355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Януш Зайдель » Lalande 21185 » Текст книги (страница 2)
Lalande 21185
  • Текст добавлен: 12 октября 2016, 02:19

Текст книги "Lalande 21185"


Автор книги: Януш Зайдель



сообщить о нарушении

Текущая страница: 2 (всего у книги 11 страниц)

ści stosowania wiedzy i techniki. Z tym jest jak z jazdą na rowerze lub pływaniem: trzeba się nauczyć praktycznie, zautomatyzować ruchy. Nawet najlepiej wyłożona teoria nic tu nie pomoże.

Ostatnie skrzynki zniknęły we wnętrzu „Suma”. W ślad za nimi podążył Max.

– Też sobie wybrał czas na prawienie morałów! Jakby to teraz było najważ-

niejsze! Na dodatek zupełnie nie wiem, o co mu chodzi. Może ty coś z tego zrozumiałaś? – spytał Ted, wciąż jeszcze podrażniony swą porażką rachunkową.

– Wydaje mi się, że tak. . . – powiedziała Ewa niepewnie.

– Więc. proszę, wytłumacz mi to w dwóch słowach. . .

– Zdaje się, że tak w dwóch to się nie da streścić. Gdybyś przeczytał kilka 15

książek. . . Nie tych o fizyce i astronomii, a tych o Ziemi i ludziach, może nie musiałabym ci tego wyjaśniać. . .

– Niestety, nie mam teraz czasu na uzupełnianie swego wykształcenia huma-nistycznego! – burknął Ted niezbyt uprzejmie.

W tej samej chwili z wnętrza „Suma” wyjrzał Max Bodin.

– Za dwadzieścia minut chcę was widzieć w fotelach. Skafandry B-4 z po-dwójnym zapasem powietrza.

– Tak jest! – odpowiedzieli oboje z przejęciem i pobiegli do kabin.

Ted był z powrotem po ośmiu minutach. Przez ramię miał przewieszoną torbę z osobistymi rzeczami, a w dłoni dźwigał nowiutki, lśniący miotacz plazmowy. Dowódca, przydzielając Tedowi tę broń, powiedział: „Miotacz służy przede wszystkim do tego, by go mieć. To doskonale wpływa na samopoczucie”. Miało to oznaczać, że w miarę możności nie należy go używać. Ted miał jednak ogromną ochotę wypróbować miotacz, z czystej ciekawości. . .

Ewa zjawiła się dokładnie po dwudziestu minutach. Spora i na oko dość cięż-

ka walizka obijała jej nogi, w lewej ręce dźwigała jeszcze jakąś paczkę. Ted miał ochotę zapytać złośliwie o ilość zawartych w walizce sztuk garderoby, lecz w otworze luku pojawił się Max, również w pełnym stroju podróżnym. Podszedł

do nich i wprawnymi ruchami sprawdził stan skafandrów.

– Można! – powiedział wreszcie i zagarnął ich obiema rękami w kierunku włazu. Potem podszedł do jednej ze ścian korytarza i nacisnął taster. Ze ścian zaczęły powoli wysuwać się grodzie odcinające człon „Suma” od reszty statku.

Nareszcie!

Rakieta wyszła z warstwy chmur i płaskim lotem szybowała nad pustynią.

Równy teren, tu i ówdzie nakrapiany grupkami wzgórz, sięgał aż po kraniec widocznego na przednich ekranach zachodniego horyzontu. Miejscami jak atole na tym suchym oceanie widniały ostre i regularne koliska kraterów przypominają-

cych pierścieniowe góry Merkurego. Nagle środek ekranu zalśnił białą iskrą światła. To z bazy, której z tej wysokości nawet nie było widać, wystrzelił w kierunku

„Suma” mgnienie oka trwający laserowy strumień naprowadzający. Autopilot zareagował, zanim jeszcze powieki patrzących w ekran odemknęły się po tym błysku. Ekran oślepł od niebiesko-białych płomieni dysz hamujących, fotele przechyliły się stosownie do zmiany kierunku pionu.

Po kilku sekundach płomień dysz zgasł jak zdmuchnięty. Dysze kierunkowe syknęły krótkim podmuchem sprężonego gazu. Obraz pustyni zniknął z ekranów w dół, a jego miejsce zajęło ołowianoszare niebo. Fotele zakolebały się, przyjmując normalne położenie. Rufowe dysze zagrały na połowie ciągu. „Sum”, jakby zawieszony na wysięgniku ogromnego dźwigu, zawisł na chwilę nieruchomo, a potem powoli osunął się w dół.

Lądowali na piasku, by nie zniszczyć zbyt słabej dla tak ciężkiej rakiety po-włoki lądowiska.

16

Prawa dłoń Maxa, spoczywająca na dźwigni regulacji ciągu, przesuwała się prawie niedostrzegalnie ku przodowi. Rakieta, stojąc na płomieniu, opadała z wolna. Przez kulę hełmu widać było ostry profil Maxa, nieruchomo patrzącego w mrowie rozedrganych wskaźników na desce rozdzielczej. Ziemia nacierała na statek pionową ścianą w tylnych ekranach. Szum silników przerodził się w wycie, płomień gorącym oddechem sięgnął piasku i rozmiótł błyskawicznie jego lotną warstwę powierzchniową, wygrzebując w tym miejscu kolisty lej, obwałowany pierścienistym nasypem. Długie, pajęcze nogi wsporników utkwiły płaski-mi stopami w dnie leja, zapadając się nieco. Po chwili jednak odnalazły oparcie w twardszych warstwach gruntu, amortyzatory ugięły się ciężko, mlaskając przetłaczanym w ich wnętrzu olejem. Dysze, które zamilkły w chwili zetknięcia się wsporników z gruntem, plunęły raz jeszcze słabym podmuchem, by rozkołysać rakietę w pionie dla sprawdzenia stateczności. Wreszcie rakieta znieruchomiała.

Pilot trwał jednak wciąż w skupionym napięciu. Z dłonią na dźwigni śledził jeszcze świetliste słupki dynamometrów wskazujących obciążenie wszystkich trzech wsporników. Było równomierne. Wskaźnik pionu – czerwony świetlik wśród pajęczyny koncentrycznych okręgów – ani o włos nie odchylał się od punktu zerowego.

Napięcie znikało powoli z twarzy Maxa. Nad jego głową zamrugał zielony sygnał. Teraz dopiero Max przekręcił maleńki kluczyk blokady rozrządu i schował

go do kieszeni skafandra.

– Po co ten kluczyk? – zapytał Ted.

– Przepisy. . . – zaśmiał się Max. – Ktoś tam pomyślał sobie, że lepiej by było, gdyby nam tubylcy nie ukradli rakiety.

– Wierzysz w tubylców? – wtrąciła Ewa.

– Gdyby to cokolwiek pomogło, na pewno gotów byłbym uwierzyć. Tu jednak chyba ich nie spotkamy.

Minąwszy śluzę, wydostali się do komory wyjściowej. Max uruchomił wyciąg i po chwili krzesełko windy kołysało – się tuż za progiem wyłazu. Ewa jako pierwsza zajęła w nim miejsce i krzesełko zaczęło powoli wędrować w dół wzdłuż kratowej konstrukcji jednego ze wsporników.

Spojrzała najpierw w dół, w trzydziestometrową przepaść pod stopami, a potem w niebo.

Igen miał rację. Niebo miało lekki odcień fioletu, nad widnokręgiem różowiło się nieco, oświetlone niskim purpurowym słońcem. W niewielkiej odległości srebrzyła się gładka, jakby wprost z piasku wyrastająca kopuła bazy. Nieco w lewo od niej sterczały w niebo trzy ostre sylwety rakiet. Poza tym nic nie naruszało monotonii otoczenia.

Stopy Ewy zetknęły się z gruntem łagodnie, lecz niespodziewanie. Podziwiając panoramę zapomniała na chwilę, że zjeżdża wyciągiem. Odruchowo podkur-czyła nogi, lecz krzesełko zatrzymało się już na dole. Odpięła klamrę i zeskoczyła 17

na ziemię.

Ted, stojąc na progu wyłazu, odczuł nieprzyjemny zawrót głowy. Przed nim rozpościerała się jasna przestrzeń, czerwone słońce oślepiało. To, co ujrzał, zaskoczyło go. Poczuł się nagle jak zamknięty pod ogromnym, nieprzejrzystym klo-szem, odcinającym go od tak dobrze znanych gwiazd i konstelacji. Wobec próż-

ni, do której tak się przyzwyczaił, ta niebieskawa kopuła wydawała się czymś namacalnie ciężkim i gęstym. I tyle swobodnej, przestrzeni. . . W porównaniu z ciasnym i do maksimum wykorzystanym wnętrzem statku ten nadmiar pustej przestrzeni wydał się chłopcu jakimś straszliwym marnotrawstwem!

Ewa przebrnęła przez wał piasku usypanego podmuchem dysz. Czekając na towarzyszy, przyglądała się, jak ziarna osypują się po zboczu wału, porywane ostrymi podmuchami wiatru. Prawie nie zastanawiając się, przyklękła i nabiera-jąc w obie dłonie piasku, podrzuciła go w górę. Wiatr porwał ziarna i rozwiał

je sypkim warkoczem. To było zabawne. Ewa raz jeszcze puściła na wiatr garść piasku, a potem otrzepała rękawice i spojrzała w kierunku bazy, skąd zbliżało się właśnie coś na kształt komety wlokącej ogon szybko opadającego pyłu. „Głową”

komety okazał się pełzak, gąsienicowy pojazd pustynny. Zatrzymał się w odległo-

ści kilkunastu metrów. Kopułka uniosła się, z kabiny wyskoczył Adam Wroński.

W dłoni niósł pęk jakichś suchych badyli. Z uroczystą miną zbliżył się do Ewy i składając niski ukłon, wręczył jej rosochaty bukiet.

– Witam na Orfie. Ponieważ przybyliśmy o dziesięć minut wcześniej, czuje-my się gospodarzami. A to najpiękniejszy – bo jak dotąd jedyny – okaz miej-scowej roślinności: miotłowiec Wrońskiego, na cześć odkrywcy.

Do bazy było niedaleko, lecz jechali dość długo, bo pełzak nie mieścił czterech osób w kabinie. Ewa i Adam zajęli miejsca wewnątrz, a Ted z Maxem uczepili się z tyłu pojazdu.

Pozostawiona w pustyni rakieta stała, podobna do olbrzymiego kraba, na trzech szeroko rozstawionych nogach wsporników. Ted przyglądał się przez chwilę jej strzelistej sylwetce.

– Okazale wygląda, prawda? – powiedział Max z dumą. – Pierwszy raz możesz popatrzeć na nią z zewnątrz. Prawdziwy sum. Nawet wąsami porusza.

U tępego dzioba rakiety wachlowały miarowo dwa półkola anten radarowych.

– Sum to taka ryba? – upewnił się Ted.

– Owszem. Najsmaczniejsza z ryb! – zapewnił Adam zza steru. – A przy tym jaka mądra! Kiedy byłem ostatnio na jeziorach, przytrafił mi się w takiej zarośniętej rzeczce sum. . . To była sztuka! Taaaka!

Tu Adam pokazał, jaki był ten sum.

– Uhm. . . – mruknął wątpiąco Max i mrugnął okiem do Teda. – Uważaj, Adasiu, nie puszczaj steru, bo na latarnię wpadniemy!

Latarń co prawda w pustyni nie było, lecz wjeżdżali właśnie między zabudo-wania bazy.

18

Wrzała tu gorączkowa praca. Tylko Edi z markotną miną siedział w fotelu, pia-stując na temblaku swą chorą dłoń. Ewa przyłączyła się natychmiast do doktora Tai, który przy gastromacie programował właśnie inauguracyjną kolację. Ted zajrzał we wszystkie kąty, wypróbował wszystkie urządzenia automatyczne, zajrzał

do hangarów, a potem zasiadł w odosobnionym kąciku kabiny radiowej i przez dłuższy czas coś tam dłubał, schylony nad stołem. Ewa, która zajrzała mu po godzinie przez ramię, spostrzegła, że Ted. . . liczy uparcie na suwaku logarytmicz-nym!

ROZDZIAŁ TRZECI

W KTÓRYM ORFA DEMONSTRUJE SWOJE MO ŻLIWO ŚCI, A AUTOMATY – SWOJE

Następnego dnia odbyła się narada robocza. Ustalamy główne kierunki badań

– mówił Atros Lund znad barwnej fotomapy rozpostartej na stole. – Na razie rozdzielamy się na dwie grupy. Pierwsza, w skład której wejdą: Wera i Adam Wrońscy, Geon Berd oraz Max Bodin jako pilot batyskafu, opuści się jutro na dno oceanu i pozostanie tam, zależnie od potrzeby, od trzech do pięciu dni; grupą dowodzi Geon. Liczymy na waszą samodzielność. W razie alarmu musicie posługiwać się kodem detonacyjnym przez odstrzał ładunków podwodnych. Pozostali będą prowadzić prace na lądzie oraz tu, w bazie. Szczegóły planu każdy otrzyma na piśmie. Jeszcze raz proszę o sprawne działanie i trzymanie się programu. Czasu mamy niewiele. Trzy tygodnie na zbadanie dwóch planet to nawet w naszym kosmicznym stuleciu okres bardzo krótki. Pomyślcie – zwrócił się do Ewy i Te-da – przez ile wieków ludzie musieli badać swój własny glob, by jako tako go poznać. . .

– Mam nadzieję, że nie będziesz wymagał tak dokładnych danych, jakie ma-my o naszej Ziemi – udając przerażenie spytał Har Adler, szef informacji i do-kumentacji naukowej (czyli – jak go w skrócie i nieco archaicznie nazywano

– „bibliotekarz”) oraz archeolog, historyk i właściciel czarnej brody w jednej osobie.

– Przeciwnie! – uśmiechnął się Atros. – Nawet bardzo proszę o powścią-

gliwość i nieprzesadzanie ze szczegółami. Wiem wprawdzie, że trudno się ogra-niczyć, gdy na każdym kroku spotyka się rzeczy nowe i nieznane, lecz trzeba zatrzymywać się tylko nad najistotniejszymi sprawami. „Jedną ręką wziąć dwie dynie – choćbyś chciał, nie można”, jak mówi chiński aforyzm.

Atros popatrzył do trzymanej w dłoni kartki, jakby chciał sobie coś jeszcze przypomnieć. Potem spojrzał w kierunku Ediego i zapytał:

– Jak ręka?

– Nieźle. . . – mruknął inżynier, zezując z ukosa na lekarki.

– Nie tak znowu nieźle!

– Jeszcze nie jest zdrowa!

20

Obie lekarki protestowały zgodnym chórem. Atros uśmiechnął się nieznacz-nie.

– Wiem, Edi – powiedział – że chciałbyś być przydatny na równi z innymi.

Jeśli więc poradzisz sobie jedną ręką, to przygotuj stacje automatyczne. Wyślemy je na Pustynię Zachodnią. A Ted niech ci pomoże.

Ted skinął głową bez entuzjazmu. Spodziewał się, że zostanie przydzielony do którejś z ekip terenowych – jeśli już nie do oceanicznej, to przynajmniej do grupy mającej badać dalsze tereny pustyni.

– Na pustynię wyrusza grupa w składzie: Igen Utero, Tuo Tai i Pollo Trevi.

Dowodzi Igen. Zabierzecie dwa pełzaki. Trasa: na południowy wschód i południe od bazy, do granic strefy nadmorskiej. Pozostali w bazie mają za zadanie opracowanie napływających danych oraz dalsze próby nawiązania łączności z Florą.

Gdy dowódca skończył i wyszedł, Edi zbliżył się do Teda i poufale skubnął

go w łokieć.

– Chodź, chłopcze – powiedział. – Nie martw się. Mnie też nie chcą ze sobą zabrać. Trzeba to jakoś przeżyć.

Ted pomyślał, że to bardzo uprzejmie ze strony Ediego, iż chce mu dodać otuchy, ale równocześnie zdawał sobie sprawę z istotnej różnicy w ich sytuacjach: gdyby nie chora ręka, Edi na pewno zasiadłby za sterami batyskafu. . . A on? Cóż, widocznie uważają go za smarkacza.

Poszli przebrać się w robocze skafandry. Po drodze Edi, jakby czytając w my-

ślach chłopca, mówił:

– Buntujesz się, no nie? To od razu widać, niełatwo ukryć taki rozsadzają-

cy człowieka zapał do czynu. . . Ale nie mamy czasu na popełnianie błędów, do wszystkiego potrzebni są specjaliści.

Wyszli przed bazę. W pobliżu hali montażowej stało sześć gotowych do drogi automatów. Samopasy połyskiwały pancerzami jak szereg wielkich żółwi. Wiał

silny wiatr, nawiewało piasku w każdą szczelinę, w każde załamanie odzieży.

– Znowu dmie – powiedział Edi z niezadowoleniem. – A my musimy jeszcze zajrzeć im do środka. Nie możemy otworzyć pokryw tutaj, bo wszystko się zapiaszczy. Sprawdzimy na razie zdalne sterowanie, a potem wprowadzimy maszyny do hali.

Włączyli trzymane w dłoniach małe nadajniki sterujące.

– Weź dwójkę – powiedział Edi – a ja wezmę jedynkę. Niech się trochę przelecą po piasku.

Skierował witkę anteny w stronę pierwszego samopasa. Pojazd gwałtownym skokiem ruszył przed siebie, a potem posłuszny ruchom palców Ediego, który regulował nadajnik, skręcił w stronę otwartej pustyni i pomknął po powierzchni piasków ze zdumiewającą chyżością. Gdy się oddalił o trzysta metrów, zawrócił

nagle i jak dziecinna zabawka ze zdalnym sterowaniem zaczął zbliżać się ku bazie.

– Wypuść dwójkę – powiedział Edi. – Prosto na tamten!

21

Ted spojrzał z wahaniem, nie rozumiejąc polecenia.

– Nie bój się, puść swój automat w kierunku mojego – zachęcił go Edi z uśmiechem. – Dodałem im jeden warunek ograniczający. . .

Drugi samopas wystartował w kierunku pierwszego. Pędziły teraz naprzeciw siebie i wydawało się, że za chwilę roztrzaskają się nawzajem. Gdy jednak odległość zmalała do kilkudziesięciu metrów, oba pojazdy prawie równocześnie zastopowały, a potem ostrożnie i powoli, jakby skradając się, zatoczyły wokół siebie szerokie półkola, wyminęły się i odnalazłszy pierwotny kierunek, popędziły dalej, każdy w swoją stronę. Edi zaśmiał się cicho i z zadowoleniem.

– Widziałeś, jakiej ostrożności je nauczyłem? To na wypadek spotkania jakichś ruchomych obiektów. Po co mają straszyć zwierzynę? Niech lepiej omijają z dala wszystko, co się porusza. No, te dwa sprawne, zaprowadź je do hali i odkręć tylne pokrywy.

Ted stał jeszcze przez chwilę, podziwiając sprawność musztrowanych przez Ediego maszyn. Nagle spojrzał w kierunku zachodniego krańca horyzontu i zaniepokoił się.

– Popatrz – trącił inżyniera – co to? Tam!

Od zachodu nadciągał czarny tuman, jakby zwały piasku powstały nagle i uniosły się w górę zwartą masą. Czarna, stożkowato rozszerzająca się ku gó-

rze chmura zbliżała się z ogromną szybkością. Pociemniało nagle.

– Wygląda to na burzę – powiedział Edi na wpół do siebie. Włączył mikrofon interkomu, zainstalowany w hełmie. – Baza, widzicie, co się dzieje?

– Widzimy – odezwał się głos Atrosa. – Gdzie jesteście? Ukryjcie się!

– Dobrze, już się chowamy! – mruknął Edi, wciąż wpatrując się w nadcią-

gający tuman.

– Skierować samopasy do hali? – dopytywał się gorączkowo Ted.

– Nie – Edi machnął ręką. – Nie trzeba, dadzą sobie radę.

Wpadli do hali. Ted zaryglował właz i podbiegł do iluminatora. Na zewnątrz rozpętało się niesamowite piekło. W zapadłym nagle zmroku ukazały się pierwsze fale piasku i runęły na kopułę głównego budynku. Równocześnie cała powierzchnia roziskrzyła się drobnymi igiełkami wyładowań elektrycznych. Potem zrobiło się zupełnie ciemno. Tylko dachy zabudowań świeciły ciągłym bladym światłem iskrzenia.

– Piaskowa burza z wyładowaniami! – zawołał Edi z zachwytem. – Przyroda zawsze sobie poradzi! Nie ma wody – może być piasek. Byle gnębić biedne stworzenia. . .

Widać było, że z satysfakcją obserwuje bezskuteczne ataki piasku na zagubiony w pustyni skrawek cywilizacji.

– To pierwszy kontratak, odpowiedź Orfy na nasze wtargnięcie – powiedział po chwili. – Jak dotąd my jesteśmy górą. Ale przeciwnika nigdy nie należy lekceważyć!

22

Trąba powietrzna przeszła równie szybko, jak się pojawiła. Pozostawiła po sobie wały nawianego wokół budynków piasku. W miejscu gdzie przed chwilą stały samopasy, sterczały tylko pręty anten.

– Teraz patrz! – powiedział Edi uroczyście, gdy wyszli ponownie na ze-wnątrz.

Nacisnął klawisz sterowania. Przed halą zakotłowało się, jakby nowa, mniejsza burza wybuchła nagle w tym miejscu. Po chwili piasek opadł, a sześć samopasów triumfalnie kołysząc czułkami anten powędrowało sznureczkiem do hali.

– Jedno niebezpieczeństwo udało się nam z góry przewidzieć – powiedział

Edi. – Te automaty przeszły swój bojowy chrzest na Marsie, w głębi Czerwonej Pustyni. Jakie jeszcze niespodzianki mogą je spotkać tu, na Orfie?

– Mamo. . . – zaczął Ted, gdy zasiedli wieczorem do kolacji w kabinie mieszkalnej.

Spojrzała na syna, jakby przeczuwając, że chce ją spytać o coś bardzo ważne-go. Zachęciła go ciepłym spojrzeniem.

– Mamo, czy ty. . . i ojciec. . . jesteście zadowoleni ze swej pracy? Z tego, że jesteście tutaj, z dala od Ziemi i innych ludzi?

– Oczywiście! – odpowiedziała natychmiast. – Przecież nikt nas do tego nie zmuszał. Chcieliśmy sami, wybraliśmy. . . A dlaczego pytasz? Czy ty jesteś niezadowolony? Ciebie nikt nie pytał, wiec miałbyś prawo do niezadowolenia. . .

– Ależ nie, nie! – zaprotestował gwałtownie. – Ja bardzo, bardzo chcę.

Chciałbym nawet jeszcze więcej. . . Chciałbym być przydatny. . . wydaje mi się jednak, że nie jestem tu bardzo potrzebny, czuję się tu jakoś. . . ponadplanowo.

– A ty jesteś przekonany, że stać cię na dokonanie wielkich rzeczy, tylko my ci nie pozwalamy?! – dokończyła Anna z uśmiechem.

– Nno. . . tak! – bąknął Ted. – Skąd wiesz, że tak właśnie pomyślałem?

Roześmiała się wesoło, biorąc go za rękę.

– Znam to już skądś. . . Twój ojciec, gdy miał tyle lat, co ty, myślał zupełnie tak samo.

– Znałaś go już wtedy?

– Nawet wcześniej!

– Na Ziemi?

– Nie, na Ganimedzie. Jak wiesz, ojciec się tam urodził, a ja przyjechałam z rodzicami, mając dziesięć lat. Igen miał wówczas trzynaście. Był bardzo pewien siebie, zupełnie jak ty. Prowadził mnie na karkołomne wycieczki w góry Ganime-da i zwierzał się ze swych planów i. . . kłopotów. Największym kłopotem było oczywiście to, że dorośli nie dopuszczają go do niebezpiecznych prac i wypraw.

On już wtedy chciał lecieć do gwiazd. No i poleciał. . .

23

Ted słuchał z ciekawością. Nieczęsto się zdarzało, żeby miał czas na dłuższą rozmowę z matką, ona także była wiecznie czymś zajęta albo zmęczona.

– Mamo, ale jeśli się już wybrało tę drogę badacza przestrzeni. . . to chyba trzeba oddać się całkowicie tej pracy? Atros wciąż podkreśla, że jest nas mało i mało mamy czasu. . .

– Oczywiście! Widzisz przecież, jak wszyscy sumiennie spełniają swe obowiązki.

– Mamo – ciągnął Ted – bo taka na przykład Ewa. . . Właściwie to ją lubię, choć jest jeszcze taka dziecinna. . . Ale ona tylko pozornie jest tu, z nami. Tak naprawdę to ona jest bardziej tam, na Ziemi, niż tutaj. Nigdy nie widziała Ziemi, ale wydaje mi się, że ona bardziej ją kocha niż nasz statek, naszą pracę, no w ogóle naszą całą teraźniejszość. . . To chyba nie tak powinno być! Powinniśmy bardziej żyć tym, co mamy, niż tym, co zostało daleko. . .

Anna spojrzała na syna z powagą.

– Ja też najbardziej ze wszystkiego kocham Ziemię – powiedziała dobitnie.

– Atros, Geon, twój ojciec, który się na niej nie urodził – oni wszyscy także ją kochają, każdy na swój sposób. To dobrze, że Ewa interesuje się Ziemią. Dla was jest ona planetą tak samo nieznaną, jak Orfa i Flora. Powinniście ją poznawać i kochać.

– Może, gdy wrócimy. . . – zaczął Ted niepewnie.

– Nie! – przerwała Anna. – Teraz musisz ją pokochać, a przynajmniej zrozumieć jedno: że my wszyscy jesteśmy tu nie dlatego, że znienawidziliśmy Ziemię i uciekliśmy z niej, lecz dlatego właśnie, że ją kochamy. Wiem, że trudno ci to zrozumieć, ale to nie paradoks. Ziemia to nie tylko glob krążący wokół Słoń-

ca. Ziemia – to również i przede wszystkim ludzie, ich życie, historia, kultura. . .

Tak trzeba rozumieć słowo: Ziemia.

Ted patrzył w talerz, ważąc w myślach słowa matki. Miała rację: nie rozumiał

wielu rzeczy. . .

ROZDZIAŁ CZWARTY

W KTÓRYM POWSTAJE PYTANIE,

CZY BOLOTY ŻYWIĄ SI Ę AUTOMATAMI

Trzy dni upłynęły jednostajnie i bez rewelacyjnych Wydarzeń.

Zespół Geona wystartował „Sumem”. Tylko tak duża rakieta mogła podźwi-gnąć spory batyskaf. Wylądowali na wysepce w środku oceanu i jeszcze tego samego dnia weszli w zanurzenie. Od tej chwili nie można było porozumiewać się z nimi normalnymi kanałami łączności. Dopiero następnego dnia w południe sejsmografy zarejestrowały cztery kolejne wstrząsy, co oznaczało, że załoga batyskafu nie napotyka na żadne poważne trudności. Odtąd codziennie dochodziły od nich jedynie regularne sygnały sejsmiczne.

Grupa Igena penetrowała południowo-wschodnie rejony pustyni, na zachodzie szeroką ławą przeczesywały ją samopasy. Na tablicy kontrolnej w bazie można było w każdej chwili sprawdzić prawidłowość funkcjonowania automatów. Co-dzienne komunikaty z pustyni nie przynosiły nic prócz danych geologicznych i fizycznych.

Grupa łącznościowa miała nieustający kłopot: za wszelką cenę usiłowała zwrócić na siebie uwagę przypuszczalnych mieszkańców Flory. Sygnały wysy-

łane na wszystkich częstotliwościach pozostawały jednak bez odpowiedzi.

Lon Rahme, który był psychologiem („specjalistą od psychologii istot poza-ziemskich”, jak go złośliwie nazywali współtowarzysze) i wchodził w skład grupy łącznościowej, nazywał to ciągłe nadawanie sygnałów „wywoływaniem du-chów”. Jedyną osobą, wobec której nie upierał się przy swojej niewierze w istnienie floryjskiej cywilizacji, była Mais Proat (socjolog, zwana także „specjalistką od społeczeństw galaktycznych”, a ponadto językoznawca, ma się rozumieć także w skali kosmicznej, czego nieomieszkiwali podkreślać koledzy w chwilach dobrego humoru). Wobec Mais jednak nie tylko Lon tracił pewność siebie. Dziewczyna była po prostu niezwykle ładna.

Worek sensacji rozpruł się czwartego dnia.

Pollo zgłosił się o zwykłej porze. Przez kilka minut przekazywał dane – mnó-

stwo cyfr i symboli, które kierowano od razu do pamięci analizatorów. Najciekawszą wiadomość zachował „na deser”.

25

– Dziś w nocy czujniki zarejestrowały ruchy na pustyni w pobliżu pełzaków.

Tai, który miał właśnie dyżur, obudził mnie i Igena. Poszliśmy zobaczyć, co to jest. Okazało się, że żywe obiekty. Nie wiem, czy wolno mi je nazwać zwierzęta-mi, nie chcę się narażać biologom i wchodzić w ich kompetencje. Igen mówi, że to mu przypomina trylobity powiększone do rozmiarów hipopotama. Ja nie znam się na tym i raczej porównałbym je do czaszy rozpiętego parasola. Ocenicie zresztą sami, zrobiłem zdjęcia. Żywych okazów nie podejmujemy się dostarczyć – ważą pewnie po kilkaset kilogramów. Pamiętasz, Atros, naszego starego przyjaciela Bolota, tego z centrali namiarowej na Deimosie? On ważył chyba niewiele mniej. . .

To znaczy, na Ziemi ważyłby, bo na Deimosie nie ważył prawie nic. Otóż wła-

śnie ten przemiły grubas mi się przypomniał, gdy zobaczyłem te ociężałe stwory.

Zaproponowałem, by na jego cześć nazwać je bolotami. Dobra nazwa?

– Doskonała! – zaśmiał się Atros. – Należy się Bolotowi upamiętnienie na wieczne czasy. . . Postarajcie się zebrać jak najwięcej danych o tych. . . bolotach.

To będzie miało duże znaczenie.

Ted przysłuchiwał się tej rozmowie z drugiego końca kabiny łącznościowej, od pulpitu kontroli samopasów. Nie wiedział, jak wygląda parasol, a trylobita też nie widział. Nie potrafił sobie zatem wyobrazić bolota. Postanowił zapytać kogoś, co to jest parasol. . .

– Wydaje się nam – ciągnął Pollo – że boloty są roślinożerne. Stado, które napotkaliśmy, liczyło kilka sztuk. Nie próbowały nas atakować, nawet się nami nie zainteresowały. Z inteligencją u nich, zdaje się, nietęgo. Chciałem upolować jednego i zrobić sekcję, ale Igen się sprzeciwił; powiedział, że będzie na to czas później. Tai natomiast odgraża się, że potrafi zrobić pyszny befsztyk z bolota.

Ofertę, ma się rozumieć, odrzuciliśmy. . .

Ledwie zamilkł głos Polla, zabrzęczał wywoławczy sygnał grupy oceanicznej.

Zgłaszał się Max.

– Wyszliśmy z zanurzenia o sto kilometrów od wysepki, gdzie pozostawili-

śmy „Suma”. Za godzinę, gdy zbiorniki wypełnią się ciekłym tlenem, zanurzamy się z powrotem. Przekazuję dane oceaniczne.

Tu nastąpiła seria sygnałów kodu, tak szybka, że najwprawniejsze ucho nie potrafiłoby ich rozróżnić. Maszyna przyjęła je jednak bez mrugnięcia „magicz-nym okiem”, którego światło oznaczało: „Wszystko zrozumiano”.

– A teraz niespodzianka – podjął Max tak tajemniczo, że Atros, Ted i Anna spojrzeli po sobie z lekkim niepokojem. – Na głębokości dwóch tysięcy me-trów, w mule dennym, znaleźliśmy przedmiot, który może być szczątkiem sondy głębinowej, a z całą pewnością nie jest dziełem przyrody. Badamy to obecnie do-kładnie. Przeszukaliśmy jeszcze raz dno w okolicy.

Atros zamyślił się. Max już dawno skończył, a dowódca trwał w upartym milczeniu. Potem, jakby zbudzony nagle, spojrzał na Annę i rzucił z uśmiechem:

– No, teraz tylko brakuje, żeby łącznościowcy wystąpili z jakąś niespodzian-26

ką!

– Żałuję, ale nie możemy służyć rewelacjami – powiedziała, rozkładając ręce. – Od jutra zaczniemy nadawanie i nasłuch na krótszych pasmach. Może to da jakieś rezultaty. . .

– Nie martw się! – pocieszył Annę dowódca. – Na dziś mamy i tak dość rewelacji. Ted, co słychać u samopasów?

Ted, który siedział tyłem do pulpitu sterującego automatami terenowymi, od-wrócił się i sięgnął do klucza sygnałowego.

Ręka zamarła mu w pół drogi. W szeregu światełek kontroli zwrotnej brakowało jednego.

– Czwórka nie odpowiada! – krzyknął. – Przed minutą było jeszcze wszystko w porządku.

Atros rzucił okiem na tablicę, a potem sięgnął po mikrofon.

– Edi Satt, do kabiny radiowej! – zawołał.

Edi przybiegł natychmiast. Kilkoma dotknięciami miernika sprawdził stan tablicy kontrolnej.

– Tu wszystko w porządku. Awaria musiała nastąpić w samym automacie.

– Nadajnik?

– Niemożliwe. Wszystkie obwody są dublowane, zasilanie również. . .

– Więc? – dopytywał się Atros niecierpliwie. Edi wyprostował się i spojrzał

na dowódcę.

– Wygląda na to – powiedział powoli – że automat został zniszczony, wy-

łączony lub. . .

Edi zamilkł, wpatrując się nieruchomo w tablicę. Bez słowa wyciągnął dłoń w jej kierunku.

– To już zupełnie wyklucza możliwość przypadku. . . – powiedział cicho.

W rzędzie światełek kontrolnych brakowało d w ó c h. . .

– Więc. . . coś albo ktoś. . . świadomie lub nie, poluje na nasze automaty? —

powiedział Atros, chwytając mikrofon. – Nie możemy dopuścić do zniszczenia następnych. Uwaga! Ogłaszam pogotowie pierwszego stopnia. Wszyscy do mnie.

W ciągu kilku minut kabina radiowa zapełniła się. Dowódca krótko wyjaśnił

przyczynę alarmu.

– Jeśli nie pośpieszymy tam natychmiast, możemy stracić resztę samopasów.

– Sądzisz, że to jakieś żywe istoty dobrały się do nich? – zagadnął Lon ostrożnie.

– Nic nie sądzę i nie zamierzam bawić się w zgadywanie. – Atros był nieco podenerwowany. – Przygotować pełzaki, za kwadrans wyruszamy śladem automatów. Ewa i Ted zostaną w bazie, tu najbezpieczniej. Nie wiadomo, jak długo potrwa ta wyprawa. Zaopatrzenie należy zabrać na trzy dni.

Gdy Ted usłyszał, że dowódca nakazał uzbroić pojazdy w miotacze, zupełnie stracił humor. Takie polowanie ma się odbyć bez niego! W bazie musiały pozostać 27

co najmniej dwie osoby, to jasne. – Ale dlaczego właśnie on?

– Ekspedycja karna? – zagadnął Edi dowódcę domyślnie.

– Nie pleć głupstw! – zgromił go Atros. – O żadnych działaniach zaczep-nych nie ma mowy. Nie przyjechaliśmy tu na podboje planet! Mamy tylko zabezpieczyć nasze automaty i zbadać przyczynę uszkodzeń.

Teraz do was – Atros zwrócił się do Teda. – Na czas naszej nieobecno-

ści dowodzisz bazą. W razie wątpliwości szukaj informacji w pamięci Centinu.

W ostateczności alarmuj pełną mocą nadajnika, będziemy na ciągłym nasłuchu.

Nie chciałbym jednak, byśmy musieli się z wami łączyć w czasie drogi, to wymaga rozwijania radiostacji. Myślę, że poradzicie sobie sami.

Nominacja pocieszyła trochę Teda.

– W porządku, dowódco! – powiedział przybierając tak poważną minę, że Ewa musiała się odwrócić, żeby nie parsknąć.

Kolumna pojazdów ruszyła na zachód, a Ted pogrążył się w lekturze instrukcji bezpieczeństwa. Tak się wczuł w swą rolę komendanta bazy, że mimo woli snuł

już marzenia o swych bohaterskich czynach. Niebezpieczeństwa wprawdzie na razie nie było widać, ale niewytłumaczone zamilknięcie samopasów dawało pole do domysłów i przypuszczeń.

Rozmyślania przerwała mu Ewa przypomnieniem o kolacji. Kolacja by-

ła zresztą umowna, bo wypadała akurat w połowie krótkiego orfijskiego dnia.

Względy zdrowotne nakazywały zachowanie dwudziestoczterogodzinnego cyklu dobowego, choć na Orfie doba trwała czternaście godzin.

Kolację jedli w milczeniu. Ted z oczami utkwionymi w talerzu przeżywał dalej swe wspaniałe przygody.

Gdy w pewnej chwili podniósł wzrok znad nakrycia, dostrzegł obok talerza Ewy jakiś mały, włochaty kłębuszek.

– Co to jest? – spytał, wyciągając rękę, lecz Ewa ukryła w dłoni kosmatą kulkę.

– Maskotka. . . – powiedziała niechętnie, opuszczając oczy i przytulając do twarzy owo puchate „coś”.

– Pokaż! – nalegał Ted. – Przecież ci nie zabiorę!

Z wahaniem rozchyliła palce. To był maleńki, kudłaty pluszowy miś!

– Przedstaw się, misiu – powiedziała.

– Ojejej! – zaśmiał się Ted. – A ja myślałem, że już z tego wyrosłaś. . . Nie wiedziałem, że jeszcze masz zabawki.

– To moja jedyna prawdziwa zabawka. Innych nigdy nie miałam. Tego misia dostałam od mamy, kiedy byłam jeszcze zupełnie mała.

– Niewiele od tego czasu wydoroślałaś – zakpił Ted. – No, no! Zostawiono mnie w bazie z dziecięcą załogą!


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю