwsze z brzegu drzwi. Ukryli się w ich wnęce.
– Wracają. . . Jednak są tu! – szepnął Ted. Wychylając głowy, obserwowali korytarz.
– Nie! – zadecydował nagle Ted. – Nie będziemy się kryć! Nie boimy się ich przecież!
54
Odważnie wystąpił na środek korytarza. Platforma opadała powoli w dół.
W pierwszej chwili dostrzegli trzy pary nóg, a gdy platforma zrównała się z poziomem podłogi – trzy postacie w skafandrach.
Ted poczuł lekki zawrót głowy. Więc stało się! Oto początek nowej epoki!
Tylko. . . co dalej? Co robić? Mówić? Dawać znaki?
Jedna z trzech przybyłych istot wysunęła się naprzód. Ted bezradnie opuścił
ręce, zrobił krok w jej stronę. . .
– Do licha! Przecież to nasi uciekinierzy! – w słuchawkach Teda i Ewy zadźwięczał głos. . . Hara Adlera.
– Niech ci się nie wydaje, że jesteś genialnym odkrywcą! – grzmiał Igen swym głębokim basem. – Jesteś tylko niezdyscyplinowanym i nieodpowiedzial-nym smarkaczem! Masz szczęście, że nie urodziłeś się o dwieście lat wcześniej, wtedy bym ci skórę sprał!. . .
Ted stał z opuszczoną głową i nie śmiał powiedzieć ani słowa w swej obronie, bo ojciec miał, niestety, rację.
– Bez twojej wariackiej wyprawy też odkrylibyśmy wkrótce te podziemia.
A tak. . . przerwaliśmy wszystkie prace, wywlekliśmy batyskaf z oceanu. . . —
ciągnął Igen coraz ciszej.
Widać było po jego rozbieganych oczach, że pozbywszy się niepokoju o dzieci, najchętniej zabrałby się do obejrzenia Bazy. Toteż z wyraźną ulgą przyjął słowa Hara, który też rozglądał się coraz niecierpliwiej dokoła:
– Daj spokój, Igen. Przecież jakby nie było Ted i Ewa dokonali epokowego odkrycia! Skoro już tu jesteśmy, obejrzyjmy sobie „conieco”.
Fonotekę i postać w skrzyni Ted pokazał przybyszom na samym wstępie, li-cząc na to, że ich zaabsorbuje i w ten sposób uniknie dalszych wymówek. Nie pomylił się w swych rachubach. Mężczyzna leżący w skrzyni wywarł na innych członkach ekipy równie piorunujące wrażenie, jak na Ewie i Tedzie.
Rozbiegli się po Starej Bazie.
Har zaglądał do wszystkich pomieszczeń po kolei, wreszcie, wychylając gło-wę z jakichś drzwi na korytarz, zawołał wszystkich do siebie. Na środku „pokoju”
stał na niskim postumencie ogromny blok szkliwa, podobny do dużego akwa-rium. W jego wnętrzu jarzyło się mnóstwo drobnych, różnobarwnych iskierek.
Gdy wszyscy otoczyli kręgiem ten niezwykły przedmiot, Har spytał:
– Jak wam się wydaje, co to może być? – Z miny jego można było wyczytać, że sam już odgadł.
– Plastyczna mapa nieba! Wygląda ono jak na stereoekranie w rakiecie —
wykrzyknął po chwili zastanowienia Max.
– Aha! – zgodził się Har. – A ta linia, popatrzcie?!
55
Dwa spośród świetlnych punkcików wyobrażających gwiazdy w przestrzeni połączone były cienką kreseczką.
– Przede wszystkim, co to za gwiazdy? – zastanawiał się głośno Ted.
– Popatrzcie z tej strony, wzdłuż linii – wskazał Har.
– Ależ to. . . nasze Słońce i Lalande 21185! – zawołał Igen.
– Oczywiście! Widać tu jak na dłoni wszystkie najbliższe gwiazdy – pod-niecony Har wskazywał kolejno palcem – Syriusz, Proxima, układ Tolimaka, układ Procjona. . . Nawet o maleńkiej gwieździe van Maanena nie zapomniano!
– A więc ta linia to trasa lotu! – powiedział Max.
– Tak, tylko nie wiadomo, w którą stronę: z Ziemi tu czy odwrotnie – zauważył Igen.
– Ludzki głos, ten martwy czy też uśpiony człowiek, no i ta mapa zdają się wskazywać jednoznacznie. . . – próbował podsumować Ted.
– Ktoś śmiał nas wyprzedzić! – huknął Max i roześmiał się.
– Albo: człekokształtne istoty z tego układu wybierały się stąd w kierunku Słońca – poddała Ewa.
– . . . i statek eksplodował im na wyrzutni! – dodał Ted.
– Zostawili tylko dozorcę, który widząc ich zagładę, z rozpaczy zmarł, a potem zalał się w bloku szkliwa – dokończył Har. – W ten sposób, moi kochani, powstają opowiadania fantastyczne. Lepiej nie wybiegajmy poza fakty.
– Ten człowiek jest faktem. Co o nim powiesz? – rzucił Igen zaczepnie.
– Ja? To wy powinniście mi powiedzieć. Ja jestem historykiem i informacjo-nistą. To, co wymyślicie, mogę zanotować w kronice naukowej naszej wyprawy.
Słucham więc! – bronił się Har.
– Nie kpij. Powiedz, mogli tu być przed nami ludzie?
– Jeśli istniała Atlantyda. . . – zaczął Har.
– Ach, do licha, bądźże poważny! – przerwał mu Igen. – Daj spokój mitom.
– Pozostaje zatem jedna możliwość: że w ciągu paru lat – po starcie naszego
„Cyklopa” zbudowano statek rozwijający szybkość podświetlną i wyprzedzono nas.
– Gadasz jak mózg elektronowy!
– Tak logicznie? – ucieszył się Har.
– Nie. Tak wykrętnie – powiedział Igen. – To nie są wytwory ziemskiej cywilizacji, wszystko to, co tu zastaliśmy. W postępie technicznym obowiązuje jakaś ciągłość i nigdy nie zmienia się wszystko naraz, i to na przestrzeni kilku zaledwie lat.
– Wobec tego – odparł Har – nie pozostaje nam nic innego, jak tylko przyjąć, że były tu przed nami człekokształtne i człekopodobne istoty z innej planety!
Igen westchnął ciężko i spojrzał z rozdrażnieniem na Hara, jakby to on, historyk, winien był, że sprawa się gmatwa.
56
– Pytia delficka – powiedział – z dyplomem doktora nauk historycznych.
Mógłbyś wymyślić coś rozsądniejszego. . .
Mówiąc to zwrócił się ku wyjściu. Nie zdążywszy w porę schylić się w niskich drzwiach, uderzył się w głowę.
– Heureka! – zawołał, zawracając ku pozostałym. – To nie mogły być żad-ne istoty człekopodobne! Po co miałyby sobie utrudniać życie robiąc tak niskie drzwi?!
– Genialne! – roześmiał się Har. – Stuknięcie w głowę, choć metoda to przestarzała, do dziś pomaga w wyciąganiu rozsądnych wniosków. Spróbuj raz jeszcze stuknąć głową w ścianę. Może wyjaśnisz wówczas, co tu robi ten z brodą?
– Ten? – odciął się Igen, wskazując brodę Adlera. – Najwyraźniej kpi sobie z poważnych zagadnień naukowych!
– Nie z tą brodą! – sprostował Har.
– Tamten w skrzyni? On kpi generalnie z nas wszystkich. . . – Max w za-myśleniu spróbował podrapać się za uchem poprzez hełm.
Do bazy powrócili „Perseuszem”, jedną z małych rakiet transportowych. Okazało się bowiem, że przy jej to pomocy Max wypenetrował miejsce, w którym
„uciekinierzy” pozostawili drugi pełzak.
Zaczęło się od tego, że grupa badająca przyczynę zamilknięcia stacji automatycznych, posuwając się wszystkimi pojazdami w tyralierze za linią sunących naprzód samopasów, dotarła do nich i stwierdziła brak trzeciego i czwartego automatu. W miejscu gdzie powinny one były się znajdować w chwili zamilknięcia ich nadajników, nie stwierdzono żadnych podejrzanych śladów. . . Automaty zniknę-
ły, jakby wyparowały nagle, nie pozostawiając po sobie absolutnie nic.
Pozostałe cztery „samopasy” szły sprawnie i bez przeszkód, a po osiągnięciu wyznaczonej uprzednio odległości rozpoczęły powrót. Nieznana siła nie objawiła się. . .
– Pożeraczowi bolotów, który grasuje na zachód od bazy, nasze automaty musiały poważnie zaszkodzić, jeśli po ich połknięciu nie miał apetytu na dalsze
– zakonkludował Ted, gdy wraz z Ewą składali dowódcy raport o eskapadzie.
– Dowcipami mnie nie zagadasz! – pogroził mu Atros. – Wasze przypadkowe odkrycie, choć rzeczywiście pasjonujące, nie okupuje winy i nie usprawiedliwia ryzykownych poczynań. Ewa jest w znacznym stopniu usprawiedliwiona, choć powinna była zastosować się do decyzji automatu: gdyby zawiadomiła mnie, decyzja moja nie odbiegłaby jednak od tego, co Ewa uczyniła instynktownie. Ona była najbliżej miejsca wypadku. Żeby nie konieczność uzyskania pewnych informacji i związana z tym konieczność nawiązania łączności z bazą przed zapowie-dzianym terminem, udałoby się wam, być może, powrócić i uruchomić zasilanie bazy. . . Stało się jednak inaczej. Milczenie bazy wywołało zupełnie zrozumia-57
ły niepokój: byliśmy przecież wszyscy pod wrażeniem zniknięcia stacji automatycznych. Dlatego też uderzyliśmy na alarm. Straciliśmy przez was niepotrzebnie sporo cennego czasu. Chcielibyśmy teraz przy waszej pomocy czas ten w jakiś sposób odrobić! Z Tedem porozmawiam jeszcze przy okazji.
– Wpadliśmy. . . – powiedział ze smutkiem Ted, kiedy Atros wyszedł. —
Najgorzej zaś, że i ty przeze mnie musisz ponosić konsekwencje.
– Wiesz przecież, że nie zależy mi na udziale w wyprawach badawczych —
powiedziała z przekąsem. – Według ciebie nic mnie nie obchodzi odkrywanie tajemnic obcych planet. . .
– Wcale już tak nie myślę! – zapewnił skwapliwie.
– Ach, jakże się niezmiernie z tego cieszę! – wyrecytowała cierpko i od-wróciwszy się na pięcie, wyszła krokiem dostojnym i z wysoko zadartym nosem.
W drzwiach odwróciła się jeszcze i pokazała mu język.
Ted z ciężkim westchnieniem zagłębił się w lekturze, którą mu w niewiadomym celu polecił przeczytać Har Adler. Była to jakaś praca na temat socjologii społeczeństw ziemskich i Ted nie potrafił sobie wyjaśnić, po co ma to właśnie teraz pakować do głowy, zamiast brać z innymi udział w badaniach.
Następnego dnia, gdy siedział znów nad czytnikiem, zły na siebie i wszystko dokoła, w kieszeni kombinezonu zadźwięczał sygnał przyzewowy. Wołał go dowódca.
„Lon, Mais i Sella ruszyli wczoraj do Starej Bazy. Grupa ojca bada brzeg oceanu – kalkulował Ted, wlokąc się korytarzem. – Grupa Geona dziś wyrusza na drugą półkulę. . . O ile dobrze pamiętam, według planu pracy pozostaje jeszcze tylko stanowisko kontroli i opracowania danych oraz obserwatorium astrofizyczne. Jedno i drugie na miejscu, w bazie, i okropnie nudne”.
Nie miał wątpliwości, że wraz z nową porcją pouczeń i uwag na temat konieczności przestrzegania wymogów dyscypliny kosmonautycznej otrzyma teraz najpodlejszą – jego zdaniem – pracę w bazie. Zdziwił się obecnością u dowódcy czterech jeszcze osób: Hara, Maxa, Ewy i Wery. Po co aż tyle osób ma asystować przy niechlubnym akcie karania? Usiadł na brzegu fotela. Dowódca nawet głowy nie uniósł sponad rozłożonych na stole arkuszy fotogramów, jakby zupełnie nie zauważył wkroczenia delikwenta.
Ted badał ukradkiem twarze siedzących, nie patrzyli jednak w jego kierunku.
Drzwi otworzyły się i wszedł Adam. Wtedy dopiero dowódca podniósł głowę i ogarnąwszy wzrokiem zebranych, powiedział:
– Możemy zaczynać, załoga w komplecie. Na wczorajszym posiedzeniu do-wództwo ustaliło taki właśnie skład ekipy, która pod nazwą grupy Flora wyruszy jutro na pierwszą planetę układu.
Tej możliwości Ted nie brał nawet pod uwagę. Zaskoczony kompletnie zrobił
taką minę, że obserwujący go spod oka Har skrzywił się w uśmiechu rozbawienia.
– Grupą dowodzi Har Adler, a w czasie lotu w obie strony – Max Bodin, 58
jako pilot „Suma”. Start nastąpi za dwadzieścia godzin. Szczegółowe zadania zostaną omówione przez Hara w czasie lotu. Ograniczę się więc do kilku uwag. Najpierw do Teda. Nie będę roztrząsał po raz drugi wiadomej sprawy. Nie chciałbym jednak, abyś pomyślał, że twój udział w interesującej cię, o ile wiem, wyprawie na Florę stanowi jakieś wyróżnienie czy wyraz uznania. Zaliczenie zarówno Teda, jak i Ewy do składu ekipy nastąpiło na umotywowany wniosek Hara, który przyjął na siebie odpowiedzialność za całą załogę. Pozostali uczestnicy zostali zakwa-lifikowani także po rozpatrzeniu szeregu kandydatur. W skład załogi wchodzi biolog, lekarz, pilot-inżynier oraz historyk-socjolog. Wynika stąd, że nastawiamy się głównie na badanie stanu biologicznego planety. Trudno nam rozproszyć wysiłki w celu wszechstronniejszego badania obu planet. O Orfie wiemy na pewno, że nie jest zamieszkała przez istoty rozumne, i to upoważnia nas do przygotowania jej na przyjęcie następnej ziemskiej ekspedycji. Tu też przeprowadzimy wszechstronne badania geologiczno-poszukiwawcze w celu oszacowania zasobów mineralnych, z których skorzystają nasi następcy. Co do Flory zaistniało przypuszczenie, iż mo-
że ona być kolebką wysoko rozwiniętych, a może nawet rozumnych organizmów.
Zmusza nas to do zachowania pewnych środków ostrożności, do wykazania dy-plomatycznego taktu i do ograniczenia – przynajmniej w ramach tej wyprawy —
naszych prac na Florze. Głównym zadaniem waszym jest więc stwierdzenie, do jakiego stopnia słuszne są nasze hipotezy na temat życia na tej planecie.
Po odkryciu Starej Bazy – ciągnął Atros po chwili przerwy – na czołowe miejsce wśród niejasnych zagadnień wysunęła się sprawa jej tajemniczych twór-ców, o których nie potrafimy dotąd niczego pewnego powiedzieć. Jedno z wysu-niętych przypuszczeń głosi, iż pochodzą oni z Flory. Tak czy inaczej – bardzo prawdopodobne jest, że na Florze istnieją co najmniej ślady pobytu tych bardzo wysoko rozwiniętych istot rozumnych. Zadaniem waszym jest odszukanie tych śladów.
Gdyby udało się odnaleźć klucz do zapisów, pozostawionych w fonotece Starej Bazy, moglibyśmy odnaleźć tam zapewne znacznie więcej informacji o obu planetach, niż jesteśmy w stanie sami zgromadzić w czasie tak krótkiego pobytu.
– To już raczej sfera marzeń lingwistów. . . – wtrącił Adam z powątpiewaniem.
– Ja sądzę, że nie jest to tak beznadziejny pomysł, jak się wydaje – odparł
Har – lecz nie będę motywował teraz moich przypuszczeń.
– Bardzo słusznie! – pochwalił Atros. – Dość było dyskusji na wczorajszej naradzie dowództwa. Co gorsza, nie osiągnęlibyśmy żadnych konstruktywnych wniosków. Mamy zbyt mało wiadomości, fakty nie zazębiają się wzajemnie. . .
Łączności z Florą nie udało się osiągnąć. Biolodzy bardzo wstrzemięźliwie wy-powiadają się na temat tego zakonserwowanego osobnika. Są zgodni co do faktu, że nie jest on martwy, nie potrafią jednak podać sposobu przywrócenia mu czynności życiowych. Badania biochemiczne nie mogą być przeprowadzone, dopóki 59
nie otworzy się „futerału”, w którym on spoczywa. Otwarcie go musiałoby jednak pociągnąć za sobą natychmiastowe przywrócenie mu czynnego życia. . . W tej sytuacji ograniczono się do rentgenoskopii i neutronowych badań strukturalnych, które wykazały całkowitą zbieżność budowy jego organizmu z organizmem człowieka. . . To daje do myślenia, ale sprawy nie wyjaśnia, trudno bowiem przypu-
ścić, by Stara Baza była dziełem. . . mieszkańców Ziemi!
Na zakończenie chcę przypomnieć, że na Florze zdani będziecie praktycznie na własne środki i własną zaradność. Nie mamy drugiej rakiety klasy „Suma”
i przyjście wam z jakąkolwiek pomocą wiązałoby się z koniecznością przeprowa-dzenia „Cyklopa” na orbitę wokół Flory. Pociągnęłoby to za sobą – pomijając już znaną wszystkim kwestię paliwa : – niewykonanie przynajmniej części za-projektowanych prac na Orfie, gdyż musielibyśmy startować ku Ziemi z orbity około-floryjskiej, nie wracając już na drugą planetę. Mam jednak nadzieję, że poradzicie sobie doskonale. Mimo to nikogo nie zmuszam do udziału w wyprawie.
Każdy z was może jeszcze zrezygnować.
Odczekał minutę, lecz nikt nie zamierzał się wycofywać.
– Dziękuję – powiedział dowódca. – Zatwierdzam skład załogi i wydaję rozkaz przystąpienia do przygotowań startowych.
Tak więc – wbrew najgorszym przeczuciom Teda – znalazł się on w grupie badaczy Flory. Wyprawa ta – to było ukoronowanie wszystkich jego pragnień!
Planeta miała być odkrywana nieomal zupełnie „od zera”, bo posiadane skąpe o niej wiadomości nic prawie nie znaczyły w praktyce eksploracyjnej. Dodatkową emocję stanowił fakt, że najbliższa pomoc znajdowała się w odległości, którą fale elektromagnetyczne przebiegają w czasie kilku minut!
Tedowi przypadła w udziale pomoc w przygotowaniu „Suma”. Mimo że wraz z Maxem uwijali się bez przerwy, wspierani przez stado automatów, udało im się zaledwie cztery godziny uratować na sen. Ewa i Har zajęli się zaopatrzeniem i sprzętem osobistym dla wszystkich uczestników. Trzeba było przygotować róż-
nego rodzaju skafandry i ubiory planetarne – nie znano przecież dokładnie warunków, jakie czekają ich na Florze.
Przed samym odlotem Ted poszedł pożegnać się z matką. Anna uśmiechała się przez cały czas, lecz obejmując syna spojrzała mu w twarz wilgotnymi nieco oczyma i powiedziała jak zwykle:
– Bądź ostrożny i. . . wracaj szczęśliwie!
– Dobrze, mamo! – odpowiedział z takim przekonaniem i pewnością siebie, że Anna uśmiechnęła się znowu i pomyślała: „Zupełnie jak jego ojciec. . . ”
– Nie przesadzaj z samodzielnością – dodała – i opiekuj się Ewą.
Spuścił oczy i powiedział:
– Nie musisz mi o tym przypominać. . .
60
Powiedział to tak jakoś. . . inaczej, że Anna od razu zrozumiała i od tej chwili zaczęła być spokojniejsza chłopca. . .
Na korytarzu Ted spotkał Ewę. Była ubrana w obcisły kombinezon – taki zwykły, jaki nosi się pod skafandrem planetarnym. Z przyjemnością patrzył, jak nadchodziła sprężystym, pewnym krokiem.
„Jest naprawdę bardzo ładna, nie wiem, czy nie ładniejsza od Mais!”
Mais była dotąd dla Teda absolutnym wzorem urody kobiecej – była najmłodszą i bez wątpienia najładniejszą z kobiet w załodze astrolotu. Ewy dotychczas nie zaliczał do kobiet. . .
– Dlaczego tak mi się przyglądasz? – spytała Ewa, widząc jego lekko nieprzytomne spojrzenie.
– Bardzo ładnie wyglądasz! – wypalił odważnie, lecz zaraz dodał: —
Wszystko dziś wydaje mi się wspaniałe i piękne. A myślałem już, że zostanę tu i będę liczył protuberancje na słońcu!
Odwróciła twarz w stronę niklowanej płyty ściennej i przejrzawszy się w jej lustrzanej powierzchni, poprawiła włosy pod przepaską.
– Tylko dlatego ci się podobam? Dlatego, że wszystko ci się dziś podoba? —
powiedziała z rozczarowaniem.
– Nie tylko dlatego! – powiedział szybko i ujął ją pod łokieć.
Cofnęła się lekko. Ted do tej pory, chcąc, żeby poszła za nim, ciągnął ją za skafander.
– Chodź – powiedział. – Trzeba się ubrać do drogi.
W magazynie wszystko było przygotowane. Ted obejrzał ekwipunek z miną starego wygi kosmicznego, potem wciągnął skafander i pomógł Ewie pozaciągać klamry.
– Wiesz. . . – powiedział nagle, podając jej hełm – muszę ci coś powiedzieć. . .
Ewa znieruchomiała na chwilę, a potem z niebywałym zapałem zaczęła sznu-rować wysoki but.
– Cóż takiego? – spytała na pozór obojętnie, lecz głos zadrżał jej trochę.
Ted odłożył hełm, pomajstrował przez chwilę przy zapięciu swego pasa, wreszcie wykrztusił:
– Chcę się do czegoś przyznać, muszę. . . powiedzieć ci o tym, bo czuję się, jak. . . no, jak taki, co zabiera nie swoje. . .
– Złodziej? – podsunęła, patrząc na niego ze zdumieniem.
– O, właśnie: jak złodziej! – podjął Ted. – Bo widzisz, wtedy. . . w pełzaku, kiedy spałaś. . .
Zamilkł znowu, a potem, zebrawszy całą odwagę, wykrzyczał niemal:
– Ja cię wtedy pocałowałem!
Ewa pochyliła się jeszcze niżej nad swoim butem, lecz nie mogła jakoś trafić paskiem do klamry. Zapadło na chwilę głuche milczenie. Ted postąpił krok w jej 61
stronę.
– Słyszałaś? – zapytał cicho. – Słyszałaś, co powiedziałem?
Wyprostowała się i spojrzała mu przelotnie w oczy, a potem oparła czoło na jego ramieniu.
– To dobrze. . . – powiedziała szeptem.
– Co takiego? – spytał, oszołomiony bliskością jej włosów.
– Nic – powiedziała, cofając się nagle.
Chwyciła swój hełm i wybiegła z magazynu, pozostawiając Teda z miną zu-pełnie niewyraźną.
ROZDZIAŁ ÓSMY
PRAWIE ARCHIMEDESA,
OBYCZAJACH FLORYTÓW
I O TYM, CO BŁYSZCZAŁO Z DALA
Wystartowali planowo. Na propozycję Maxa, by poprowadzić „Suma” zwięk-szonym ciągiem, wszyscy przystali z ochotą. Skracało to podróż o połowę, wymagało jednak pewnych środków zabezpieczenia przed przeciążeniami. Ludzie i przedmioty miały ważyć w czasie podróży prawie trzykrotnie więcej niż na Ziemi. Dlatego też zastosowano bardzo wygodną metodę, którą Max nazywał „metodą solonego śledzia”, a polegającą na zanurzeniu pasażerów w „akwariach” wy-pełnionych wodą osoloną do tego stopnia, że ciało pozostawało w równowadze, zawieszone w środku cieczy.
Tedowi zabawny wydał się fakt, że wynalazcą tej metody był poczciwy sta-ruszek Archimedes, żyjący w epoce, gdy o lotach kosmicznych nikt jeszcze nie marzył. Prawo Archimedesa okazało się bardzo użyteczne: każde ciało traci na ciężarze tyle, ile waży ciecz przez nie wyparta; jeśli, więc ciało straci cały swój ciężar, to oczywiście nawet przy największych przyspieszeniach nie waży pozornie n i c!
Lot kontrolowali na zmianę Max, Adam i Har, oczywiście nie wychodząc ze swych pojemników. Pozostali mogli teraz do woli odsypiać trudy gorączkowych przygotowań przedstartowych.
Przed wejściem na orbitę dokoła Flory wyredukowano przyspieszenie do nor-malnej wartości i wtedy Har poinformował dokładnie załogę o planach i metodzie badań.
Pierwszym zadaniem było oczywiście wykonanie możliwie dokładnych zdjęć powierzchni planety.
Ekrany jaśniały z minuty na minutę. Szare strzępy chmur rzedły w miarę zbli-
żania się do powierzchni planety, ustępując miejsca zarysom kontynentów. Fan-tastyczna barwna mapa, rozpostarta na wypukłej powierzchni kuli, w pełni usprawiedliwiała nazwę, nadaną planecie: Flora wyglądała naprawdę kwitnąco.
Na obszarze objętym teleobiektywami kamer dominowała soczysta zieleń roz-
łożona ogromnymi plamami, gdzieniegdzie przesłoniętymi jeszcze subtelną wo-63
alką niskich obłoków czy oparów. Zieleń cięły gęsto wstążki rzek i strumieni, lśniące odblaskiem rtęciowej bieli i splatające się w węzły jezior i rozlewisk.
Okrążali planetę w płaszczyźnie równika. Obiektywy penetrowały jej powierzchnię na północ i na południe, aż po daleki horyzont. Automat fotograme-tryczny rejestrował skrupulatnie szczegóły terenu, wyrzucając ze swego wnętrza coraz to nowe fragmenty kolorowej mapy.
Niezależnie jednak od tego wszystkie oczy utkwione były w ekran. Har co chwila powiększał zbliżenie. Obraz na ekranie zbliżał się gwałtownie, jakby rakieta opadała nagle o kilkaset kilometrów niżej, potem na powrót odpływał w głąb ekranu, obejmując większy obszar terenu.
– Wygląda to jak pierwotna dżungla – powiedział Har, odrywając na chwilę zmęczone wypatrywaniem oczy od ekranu. – Żadnych śladów osiedli ani jakiejkolwiek gospodarki.
– Dużo wilgoci, bogata szata roślinna, zawartość tlenu około dwudziestu procent – meldował Adam, pochylony nad pulpitem telemetrycznym. – Idealne warunki dla rozwoju złożonych form życia opartego na białku!
– Nie sądzę, aby stąd wywodzili się twórcy Starej Bazy – stwierdził z przekonaniem Max z głębi fotela pilota. – Przy tak wysokim poziomie technicznym musieliby w znacznym stopniu przekształcić swą planetę. A tu – ani śladu szlaków komunikacyjnych, miast i ośrodków życia.
– Nie zgadzam się! – zaprotestował Ted, nie chcąc tak od razu pogodzić się z faktami. – To, że przyroda planety przedstawia nam się w naturalnym stanie, świadczyć może, iż mieszkańcy planety umyślnie nie zakłócają tego stanu! Przecież w historii cywilizacji ziemskiej znane są fakty bezmyślnego niszczenia naturalnego środowiska biologicznego, co mściło się później na gospodarce i zdrowiu ludności. Zatruwano rzeki chemikaliami, wycinano lasy, powodując zmianę klimatu na znacznych obszarach lądu. . . Podobnie z miastami i ośrodkami przemysłowymi; w pierwszej fazie uprzemysłowienia powstały miasta-kolosy, w których nie było czym oddychać. . .
– Widzę, że przydała ci się lektura zadana przez Hara – mruknął Max, udając powagę. – Oczywiście, daleko posunięta deglomeracja może spowodować tak równomierne uprzemysłowienie, że na każde sto kilometrów kwadratowych planety przypadać będzie pojedynczy chałupnik, w niczym nie zakłócający swoją działalnością naturalnego środowiska biologicznego. . . Na tej planecie widać osiągnięto już ten idealny stan.
– Może oni zamieszkują w podziemnych miastach? – nie dawał za wygraną Ted.
– A dlaczegóż by mieli pozbawiać się pięknych widoków i świeżego powietrza? – zaprotestowała tym razem Ewa. – Nie, Ted. Jeśli w siedemnastym okrążeniu planety na niskiej orbicie nie jesteśmy w stanie dostrzec choćby śladów działalności rozumnych istot, to nie ma ich tu, i już.
64
– Skład atmosfery bardzo przypomina skład powietrza w Starej Bazie – zauważył Adam, – Niczego to jednak nie dowodzi. Zauważcie ponadto, jak wyraź-
nie widać poszczególne strefy roślinności: pas równikowy zieleni się najobficiej.
Dalej zieleń jaśnieje, przechodząc w zabarwienie złotawo-żółte; roślinność zanika w miarę zbliżania się ku biegunom. Wiąże się to z faktem, iż oś planety jest prostopadła do płaszczyzny orbity i pory roku nie występują. Każda strefa ma ustabilizowane warunki klimatyczne, a wegetacja roślinności musi odbywać się w sposób ciągły, bez cyklicznych zmian rocznych.
W polu widzenia kamer zalśnił niewysoki grzbiet górski. U jego podnóża, spod zielonego obszaru lasów, przezierały jaśniejsze plamy, jakby nasłonecznio-ne obficie polany. Wysokość zmniejszyła się na tyle, że pancerz rakiety darł już gęstniejące warstwy atmosfery, a wskaźniki temperatury powłoki rozedrgały się, balansując wokół połowy skali. Grzbiet górski rozpościerał się już teraz prawie pod statkiem. Oglądane w dużym zbliżeniu stożki skał rzucały krótkie cienie.
– Tam! – krzyknął nagle Har, wskazując jakiś punkt ekranu.
Spojrzenia wszystkich skupiły się na maleńkiej iskierce światła połyskującej na jednym ze szczytów. Wyglądało to jak odblask słońca na kawałku stłuczonego szkła, rzuconego między kamienie. Biorąc jednak pod uwagę odległość, musiała to być spora powierzchnia odbijająca. Adam rzucił się w kierunku spektrografu.
– Ee, do licha – mruknął po chwili z nutą zawodu w głosie. – Tu jest pełne odbicie światła słonecznego!
– A ty myślałeś, że laser? – uśmiechnął się Har. – Dobre i to!
– Czy sądzisz, że to heliograf, jakaś sygnalizacja świetlna? – zagadnął Ted.
– Nie wiem. Może ktoś po prostu puszcza „zajączki” lusterkiem? – odrzekł
Har wymijająco. – W każdym razie to już jest coś, od czego można zacząć. . .
Max, czy możesz wylądować tak, abyśmy mieli jak najbliżej do tego punktu?
– W górach nie podejmuję się siadać, ale na którejś z tych polan – czemuż by nie? Poczekaj, zaraz przeliczę trajektorię lądowania.
Palce pilota przebiegały wprawnie po klawiaturze, ekran kalkulatora oplotły na chwilę zwęźlone krzywe równania różniczkowego.
– Optymalne warunki lądowania będziemy mieli po dwóch jeszcze okrążeniach – powiedział po chwili Max. – Zróbcie dokładny namiar położenia tego świecidełka, a potem wszyscy na fotele. Będą spore przeciążenia przy wytracaniu prędkości.
„Sum” wylądował na środku dużej polany, wśród brunatnego koliska wypalonej ziemi.
Polana była pokryta wielobarwnym dywanem niskiej, lecz gęstej roślinności.
Brzegi jej okalała zwarta ściana zarośli, spoza której przezierały miejscami ciem-nobrunatne pnie wysokich drzew. Przez chwilę penetrowali polanę i skraj puszczy 65
za pomocą kamer i lornet.
– Nikt nas jakoś nie wita. . . – powiedział Ted. – Nieładnie ze strony gospodarzy. . .
– Jeszcze w epoce przedkosmicznej wywiódł ktoś uczenie – zauważył Max
– iż napotkanie mądrzejszych od nas istot na planecie, do której zdołamy dotrzeć, jest niemożliwością. Gdyby bowiem osiągnęły przed nami odpowiedni poziom rozwoju, przybyłyby do nas pierwsze.
– Pogląd słuszny, ale jedynie wtedy, gdy się założy, że podróże kosmiczne są koniecznością życiową wysoko rozwiniętych istot. Jeśli jednak ktoś mądrzejszy od nas doszedł do innego wniosku i inaczej ukierunkował wysiłki techniczne? —
zauważyła Wera.
– Ci jednak, którzy budowali Starą Bazę, przybyli skądś na Orfę! Odbywali zatem podróże kosmiczne, a trudno nie uznać ich za mądrzejszych od nas w dziedzinie techniki – wtrącił Adam.
– No, a ten. . . zakonserwowany osobnik? – przypomniała Ewa.
– Nie, moi drodzy. Nie będziemy tyle gadać – zgromił ich Har. – Wiem, że każdy ma swoje ukryte przypuszczenia i teorie, ale pozwólcie, że skorzystam z prawa dowódcy grupy i poproszę o przyjęcie do wiadomości roboczej hipotezy, z którą zapoznałem was w drodze na Florę. Przyznaję, że hipoteza nie wydaje się teraz zbyt uzasadniona, ale trzymamy się jej w braku wiedzy o stanie faktycznym.
– Uff! – sapnął Ted. – Mamy więc wierzyć w człekokształtnych Florytów, którzy bywali na Orfie. . .
– Tak. To rozkaz! – powiedział Har, tłumiąc śmiech. – Dla dobra sprawy, by nie tracić czasu na jałowe dociekania.
– A tak prywatnie – mruknął Adam, przysuwając się do Adlera – to co ty myślisz o mieszkańcach tej planety?
– Do licha! – warknął Har. – Nic sobie nie robią z moich rozkazów! A poza tym ci przyrodnicy są nieznośni! „Co myślisz?”, „co sądzisz?”, i tak w kółko. Czy ja muszę wiecznie myśleć? Nie wolno mi przez chwilę nie myśleć o niczym?
A potem – wyglądając przez iluminator – powiedział:
– Myślę. . . że tu jest naprawdę bardzo ładnie!
Nie mogli nie przyznać mu racji. Wokoło było naprawdę pięknie.
Nie od razu jednak można było opuścić rakietę. Drobiazgowe badanie warunków fizykochemicznych i biologicznych zajęło przeszło pół godziny. Ku ogólnemu zadowoleniu okazało się, iż nie będzie konieczne używanie ciężkich i niezbyt wygodnych ubiorów kompensacyjnych. Należało jednak zachować pełną izola-cję organizmów od atmosfery floryjskiej. Zdecydowano się więc na lekkie ubiory z cienkiej, lecz mocnej folii, połączone z przejrzystą maską, osłaniającą twarz.
Maska była skonstruowana w ten sposób, że przez jej ścianki wykonane z pół-
przepuszczalnej błony silikonowej można było swobodnie oddychać tlenem za-66