355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Януш Зайдель » Lalande 21185 » Текст книги (страница 11)
Lalande 21185
  • Текст добавлен: 12 октября 2016, 02:19

Текст книги "Lalande 21185"


Автор книги: Януш Зайдель



сообщить о нарушении

Текущая страница: 11 (всего у книги 11 страниц)

Zakładając, że opracowany fragment dotyczy naszej Ziemi, wyzyskaliśmy pewne pojęcia wspólne wszystkim planetom i oto rezultat.

Mais wydobyła z, teczki arkusz papieru i zwracając się do słuchaczy, wyjaśni-

ła:

– Fragment, który usłyszycie, stanowi prawdopodobnie urywek z czegoś w rodzaju dziennika pokładowego Kosmitów. Odnosimy wrażenie, że pozostawili go Florytom jako źródło wiedzy o Ziemi i ludziach. Nie mając widać czasu na dobór i opracowanie materiału, przetłumaczyli i nagrali kronikę swej wyprawy. Uprzedzam jednak – szczególnie biologów – że to, co usłyszycie, stanowić będzie nie lada zaskoczenie.

Oto tekst:

Trzecia Żółtego Słońca. . . w sześćdziesiątym siódmym obrocie po lądowaniu na największej wyspie południowej półkuli. . . zbiegło kilka sztuk naszych zwierząt doświadczalnych. Poszukiwań zaniechano. Istnieje możliwość aklimatyzacji i rozmnażania. . . Dalej kronikarz, nie pozbawiony widać poczucia humoru, notu-je: . . . w wypadku rozmnożenia się ich, przyszli badacze będą mieli kłopoty.

Nastąpiła chwila konsternacji. Adam niepewnie poskrobał się w głowę.

– A cóż to znowu ma oznaczać? – zapytał, spoglądając na pozostałych.

– Aha, wzięło cię! – wykrzyknął Lon, kryjąc uśmiech satysfakcji, – Przecież to jasne, że chodzi o kolczatkę i dziobaka, przedstawicieli australijskiej fauny, które nie posiadają kopalnych przodków i stanowią wybryk ziemskiej ewolucji.

Tymczasem okazuje się, że to produkty zupełnie innego łańcucha ewolucyjnego, zwierzęta z innej planety! Ale na tym nie koniec niespodzianki. Odnaleźliśmy także instrukcję ożywienia naszej „śpiącej królewny”! Moja hipoteza górą! Instrukcja była zapisana w języku ziemskim! Tak więc osobnik ów znalazł się tu dla nas, a nie dla Florytów.

Lon przeczekał pomruk zaciekawienia i bez dalszych wyjaśnień odczytał:

– . . . zbudzenie – człowiek – działanie – ciało – sto. . . To wszystko, mam nadzieję, że zrozumieliście? Czy są pytania? – zaśmiał się, spoglądając na osłupiałych słuchaczy.

– Do licha! – mruknął Adler. – To mi przypomina pewien przepis kulinar-ny: wziąć kurę, skręcić przez maszynkę. . .

– Niezbyt to jasne, ale można pomyśleć. . . – powiedział zarozumiale Ted.

– Trzeba tylko odgadnąć, czym na co należy działać.

128

– Właśnie: „tylko”!

– Ciało – to chyba ten człowiek. Albo. . .

– Nie, ja uważam, że tu chodzi o ciało chemiczne.

– Albo fizyczne!

Dyskusja rozgorzała natychmiast. Po kilkunastu minutach dopiero ktoś wpadł

na prosty pomysł, że cały tekst, jeśli ma być zrozumiały przez ludzi, musi się prosto wykładać, a jego pozornie logogryficzna forma spowodowana jest brakiem nazw pewnych pojęć w dawnym języku ziemskim, którym operowali autorzy.

– Jakie działanie może wchodzić w grę w stosunku do tego przeźroczystego pudła? Chyba nie młotek ani kwas fluorowodorowy. To rzecz precyzyjna. . . Może jakieś promieniowanie? – zastanawiał się Geon.

– Rentgenowskie nie, próbowaliśmy to już prześwietlać.

– Może jądrowe?

– Bardzo możliwe! – zgodził się Igen. – Tylko jakiego rodzaju?

– Zaraz! – wykrzyknął nagle Edi. – Przecież podanie liczby protonów w ją-

drze określa jednoznacznie. . . Tak! „Ciało sto” – to przecież pierwiastek, ciało proste o liczbie atomowej sto!

– Sztuczny pierwiastek promieniotwórczy, ferm! – dopowiedział Ted, który tablicę układu okresowego wykuł był na pamięć.

– Macie chyba rację – rzekł Atros, wstając. – Przypominam jednak, że fer-mu nie posiadamy tutaj w zapasie i ze sprawdzeniem tego przypuszczenia trzeba się wstrzymać do powrotu na Ziemię. Nie należy zresztą i tak budzić tego pa-na, nie potrzebuję nowego członka załogi. Pewnie objadłby nas ze szczętem, nie odżywiał się przecież przez ostatnie parę tysięcy lat. Niech sobie śpi spokojnie.

A wam przypominam – dodał ze złośliwym uśmieszkiem – że to ma być bankiet, a nie seminarium naukowe.

– Jeszcze tylko ja. . . – powiedział Har prosząco jak uczniak, aż wszyscy się roześmiali.

– Jestem co prawda historykiem – zastrzegł się swoim zwyczajem Har —

lecz ośmielę się zabrać głos w nieco ogólniejszej materii. Otóż na podstawie bezpośrednich wrażeń z pobytu na Florze, jak też z obserwacji poczynionych tu i we wnętrzu stożka, wysnuliśmy następującą teoryjkę, nie wiemy, czy słuszną, lecz w pewnej mierze uzasadnioną. Kosmici, będąc na Ziemi, poznawali nas nie tylko od strony naszych umiejętności i możliwości. Mając na pewno obszerny materiał

do porównań, Kosmici mogli w mniejszym lub większym zakresie przewidzieć nasze dalsze postępowanie. Badając jednak te niezbyt piękne cechy natury ludzkiej, których nie będę wymieniał, a które dały znać o sobie już w zamierzchłych czasach naszej historii, Kosmici mogli sobie wyobrazić wszystkie bezeceństwa, których dopuścić się może człowiek – posiadający władzę i odpowiednie środki

– w stosunku do innego człowieka. Cóż jednak mieli robić? Przyjęli już wcze-

śniej zasadę nieingerencji w sprawy odwiedzanych planet. Odlecieli więc, pędzeni 129

tą samą żądzą wiedzy o przestrzeni, która i nas przygnała tutaj.

Po przybyciu na Florę odkryli jej mieszkańców.

Nie przesądzam, czy stało się to przed czy po hipotetycznym „kataklizmie”

– tak czy inaczej znaleźli ich na dość niskim szczeblu rozwojowym. Wtedy to poraziła Kosmitów straszna myśl. Co będzie, jeśli dnia pewnego w świat Florytów wkroczy nagle ów nieopanowany, szarpany przeróżnymi sprzecznościami ludek z trzeciej planety Żółtego Słońca? Kosmici zdawali sobie przecież sprawę z ogromnej różnicy szans między nami i Florytami.

To, co zastaliśmy tu, na obu planetach, to ślady rozpaczliwego wysiłku, ogromnego aktu miłosierdzia ze strony Kosmitów w stosunku do tych biedaków narażonych na sąsiedztwo gwałtownie rozwijającej się rasy ludzkiej. Istniało pięć-

dziesiąt procent prawdopodobieństwa, że dotrą tu żądni zdobyczy kolonizatorzy, chcący podporządkować sobie lub wytępić prawowitych gospodarzy. . .

Kosmici pomylili się. Podjęta przez nich próba ratowania pięknej cywilizacji floryjskiej nie powiodła się. . . Na szczęście Kosmici pomylili się także w drugim przypadku: co do nas, ludzi. . . To uratowało Florę i jej mieszkańców. Te dwie pomyłki nie umniejszają w niczym znaczenia pięknego gestu nieznanych istot.

Oni odlecieli w głębie Galaktyki. To, co zostawili, świadczy, iż byli oni „ludzcy”

w najlepszym znaczeniu tego słowa. A to, jak wyglądali – czy byli niscy i grubi, jak zdawałyby się świadczyć niskie i kwadratowe drzwi ich pomieszczeń, czy też poruszali się w pozycji poziomej, jak wynikałoby z długości komór śluz w Starej Bazie – to chyba nie jest najważniejsze.

Har przerwał na chwilę, jakby w obawie, że znużył słuchaczy, lecz oni siedzieli poważni i zasłuchani. Ciągnął więc dalej:

– Pozostał jeszcze ten uśpiony człowiek. Muszę i jego zmieścić w ramach moich przypuszczeń. Według mnie zabrano go z Ziemi na jego życzenie. Pozostawiono go na Orfie na wypadek, gdyby wszelkie usiłowania spełzły na niczym i gdyby nie udało się spowodować szybszego rozwoju Florytów. Miał powstrzymać ludzi przed czynieniem zła. . . To był rozpaczliwy odruch ratowania dobrego imienia ludzi przez jednego człowieka. Nikła to była szansa, ale i to mogło coś dać. . . Gdyby zaś Floryci zdążyli tu przed nami, wtedy on mógłby być pośredni-kiem, parlamentariuszem. . .

Dlaczego Kosmici zniszczyli urządzenia startowe swego kosmoportu? Sądzę, że chodziło im o to, by nikt nie korzystał z ich wynalazków. Nie chcieli oddawać ich w niewiadome, a przez to niepewne ręce. Nie chcieli też, aby Floryci zbyt wcześnie próbowali do nas dotrzeć. Nie mieli do nas zaufania, może słusznie. . .

Walka dobra ze złem nie musi zawsze być rozstrzygana na rzecz dobra.

Osobiście jednak przekonany jestem, że statystyczne prawdopodobieństwo zwycięstwa dobra jest znacznie większe, bliskie jedności. . . Jeśli źle się wyraziłem, niech mi to matematycy wybaczą – jestem tylko historykiem.

– Widzę – zakończył Har – że wprawiłem was w nastrój zadumy. Dziś 130

jednak nie należy się poddawać takim nastrojom. Mamy wiele powodów do rado-

ści: wracamy przecież na Ziemię, wszyscy cali i zdrowi. Jeśli uważacie, że to za mało, dodam jeszcze jedną przyczynę: cieszmy się, że jesteśmy tacy właśnie, jacy jesteśmy, nie zaś tacy, jakimi w swych przewidywaniach widzieli nas Kosmici.

Nie miejmy im jednak za złe, że chcieli kogoś chronić przed nami!

To, co powiedziałem, jest tylko domysłem opartym na skąpych wiadomo-

ściach, które udało się nam zebrać. Możecie potraktować to jako bajkę czy przypo-wieść, ale możecie również pomyśleć na ten temat. . . Nie dziś jednak, bardzo was proszę. Dzień dzisiejszy jest ważny i uroczysty – ostatni dzień na tej planecie.

Jutro rozpoczniemy powrót. Ruszymy w stronę naszej starej Ojczyzny, Ziemi, by zanieść ludziom wiadomość: nie jesteśmy sami, są blisko nas istoty myślące. Jedne z nich są zaledwie na początku drogi swego rozwoju, inne – osiągają szczyty doskonałości technicznej. Żadne jednak z nich nie są ani lepsze, ani gorsze od nas przez to, że są inne.

Wspaniałości kulinarne przygotowane przez Tuo Tai szybko oderwały uwagę siedzących przy stole od naukowych dociekań. Myśli wszystkich rozbiegły się teraz zupełnie prywatnymi ścieżkami. Każdy przecież wracał do czegoś pozosta-wionego tam, na Ziemi.

Ted, siedząc w końcu zaimprowizowanego stołu, przyglądał się kolejno twa-rzom współtowarzyszy. Rozmawiali swobodnie, wesoło się śmiejąc i przypominając sobie nawzajem zdarzenia sprzed kilkunastu lat. Z jakąż łatwością powracali teraz do tych tak odległych w czasie, a jednak bliskich spraw! Wydawało się, że na chwilę tylko odłożyli je na margines pamięci, by sięgnąć po nie w odpowiednim czasie. . .

„Czym poza swą ukochaną pracą naukową zajmować się będą tam, na Ziemi?

– myślał Ted. – Pomimo tylu spędzonych razem lat, tak mało znam tych ludzi”.

Rodzice Teda na pewno nie skorzystają z przysługującego im po powrocie wieloletniego „urlopu” i powrócą od razu do pracy w ośrodku badań kosmicznych. Z radością wybiorą się przy pierwszej okazji na swą ulubioną wspinaczkę wysokogórską. . .

Stary Tuo Tai będzie hodował róże, o których czasem wspominał. . . Ciemnoskóry Hindus Lon Rahme i piękna Mais zamieszkają gdzieś na południu. . . Atros Lund z pewnością będzie nadal uprawiał narciarstwo w swej rodzinnej Skandyna-wii. Mimo starszego wieku jest wciąż pełen energii i życia. Max Bodin? Podobno

– tak mówi Ewa, ona skądś wie o tych rzeczach – na Maxa oczekuje na Ziemi jakaś dziewczyna. Miała poddać się anabiozie na czas jego nieobecności. . .

Maskotka, którą Max ma przy kluczu do rozdzielni „Suma”, jest właśnie od niej.

A inni? O innych Ted zupełnie nic nie wie. . . Wrócą, wmieszają się w wie-lomiliardowy tłum Ziemian, nie będą się niczym różnić od innych. Tu, z dala od 131

Ziemi, każdy był kimś niezmiernie ważnym, specjalistą we własnej dziedzinie.

Tam będą tylko postaciami z tłumu. Wystarczy jednak hasło, wezwanie skierowane do nich, by znów w razie potrzeby wyodrębnili się z masy ludzkiej i stanęli gotowi do nowych trudów, do dalszych jeszcze wypraw – prawie nieśmiertelni, bo przeżywający współczesne sobie pokolenia, zwyciężający nawet nieubłagany upływ czasu. . .

A on, Ted? Do czego on wróci, co będzie robił tam, na Ziemi? On zawsze będzie się różnił od innych jej mieszkańców. . . Miejsce urodzenia? Próżnia! Data urodzenia? Aby ją ustalić, trzeba użyć wzoru z teorii względności. . . Słowem, życiorys wprost nieprzyzwoity!

Jak rozmawiać z tymi, którzy z Ziemią zrośnięci są od pierwszych chwil życia? Czy zrozumieją go?

Poszukał oczyma Ewy, jakby od niej wyglądając pomocy. Nie było jej przy stole. Wymknął się na korytarz.

Na korytarzu było pusto. Ted zajrzał do pomieszczenia, gdzie wszyscy pozostawili skafandry. Przeliczył leżące wzdłuż ściany kuliste hełmy. Brakowało jednego.

Szybko wciągnął kombinezon, założył hełm i poszedł w kierunku windy. Gdy wyszedł na powierzchnię, w pierwszej chwili nie widział nic, oślepiony jeszcze jaskrawą bielą wewnętrznych świateł. Po chwili dopiero mógł dostrzec, że niebo nie jest czarne. Jak przez rzednącą mgłę przezierały gwiazdy – początkowo tylko te jaśniejsze, potem coraz więcej drobnych, słabych punkcików. Jasne pasmo Drogi Mlecznej niknęło za bliskimi skałami ścian wąwozu.

Ted rozejrzał się, obszedł dokoła sześcienny blok i już włączył nadajnik osobisty, by zawołać Ewę, gdy odnalazł ją – ciemniejszą plamę na tle skały. Siedziała oparta plecami o kamień, dłońmi obejmując podkurczone kolana. Głowę miała przechyloną do tyłu, – jakby patrzyła w niebo. Dostrzegł jednak, że ma zamknięte oczy.

– Co tutaj robisz? – zapytał cicho.

– Czekam na ciebie – powiedziała, nie otwierając oczu.

– Jak to?

– Wiedziałam, że przyjdziesz. Usiądź.

Ted przysiadł obok niej, ramiona ich stykały się. Mimo woli uniósł głowę w ten sam, co ona, sposób i przez chwilę patrzył w roje gwiazd, odnajdując uro-jone kontury gwiazdozbiorów.

– Ile ich jest. . . – powiedział na wpół do siebie. – Tych, które widać bez przyrządów optycznych, jest chyba paręset tysięcy. . .

– Mylisz się – powiedziała Ewa niespodziewanie rzeczowym tonem. —

Nieuzbrojonym okiem widać z Ziemi najwyżej trzy tysiące gwiazd. Tu jest nieco gęstsza optycznie atmosfera, więcej aerozoli i pyłu, widać więc jeszcze mniej.

Spróbuj zresztą policzyć. Ty lubisz liczyć.

132

– Wierzę na słowo! – roześmiał się. – Jeśli chodzi o to, co widać z Ziemi, całkowicie polegam na twoich informacjach.

Milczeli długo, ona z przymkniętymi powiekami, on – szukając wciąż czegoś na niebie.

– Ono jest tam. . . Widzę je. Niedaleko tej jasnej, białej gwiazdy. Wygląda dość nikle wśród tych wszystkich karłów i olbrzymów nieba. To nasze Słońce.

Ewa otworzyła oczy.

– Ta jasna gwiazda obok to Fomalhaut – ciągnął Ted. – A tuż koło Słońca, prawie na przedłużeniu tego kierunku, powinna być ta maleńka, niedostrzegalna stąd Lacaile 9352. Har mówił, że była ona brana pod uwagę jako ewentualny cel wyprawy „Cyklopa”. Niewiele brakowało, a siedzielibyśmy teraz na jednej z jej planet i patrzyli na Słońce z przeciwnej strony!

– Te trzy gwiazdy leżą prawie na jednej prostej w przestrzeni – odezwała się Ewa. – Fomalhaut także niewiele od tej linii odbiega. Lecąc z Fomalhaut tutaj, nie sposób po prostu ominąć Lacaile 9352 i Słońca.

– Sądzisz, że Kosmici odbyli taki. . . rajd gwiazdowy?

– To nie mój pomysł. Atros mówił o tym kilka dni temu. Możliwe, że przybyli stamtąd albo z jeszcze dalszych głębi Galaktyki. Trudno ustalić, czy wracali tą samą drogą, czy zmienili kurs. Na przedłużeniu tej linii prostej nie leży żadna bliska gwiazda. Może zboczyli w stronę Sześćdziesiątej Pierwszej Łabędzia albo w zupełnie inną stronę. Istnieją przypuszczenia, że musieli co pewien czas uzupeł-

niać zapas materii napędowej, lądując na planetach. Pokonanie w jednym etapie odległości przekraczającej dwadzieścia kilka lat światła nawet dla nich byłoby trudne.

– Musieli być bardzo długowieczni albo. . . posiadali statek o szybkości pod-

świetlnej. . . Gdy wrócili do siebie, zastali na pewno zupełnie nowy świat!

– My także zastaniemy nowy. . . – powiedziała Ewa.

Ted pokiwał głową. Ona to przynajmniej wie, dokąd przybędzie. Ale on? Cóż z tego, że wbito mu do głowy pewną ilość wiedzy o Ziemi – to były tylko mgliste pojęcia. Ale jak żyć, jak wrosnąć w ten nowy i prawie obcy świat?

– Jesteśmy niemożliwi – powiedział nagle. – Jeśli tylko zaczniemy o czymś mówić, to zaraz zjeżdżamy na tematy kosmiczne. Nie chciałem o tym myśleć, wyszedłem za tobą, by się trochę od tego oderwać. . . Chciałem mówić o zupełnie innych rzeczach. . .

– O czym? – spytała, patrząc w bok.

– O nas, o Ziemi, o powrocie. . . Chciałem cię prosić o coś. Przecież ja czuję się teraz po prostu tak, jakbym miał lecieć odkrywać nową, trzecią z kolei planetę! Nie wiem, czy potrafię sobie z tym poradzić. Proszę, pomóż mi. Ty lepiej ją znasz. . .

Spojrzała na niego, potem poszukała jego dłoni i uścisnęła ją mocno. Spojrzenia ich spotkały się na chwilę, potem pobiegły równocześnie ku niebu.

133

– Dobrze – powiedziała Ewa. – Pod warunkiem, że na Ziemi pójdziemy razem na ryby i na wycieczkę w góry, z plecakami, ale bez aparatów lotnych, i do muzeów, i nad morze, na słoneczną plażę, i. . . i w ogóle wszędzie. . .

Potakiwał głową, zgadzając się na wszystkie warunki.

– A poza tym – dodała – nie będziesz sobie ze mnie kpił i nazywał mnie dzieckiem dlatego tylko, że staram się być bardziej ziemską niż kosmiczną dziewczyną. . .

– Obiecuję! – powiedział uroczyście unosząc prawą dłoń.

– I jeszcze jedno – ciągnęła, sięgając do kieszeni skafandra. – Ktoś tu dopomina się o satysfakcję.

W wyciągniętej dłoni trzymała maleńkiego, pluszowego misia.

– On jest mały, ale honorowy. Został bardzo nieuprzejmie potraktowany i musisz go przeprosić.

– Ależ on jest przeuroczy! – zawołał Ted. – Jakże mogłem źle się o nim wyrazić! Przepraszam cię, misiu – wyrecytował uroczyście i pogłaskał palcem kosmate futerko.

– Powiem ci w sekrecie, że jeśli chcesz, by cię polubił, musisz mu podarować duży plaster miodu. Jedynie to ma dla niego niezaprzeczalną wartość. W jego świecie obowiązuje inna skala wartości. . .

– Niestety. . . – zakłopotał się Ted. – Nasz genialny Tai nie hoduje pszczół.

Ale po powrocie niedźwiadek dostanie swoje.

– Teraz to on mówi, że bardzo cię lubi. – Ewa posadziła misia na kamieniu obok siebie.

Znów w milczeniu spoglądali w stronę niepozornej gwiazdki, która była mimo odległości i c h gwiazdą, choć nie zawsze o tym pamiętali.

– Kiedy będziemy tam i usiądziemy jak teraz, by patrzeć w niebo – powiedział Ted – będzie ono wyglądało zupełnie identycznie. Odległość ośmiu lat światła nic prawie nie znaczy w bezmiarze Galaktyki. Tylko gdy spojrzymy w kierunku gwiazdozbioru Ryby Południowej, obok jasnej Fomalhaut nie będzie tej jednej małej gwiazdki. . .

Spojrzał na Ewę. Ona już od dłuższej chwili patrzyła na niego z uśmiechem.

Objął ją mocno i chciał pocałować, ale tylko przejrzyste kule hełmów zderzyły się dźwięcznie.

– Tam nie będziemy musieli już nosić tych okropnych hełmów! – powiedział ze złością Ted.

– Bardzo mnie to cieszy! – powiedziała szczerze.

Pluszowy miś – jedyny świadek tej sceny – zamruczał z zadowoleniem i aprobatą, ale tak cicho, że nie mogli tego usłyszeć. . .

Zalesie Górne 1964/65


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю