355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Януш Зайдель » Lalande 21185 » Текст книги (страница 3)
Lalande 21185
  • Текст добавлен: 12 октября 2016, 02:19

Текст книги "Lalande 21185"


Автор книги: Януш Зайдель



сообщить о нарушении

Текущая страница: 3 (всего у книги 11 страниц)

28

– Powiedziałam ci, że to maskotka! – powiedziała Ewa urażona.

– Ale. . . do czego ona służy?

– Jak to: „do czego”? Po prostu: jest. A ponadto przynosi szczęście.

– Ty w to wierzysz?

– Maskotki przynoszą szczęście tylko tym, którzy w to wierzą. Zapytaj Maxa.

On ma świnkę przy kluczu do uruchamiania silników „Suma”. O nim chyba nie powiesz, że jest dziecinny? A jednak ma świnkę, na szczęście. . . Nie tylko zresztą on. Tu każdy coś ma, coś z Ziemi. Dla ciebie to zaraz wszystko musi być „do czegoś”! Lon na przykład ma takiego maleńkiego, białego słonia. Poproś, to ci pokaże. On mówi, że mu to przypomina Indie.

– Dziwactwa. . . – mruknął Ted, wzruszając ramionami. – Jakiś tam kawa-

łek szmatki. . .

– Coo? – oburzyła się Ewa. – Mój misio, to jest misio, a nie kawałek szmatki. On jest też z Ziemi i nie wolno go obrażać. Zobacz, pogniewał się na ciebie! – dodała, odwracając misia tyłem od Teda.

– Strasznie się z tego powodu martwię! – zakpił Ted.

– To się dopiero okaże! Nie można bezkarnie obrażać mojego misia – powiedziała żałośnie Ewa. – Chodź, misiu, nie przejmuj się tym niedobrym chło-pakiem. – To mówiąc, schowała misia do kieszeni kombinezonu.

Tedowi zrobiło się trochę głupio. Nie patrząc na dziewczynę, powoli podszedł

do pulpitu programowego i zaczął rozwiązywać jakiś wymyślony problem.

To, że powierzono mu dowodzenie bazą, przestało go już zupełnie cieszyć.

„Jeśli tak dalej pójdzie – myślał – to cały pobyt na Orfie przesiedzę w bazie!”

Zdawał sobie sprawę, że ktoś musi tu zostać, gdy inni zajęci są w terenie.

A któż był najmniej potrzebny przy pracach na zewnątrz, jeśli nie oni właśnie, Ewa i Ted?

Spojrzał na Ewę. Siedziała nad jakimś atlasem zoologicznym. Wyglądało na to, że się zupełnie nie przejmuje pozostaniem w bazie. Zezłościło to Teda. Chciał-

by mieć w niej sprzymierzeńca, a tu masz! Ona wcale się nie pali do odkrywczych wypraw.

– No i zostawili nas. . . – powiedział niby do siebie, ale tak, by usłyszała.

Podniosła głowę i spojrzała na niego nieobecnym wzrokiem.

– Gryzie cię to? – spytała po chwili, wracając do książki. – Nie ma wyboru. Decyzja dowódcy. . . Najlepiej zrobisz, jeśli się czymś zajmiesz. Na przykład nauką.

– Mało było tego przez dziesięć lat? – spytał drwiąco. – I po co? Oni i tak nie uznają, że wiem wystarczająco dużo, by razem ze wszystkimi prowadzić samodzielną pracę naukową!

– Widocznie doszli do wniosku, że nie nadajemy się jeszcze do tych prac.

Musimy oswoić się z nowym otoczeniem, z pobytem na planecie. . .

29

– Siedząc w bazie?! – zaperzył się Ted. – Powinni nas zabierać na wszystkie wyprawy, powierzać trudne zadania. . .

– Nie pomyślałeś, że może. . . boją się o nas. Nasi rodzice. . . – powiedziała Ewa, wpatrując się w twarz chłopca.

– Przecież. . . – powiedział Ted – przecież byli na to przygotowani. Lecieli na spotkanie nowego i nieznanego. Musieli zdawać sobie sprawę, że i my będziemy mieli w tym swój udział!

– Na pewno o tym myśleli, ale to wcale nie wyklucza niepokoju. . . Jesteśmy przecież ich dziećmi!

– Ale i członkami załogi! – upierał się Ted. – Poza tym nie wydaje mi się, by czyhały tu na nas jakieś groźne niebezpieczeństwa!

– A znikanie samopasów?

– To nie ma nic wspólnego z niebezpieczeństwem dla ludzi – powiedział

Ted z przekonaniem – samopasy były zupełnie bezbronne. . .

– Ale ktoś musiał je uszkodzić lub. . . porwać.

– Dlaczego nie „coś”?

– Atros kazał uzbroić pełzaki. . .

– Na pewno z myślą o zwierzętach. Przeciwko rozumnym istotom nie użyłby broni. – Ted zapalał się coraz bardziej. – Pomyśl sama: jakie niebezpieczeństwo może nam grozić ze strony istot rozumnych, których zresztą, moim zdaniem, nie ma na tej planecie? Jeśli przyjmiemy, że są one prymitywne, na niższym szczeblu rozwoju, to poradzimy sobie z nimi bez trudu, nie używając broni; jeśli natomiast są wyżej od nas rozwinięte, to nie użyją siły przeciw nam. . .

– Żelazna logika! – uśmiechnęła się Ewa.

– No widzisz!

– Powiedziałam: żelazna. A żelazo, jak wiadomo, metal sztywny i. . . kruchy! Ty każde zagadnienie sprowadzasz do sztywnych regułek. Gdyby można było wszystko z góry przewidzieć, nasza wyprawa nie miałaby sensu ani celu.

Urodziłbyś się na Ziemi i może miałbyś zupełnie inne zainteresowania. . .

– Nieprawda! – zaprotestował ostro. – Na pewno interesowałyby mnie nauki ścisłe.

– Niekoniecznie. Mógłbyś na przykład grać na trąbce albo na gitarze, latać za dziewczynami. . .

– Za dziewczynami? – Ted szczerze się zdziwił. – Po co?

Zrobił przy tym taką minę, że Ewa parsknęła śmiechem.

– Nie wiem, po co – powiedziała – ale wiem, że na Ziemi chłopcy w twoim wieku interesują się. . . dziewczętami.

Spojrzał na nią podejrzliwie.

– Prowokacja? – spytał złośliwie, a ona zaczerwieniła się i schowała nos w książkę.

30

– Jeśli chodzi o rodziców i dowództwo – ciągnął Ted po chwili – to widzę tylko jeden sposób przekonania ich o naszych możliwościach: trzeba się czymś wykazać. Może wtedy zrozumieją, że jesteśmy już dostatecznie przygotowani do samodzielności. . .

Ewa nic nie odpowiedziała, może nawet nie słuchała, pogrążona w czytaniu.

Ted pokręcił się bez celu po radiokabinie, sprawdził aparaturę odbiorczą, a potem zasiadł przy lornecie. Urządzenie peryskopowe, umieszczone na szczycie kopuły dachowej, umożliwiało obserwację okolic bazy, aż po kraniec widnokręgu. Ted pobieżnie przepatrzył horyzont, ale wokół rozciągała się tylko monotonna pustynia. Żeby choć jakaś burza piaskowa, jakieś ciekawe zjawisko meteorologiczne, nic, nawet wiatru nie ma. Pisaki barografu i termografów ciągną na taśmie pro-

ściutkie linie, nic nie zapowiada zmian pogody. Ted ziewnął. „Oto, jak można się nudzić na obcej, pełnej tajemnic planecie – pomyślał. – We wszystkich książ-

kach pisze się o nudzie kosmicznej. Ja wynalazłem nudę planetarną, ale to za mało, by zostać sławnym. – Zaśmiał się w duchu. – Żeby tak wyrwać się na wyprawę, wszystko jedno dokąd. Byle nie siedzieć na tej pustyni!”

Byłby znowu ziewnął, lecz zabrzęczał właśnie sygnał radiostacji. Ted zamknął

wizjer lornety, zeskoczył z wysokiego, obrotowego stołka i podszedł do mikrofonu.

– Tu baza, na odbiorze! – powiedział, wciskając w ucho miniaturową słuchawkę. Słuchał uważnie przez chwilę, kilka razy przytaknął, potem wyłuskał

z ucha słuchawkę i wrócił do lornety.

– Co tam nowego? – zagadnęła Ewa.

– Niedobrze – mruknął. – Tych dwóch automatów po prostu nie ma! Zniknęły!

Przelotnie spojrzał w wizjer lornety i natychmiast przywarł oczami do szkieł.

Poprawił ostrość, zwiększył zbliżenie. Uwagę jego zwróciły jakieś ciemniejsze od piasku plamki daleko, prawie na krańcu pola widzenia. Przyglądał się im uważnie.

– To chyba boloty! – powiedział głośno.

– Gdzie, pokaż! – zainteresowała się Ewa.

Ustąpił jej miejsca przy wizjerze.

– Tak, to na pewno one – powiedziała po chwili. – Szkoda, że nie możemy ich z bliska obejrzeć. . .

Teda nagle olśniło. Zaczął gorączkowo:

– Posłuchaj: tamte automaty zaginęły w pustyni. Jedynymi mieszkańcami pustyni są boloty. Jeśli to nie one porywają automaty, to może. . . Matka mówiła, że natrafili na ślady bolotów w okolicy, gdzie zaginęły samopasy. . . Gdybym tak pojechał pełzakiem i. . . sprowokował tych. . . porywaczy? Może boloty to takie ich bydło hodowlane? A nasze automaty traktują jak napastników?

– Głupstwa opowiadasz! Przecież wiesz, jak zachowują się samopasy wobec nieznanych ruchomych obiektów. Widzę, że zaczynasz wierzyć w tajemniczych 31

Orfitów!

– Jeśli nie istnieją, to nic mi nie grozi, a jeśli to oni, wyjaśnię zagadkę.

– Nie chcę, żebyś jechał! Nie mogę tu zostać sama.

– Boisz się?

– Nie o siebie.

– Nic mi się nie stanie. Pełzak ma miotacze. Ewa umilkła. Ted zakręcił się niepewnie po kabinie.

– Będziesz mnie miała w polu widzenia. Nie oddalą się zbytnio. Będę ci meldował przez radio o wszystkim. O co ci jeszcze chodzi?

Nie odpowiedziała, więc wyszedł i wrócił po chwili w skafandrze i hełmie.

– Wychodzę – powiedział.

Lampka na tablicy zasygnalizowała otwarcie śluzy. Ewa podeszła do iluminatora. Ted poprowadził szybko pełzak w kierunku, gdzie na horyzoncie znaczyły się nieliczne kępy suchej roślinności.

– Tu P-4, czy mnie słyszysz? – odezwał się głośnik.

– Słyszę cię dobrze, tu baza. Uważaj! – odpowiedziała szybko.

– Mam nadzieję, że mnie nie zjedzą! No, nie złość się już, Ewka!

Próbowała wrócić do rozłożonej na stole książki, lecz nie mogła się skupić.

Podeszła do lornety. Na ciemniejącym horyzoncie nie było już widać bolotów —

widocznie przeszły nieco dalej.

„Za kilkanaście minut będzie ciemno – pomyślała – i stracę go z oczu”.

Przypomniała sobie jednak o radarze i to ją uspokoiło.

– P-4 do bazy – zabrzmiało z głośnika. – Mam je o kilkaset metrów przed sobą. Jeśli nie uciekną, zaraz do nich dotrę. Nie, jakoś nie uciekają – relacjonował Ted. – Wyglądają zabawnie. Takie spłaszczone, niemrawe cielska. Po obu stronach tułowia mają jakby odnóża, chyba ze trzydzieści par. A z przodu – to chyba musi być ich przód – mają takie wydłużone ryjki, którymi chwytają łodygi roślin i pakują je sobie gdzieś pod szyję. . . a właściwie, to one nie posiadają szyj. . .

Jestem już w środku stada. One nie zdradzają żadnych oznak zaniepokojenia.

Może po prostu biorą pełzak za jednego ze swych współtowarzyszy? Są strasznie niemrawe i cały czas jedzą. O, teraz ruszyły się nieco żywiej. Zaraz, co one robią?

Poczekaj, muszę zapalić reflektor. . .

Głos Teda zamarł nagle, szum w głośniku urwał się ostrym trzaskiem.

– P-4, tu baza, odpowiadaj! Co się stało? – Ewa nerwowo przełączała kana-

ły odbiornika. Na wszystkich pasmach panowała głucha cisza. „Może ma uszko-dzenie nadajnika? Może zaraz się odezwie?” Przypomniała sobie o lokalizatorze radarowym. Włączyła go, lecz musiała odczekać długie minuty, nim generatory ustabilizowały się i zielony sygnał obwieścił gotowość aparatury. „Gdybym włą-

czyła go wcześniej, byłby już od dawna gotów! – pomyślała z rozpaczą. – To o tym chyba mówił Max: brak nam wyrobionych odruchów!”

32

Zielonkawa smuga promienia omiotła ekran, pozostawiając po sobie świetlisty kontur. Na kierunku, w którym oddalił się pełzak, zamajaczyło kilka ciemnych punktów. Stożek fal – emitowany z umieszczonej na wysokim maszcie anteny

– sięgał nieco dalej niż pole widzenia lornety.

Wśród bolotów nie było widać metalowego pudła pojazdu – wszystkie punkty świeciły niepełnym odbiciem fal.

„Co robić? Zawiadomić dowódcę? A jeśli Ted wróci za chwilę?”

Gorączkowo wcisnęła klawisz informatora.

– Centin! Podać instrukcję na wypadek zaginięcia pojazdu załogowego!

– Centin gotów do przyjęcia danych – zgłosił się automat.

– Zanalizować drogę pojazdu P-4, zbadać możliwość zaginięcia, podać wnioski!

Przez wygaszoną płytę czołową elektromózgu przebiegł świetlisty dreszcz, wskaźniki i ekrany ożyły nagle, na bocznym ekranie zapłonęła obrysowana zieloną linią szkicowa mapa okolic bazy. Od wejścia do śluzy w kierunku wschodnim popełzł czerwony wężyk – to była droga pojazdu.

Wężyk urwał się nagle w jakimś punkcie, obok którego wyskoczyły dwie bia-

łe liczby. Były to współrzędne tego punktu. Równocześnie dał się słyszeć głos automatu:

– Koniec łączności radiowej.

– A radar?

– Pojazd nie był śledzony radarem. Brak danych. Radar nie wykazuje obecności pojazdu w zasięgu lokalizacji.

– Jakie wnioski? – spytała niecierpliwie.

– Wnioski: pojazd zniknął z zasięgu śledzenia. Alternatywa: albo został uniesiony ponad powierzchnię, albo został rozłożony na części mniejsze od progu lokalizacji.

– Pojazd był w ruchu w chwili zaniku łączności! – dorzuciła dodatkową informację, choć nie była tego pewna.

– Uzupełnienie: trzecia możliwość – szybkie oddalenie się poza pole obserwacji radaru – powiedział beznamiętnie automat.

Tak. To możliwe. . . Ale po co. . . Po co Ted miałby pognać pełną szybko-

ścią, i to z wyłączonym nadajnikiem? Gdyby uciekał przed czymś, kierowałby się w stronę bazy. . . Chyba więc. . . Chyba pogonił za czymś albo. . . za kimś. . .

– Informacja! – zawołała w mikrofon. – Podać schemat działania w bieżą-

cej sytuacji: zaginął pojazd z człowiekiem. W bazie jeden człowiek, reszta w terenie. Co należy przedsięwziąć?

Z lewej strony pulpitu zapłonęły dwa napisy:

Zadanie zrozumiane i Informacja niepełna, na środkowym ekranie pojawił się napis: Podać dane osobowe.

– Zaginiony: karta siedemnaście. W bazie: karta szesnaście.

33

Decyzja: zawiadomić dowódcę – odpowiedział ekran.

– To niepotrzebna strata czasu, ja muszę go szukać. . .

Nie wolno opuszczać bazy.

– Jeśli zawiadomię dowódcę, to będzie tu musiała przybyć przynajmniej część załogi, przerwą pracę, Ted będzie miał okropną awanturę. . . – wykrzyknę-

ła Ewa.

Maszyna skwitowała to oczywiście krótko:

Argumentacja niejasna.

Miała niewątpliwie rację. Dla niej pojęcie „okropnej awantury” było zupełnie niezrozumiałe. . .

„Jeśli zaalarmuję Atrosa, a okaże się, że Tedowi nic nie grozi – myślała Ewa szybko – będzie miał za swoje. . . Może jestem przewrażliwiona? Może on po prostu odjechał nieco dalej i zaraz wróci?”

Wahała się przez chwilę. Nie. Musi mu pomóc sama! Zanim tamci ściągną tu, do bazy, upłyną długie godziny. . .

– Wychodzę! – rzuciła wyzywająco w kierunku Centinu.

Nie wolno opuszczać bazy – upierała się maszyna.

– Muszę go ratować! Ja. . . go. . . bardzo lubię! – wykrzyknęła rozpaczliwie.

Informacja nieistotna – odpowiedział napis.

– Jesteś bezmyślne, bezduszne i głupie pudło! – wykrzyknęła, zaciskając pięści, i wybiegła.

Gdyby w tej chwili spojrzała na ekrany, mogłaby na nich odczytać: Informacja fałszywa: jestem maszyną informacyjno-sterującą typu Centin-

–300.

Ewa wróciła po chwili, już w skafandrze, lecz bez hełmu.

– Dlaczego śluza wyjściowa nie chce się otworzyć? – rzuciła z pretensją i zniecierpliwieniem.

Blokada zaworu – odpowiedziała informacja.

– Jak odblokować?

Podać hasło.

– Jakie?

Informacja zastrzeżona.

– Kto zna hasło?

Dowódca.

„Więc to tak? Nie dowierzają nam jednak. . . Chcieli w ten sposób uniemożli-wić pozostawienie bazy bez dozoru”.

Myślała intensywnie: „Informacja – choćby ją rozebrać na sztuki, zastrzeżonego hasła nie ujawni. . . Trzeba alarmować dowódcę. . . Zaraz, a gdyby tak. . . ”

– Informacja! Czy istnieje inny sposób otwarcia śluzy?

Tak.

– Jaki?

34

Informacja zastrzeżona.

Maszyna była nieubłaganie konsekwentna, lecz Ewa już wiedziała, jaki to sposób. Dla własnej tylko satysfakcji rzuciła pytanie:

– Czy wyłączenie głównej rozdzielni energetycznej pozwoli na otwarcie ślu-zy?

Informacja zawahała się jakby, lecz odpowiedziała zgodnie z prawdą: Tak.

– Widzisz, głupia jesteś! – krzyknęła Ewa i pobiegła do głównego wyłącznika. Ściągnęła jednym ruchem czerwoną dźwignię. Gdzieś za ścianą huknął wy-

łącznik, pomieszczenia bazy pogrążyły się w ciemności.

Ewa zbiegła na dolny poziom. W pośpiechu nałożyła hełm i wyregulowała do-pływ powietrza z butli. Teraz należało się uporać z zaworem. Odsunięcie ciężkich wierzei nie należało do rzeczy łatwych. Wyłączając główną rozdzielnię, odcinało się dopływ energii zarówno do układu blokady zamka, jak i do silnika poruszają-

cego zasuwę. Ewa całym ciężarem naparła na masywny uchwyt zaworu.

Drzwi drgnęły, powietrze z sykiem wdarło się do wnętrza komory.

ROZDZIAŁ PI ˛

ATY

KTO ŻYWI SI Ę BOLOTAMI

ORAZ

JAK DALEKO MO ŻNA ZAJECHA Ć MIMO WOLI

Ewa zatrzasnęła przejrzystą kopułkę i zacisnęła dłonie na sterze. Zaszumiał

silnik, pojazd ruszył ostro, przetaczając się po sypkich wzgórkach i zapadając co chwila przodem w szerokie bruzdy. Reflektor wydobył z piasku iskrzące się ziarenka jakiegoś minerału, rozsiane gęsto jak kropelki rosy. Powierzchnia pustyni rysowała się wyraźnie, usypane wiatrem fałdy wyglądały jak ostre krawę-

dzie skalne – lecz pod gąsienicami rozpływały się łagodnie. Pełzak, kołysząc się i podrywając co chwila przód swego dyskowato spłaszczonego cielska, pruł powierzchnię pustyni jak statek fale morza. Ewa prowadziła pojazd szybko i pewnie.

Słońce zaszło. Ewa ogarnęła spojrzeniem widnokrąg. Z tyłu, na tle nieba, rysowały się ostro kontury bazy. Horyzont przed pojazdem był pusty. Zwiększyła szybkość. To już niedaleko, gdzieś w pobliżu powinno żerować stado.

Przed pojazdem wyrósł nagle pagórek o kształcie ściętego stożka. Równocze-

śnie nieco w prawo linia widnokręgu poszarpała się jakby, wyskoczyły na niej jeden po drugim ciemne punkciki. „To one” – pomyślała Ewa i skierowała się prosto w tamtą stronę. Unieruchomiła ster i sięgnęła po lornetę. Z trudem wymierzyła ją w kierunku stada. Podskakujący pojazd utrudniał obserwację, wśród gromady bolotów nie sposób było dostrzec żadnych szczegółów.

Gąsienice zachrzęściły na kępach twardych łodyg. Serce Ewy zabiło mocno, oddech stał się krótki i szybki. Odczuła duszność, oderwała więc oczy od lornety i odkręciła nieco zawór butli. Dopływ powietrza orzeźwił ją trochę.

Bolotów było około piętnastu. Ich płaskie grzbiety połyskiwały w świetle reflektora. Ewa zatoczyła krąg światłami, skrzętnie przeszukując okolicę w promieniu kilkuset metrów. Nigdzie ani śladu pojazdu Teda. . . Dookoła tylko naga pustynia, piasek, tu i ówdzie kępy badyli, wokół których wiatr usypał niskie kop-czyki.

Ewa zahamowała gwałtownie w odległości pięćdziesięciu metrów przed stadem. Przypomniała sobie nagle, że kierując się wprost na boloty, przestała uważać na ślady gąsienic. Rozejrzała się dokoła. Oprócz kolein pozostawionych przez jej 36

pełzak, żadnych innych nie było widać.

Wykonała skręt tak gwałtowny, że lewa gąsienica zaryła się w piasku. Cofnę-

ła pojazd o kilka metrów i pomknęła z powrotem własnymi śladami. W miejscu, gdzie poprzednio zboczyła w prawo, odnalazła bez trudu dość wyraźny szlak kolein. Podążyła tym śladem. Urywał się u stóp stożkowego pagórka, który minęła poprzednio.

Natarła na ten pagórek. Gąsienice zaryły się w piachu, lecz pokonały opór i pojazd powoli, uparcie sunął ku wierzchołkowi. Przód pełzaka dotarł do górnej krawędzi zbocza. Szczyt pagórka nie był płaski, jak mogłoby się wydawać oglą-

dającemu go z dołu, lecz dość głęboko zaklęśnięty. Ewa przejechała przez środek tego zaklęśnięcia na przeciwległą krawędź. Zatrzymała pojazd i wyskoczyła na piasek.

Spojrzała w dół. W kręgu światła reflektora widniały tylko ślady bolotów.

„Koleiny nikną u stóp pagórka – pomyślała. – A powinny iść przecież dalej, chyba że. . . ” Skierowała wylot metalowskazu w środek pagórka – strzałka nie drgnęła nawet. „Nie, nie mógł zostać zasypany. . . Więc gdzie się podział?” Powoli podeszła do pojazdu, wsiadła i uruchomiła silnik. Reflektory pełzaka oświetlały wciąż spokojnie pasące się w odległości dwustu metrów boloty.

Nagle wśród ospale poruszających się zwierząt dało się zauważyć zaniepoko-jenie. Z niebywałym jak na nie pośpiechem rozpełzły się w niezdarnej ucieczce.

W samym środku stada strzelił nagle w górę strumień piasku sięgający kilkudziesięciu metrów wysokości. Piasek opadł osypując się w kształt stożkowej pryzmy.

Z jej wierzchołka wystrzelił ku niebu wydłużony, ciemny kształt, niby ogromny rękaw sterczący pionowo nad pustynią. Poruszenie wśród bolotów przerodziło się w panikę – rozłaziły się we wszystkie strony, depcząc się nawzajem. Czarny rękaw zakołysał się jak słup dymu za podmuchem wiatru, górny jego koniec na-giął się gwałtownie ku ziemi, chwycił jakiegoś opóźnionego w ucieczce bolota, porwał w górę i prostując się, wessał do wnętrza. Przez kilka sekund kołysał się miarowo. Znów nagły skłon, drugi bolot poszybował w górę przyssany do końca czarnej macki i po chwili zniknął w jej wnętrzu.

Pchnięta pierwszym odruchem Ewa nacisnęła przyspiesznik i runęła w dół

po pochyłości. Boloty rozlazły się tymczasem na tyle, że znajdowały się poza zasięgiem niebezpieczeństwa. Ewa wymierzyła z dziobowego miotacza, lecz nie zastopowała w porę i podrzucony na nierówności pojazd przechylił się trochę na bok. Trysnął strumień rozżarzonego gazu, minął czarne cielsko może o metr, ale to wystarczyło. „Potwór” niemile musiał odczuć bliskość ognistej smugi, bo czarna macka znieruchomiała na chwilę, a potem nagle, jak wciągnięta, zniknęła we wnętrzu ziemi. Na jej miejscu pozostał tylko piaszczysty kopiec.

Ewie, w chwili gdy strzelała do potwora, wydawało się, że to on porwał pojazd Teda, jak przed chwilą, na jej oczach, pochłonął dwa boloty. Teraz zwątpiła w realność takiej możliwości. Przecież pełzak – mimo podobieństwa kształtu 37

i rozmiarów – był wykonany z metalu i musiał ważyć kilkakrotnie więcej niż bolot. . . Z drugiej strony jednak – kto wie, jaką siłą dysponuje ten stwór? Może to, co wystawia z piasku dla schwytania bolota, to tylko jeden jego „palec”, i to najmniejszy?

Trapiona takimi myślami Ewa objeżdżała szerokim łukiem miejsce zniknięcia pełzaka. Jeśli ślady nie wychodzą z tego rejonu, to. . .

Nie bardzo wiedziała, co wtedy. Nie musiała jednak zbyt długo się nad tym zastanawiać: nieco dalej na północ natrafiła na wyraźny, prosty ślad gąsienic, wiodący prawie dokładnie na północny wschód, a więc oddalający się od bazy.

Ewa wahała się przez chwilę, czy nie należy zawrócić tym śladem i sprawdzić, w którym miejscu się pojawił.

Zrezygnowała jednak z tego i pognała pełną mocą silnika w kierunku, w któ-

rym oddalił się pojazd Teda.

„Dokąd on popędził? – próbowała wytłumaczyć sobie to dziwne zachowanie chłopca. – Czyżby rzeczywiście kogoś ścigał? Ten. . . potwór piaskowy nie ucieka przecież, a zagrzebuje się. Musi to być dobrze bolotom znany wróg, jeśli tak szybko reagują na jego pojawienie się. Naszych pojazdów wcale się nie obawiały, przed tamtym niebezpieczeństwem ostrzega je widocznie jakiś specjalnie wyczu-lony zmysł. Tylko. . . gdzie i po co popędził ten szalony chłopak? I jaki to może mieć związek z bolotami i ich żarłocznym wrogiem?”

Ewa z niepokojem spojrzała na zegarek. Od chwili wyjazdu Teda z bazy upły-nęło półtorej godziny. Koleiny wiodły wciąż prosto na północny zachód. Ewa usiłowała sobie przypomnieć mapę tych okolic. Ta, którą sporządzono ostatnio, była jeszcze niezbyt dokładna.

„Tam, w tym kierunku, w odległości kilkuset kilometrów, znajduje się jakaś grupa wzniesień z dużym kraterem. . . ” – zdołała sobie uprzytomnić.

Snop reflektora przepoławiał ciemność. Po obu jego stronach czaiła się czerń.

Gdy Ewa przenosiła wzrok na deskę rozdzielczą, na wnętrze kabiny – czuła się o wiele lepiej. Światła kontrolne miały ciepły, kojący blask, dawały choć przez chwilę odpocząć oczom. A tam, przed pojazdem – niekończące się morze piasku. Niewielkie nawet wzgórki, podświetlone reflektorem, podkreślone atramen-towym cieniem wyglądały jak straszliwe, ostre wyboje.

Przez boczne i tylne szyby Ewa nie miała odwagi patrzeć. Ciemność – rozcięta smugą światła – jak czarna galareta ocierała się niemal o pojazd i zamykała tuż za nim, jakby odcinając odwrót. Jednostajny szum gąsienic usypiał, Ewa co kilka minut zmieniała pozycję w fotelu, by nie dać się zmóc senności. Wytężała wzrok, patrząc wzdłuż smugi światła. Równoległe bruzdy kolein wiodły na przełaj przez wydmy i zagłębienia. Zdawało się, że nigdzie się nie kończą. Spojrzała na zegar. Już ponad godzinę jedzie, a ślady wiodą niezmiennie na północny wschód.

38

Reflektor zamrugał nagle i zgasł. Ciemność, jakby korzystając z tego, natychmiast przylgnęła do szyb pojazdu, oblepiła go zewsząd. Przykry dreszcz przebiegł po plecach Ewy. Zahamowała gwałtownie. „Pewnie lampa się przegrzała”

– pomyślała. Sięgnęła pod fotel i wydobyła pudełko z nową lampą. Nacisnęła zawór, kopułka uniosła się. Wyskoczyła na piasek i obeszła przód pojazdu. Tu, na zewnątrz, ciemność nie wyglądała już tak groźnie. Na niebie widać było kilka jaśniejszych gwiazd. Inne ginęły w mglistych obłokach. Ewa starała się nie patrzeć na boki, choć wiedziała, że tylko pustynia rozściela się wokół niej. Szybko zmieniła lampę. Niebieskawy snop oślepił ją na chwilę, do kabiny dotarła po omacku, mając w oczach czerwone, pulsujące kręgi. Zamknęła na chwilę powieki, lecz otworzyła je natychmiast, czując w całym ciele kołysanie senności. Zacisnęła dłoń na sterze, drugą uruchomiła silnik i ruszyła.

W szum gąsienic wplótł się jakiś nowy, obcy dźwięk. To niesione wiatrem ziarna piasku sypnęły o pancerz pojazdu. Spojrzała przed siebie i rozpaczliwym ruchem zacisnęła dłoń na przesuniętej do oporu dźwigni przyspiesznika. Silny podmuch wiatru rozmiatał ślady!

„Szybciej, szybciej!” – powtarzała gorączkowo w myślach.

Niestety, to były granice możliwości pełzaka. Wiatr wzmagał się, koleiny znaczyły się coraz słabszą linią, dwoma płyciutkimi zaklęśnięciami.

Niespodziewanie w dali, u krańca zasięgu reflektora zamajaczyła ciemna kępa.

Równocześnie pojazd przechylił się nieco do przodu, zjeżdżając łagodnie w dół.

Kępy sypnęły się teraz jedna za drugą, jak wyskakujące z ciemności kosmate zwierzątka. Dojeżdżając do nich Ewa zwolniła. Były rozrzucone dość rzadko, po-rośnięte niską i drobną roślinnością. Grunt pomiędzy nimi był twardszy i lepiej zachowywał odciski gąsienic. Widać było, jak przejeżdżający tędy pojazd Teda zaczepiał o nierówności, zataczał łuki, ślizgał się na przemian to lewą, to prawą gąsienicą. . . Tak może zachowywać się tylko pojazd z luźno puszczonym sterem!

Teren wciąż łagodnie opadał, pojawiły się ubogie krzewy, oplecione długi-mi łodygami bezlistnych pnączy, wśród których pojazd Teda wygniótł szeroką ścieżkę. Niektóre popodnosiły się już, zabliźniając przesiekę. Ewa jechała coraz wolniej i ostrożniej, bo grunt stawał się twardy i kamienisty. Teren zaczął się podnosić, zarośla zrzedły, Ewa zrozumiała, że przebyła w poprzek jakąś dolinkę, wilgotniejszą widać od reszty terenu.

Pełzak piął się teraz coraz stromiej pod górę, lawirował między odłamkami skał. Niektóre z nich nosiły ślady świeżych otarć i zarysowań – widomy znak przejścia tędy ciężkiej maszyny.

Co chwila któraś z gąsienic ślizgała się, wyrzucając spod siebie strumień piasku, żwiru i drobnych okruchów skalnych, a pojazd obracał się i zataczał. Ewa czuła, jak ramiona ujarzmiające rozedrgany ster zaczynają jej omdlewać. Zmniejszyła prędkość. Z lewej strony piętrzyły się coraz potężniejsze bloki skalne, po prawej rozpościerało się ostro opadające osypisko. W pewnej chwili Ewa pomy-39

ślała, że zgubiła ślad. Zatrzymała maszynę i wysiadła. Na pochyłym zboczu odnalazła po chwili ślady otarć i kilka rozkruszonych brył. Gdy oddaliła się o kilkanaście kroków od pojazdu, jakiś odgłos dobiegł ją nagle poprzez hełm. Włączyła mikrofon i teraz usłyszała wyraźnie odgłos pracy silnika. „Jest tu, gdzieś niedaleko!” – pomyślała. Silnik wył na najwyższych obrotach. Odgłos ten wydał się Ewie jakiś nienaturalny – nie oddalał się ani przybliżał, trwał w niezmiennym natężeniu. Brzmiało to tak, jakby silnik pracował bez obciążenia, na jałowych obrotach.

„Stoczył się ze skały! – pomyślała z przerażeniem. – Zsunął się, przewrócił

gąsienicami do góry!”

Dopadła swojego pełzaka i zatrzasnęła kopułkę. Wtedy dopiero zdała sobie sprawę, że to prawie niemożliwe: dyskowaty pojazd nie mógłby przewrócić się podczas osuwania po zboczu. Chyba. . . chyba że spadł w przepaść.

Szarpnęła dźwignię i gwałtownie ruszyła. Pojazd skoczył do przodu, prawa gąsienica zakopała się w żwir. Ewa poczuła, jak pełzak gwałtownie zwraca dziób w prawo i zaczyna się osuwać, zrazu powoli, bokiem, potem coraz szybciej. Pró-

bowała jeszcze hamować, lecz dało to jedynie taki skutek, że pojazd obrócił się tyłem do kierunku osuwania.

Ewa wyrzuciła amortyzatory zderzeniowe i wtuliła się w fotel. Elastyczne uderzenie zatrzymało pełzak, kamienie bębniły jeszcze przez chwilę po pance-rzu, potem ucichły. Uchyliła właz. W tej samej chwili jakiś spóźniony kamień trafił prosto w sterczący ku górze reflektor. Światło zgasło.

Przyświecając ręcznym reflektorem, wyszła z kabiny. Jazgot silnika brzmiał

teraz głośniej. Ogarnęła światłem zbocze. Półka, z której stoczył się pojazd, widniała o kilkadziesiąt metrów wyżej. Niżej, w odległości kilkunastu kroków, widać było gładkie, równe dno kotliny. Nieco dalej po lewej stronie, między kilkoma sporymi odłamami skał, smuga reflektora trafiła na lśniącą metalicznie bryłę. Pojazd Teda tkwił w wąskim przesmyku między dwoma blokami skalnymi. Gąsienice obracały się. Wyryły dwie bruzdy, odrzucając piasek i kamienny gruz. Teraz bezradnie wierzgały w powietrzu.

Ewa pobiegła w tamtą stronę. Kopułka była pęknięta. Na fotelu kierowcy leżał

Ted, zgięty w przód, z głową przewieszoną poniżej kolan. Ramieniem napierał na dźwignię przyspiesznika.

Ewa przez chwilę mocowała się z uszkodzonym zamkiem, wreszcie kopuł-

ka odskoczyła. Uniosła głowę leżącego. Twarz Teda była blada, oczy zamknię-

te. Drżącymi rękami odszukała zawór powietrzny i oświetliła skalę manometru.

Świetlny punkcik stał nieruchomo na jedynce. Odetchnęła.

Powoli wywindowała Teda z kabiny i z trudem dowlokła do swego pojazdu.

Odpoczęła chwilę, zanim spróbowała podsadzić go do kabiny. Udało się. Ewa zatrzasnęła kopułkę i włączyła pompy, które wyssały powietrze z kabiny. Napełniła ją powietrzem z butli, potem rozłożyła oparcie fotela i ułożyła na nim nieprzy-40

tomnego Teda. Pośpiesznie rozpięła mu skafander i zdjęła hełm. Nie poruszał

się, był blady, wargi miał sinawe. Opanowała się całym wysiłkiem woli. Zwiększyła dopływ tlenu, aż sama odczuła mrowienie w końcach palców i poszarzało jej w oczach, a skronie rozpulsowały się gwałtownie. Otworzyła apteczkę. Zdję-

ła hełm i wcisnęła w ucho słuchawkę stetoskopu. Dotknęła sondą przegubu Teda i wsłuchiwała się przez chwilę. Tętno było słabiutkie, ledwo uchwytne – ale było.

Rzuciła się do apteczki – iniektor odnalazła natychmiast, przez chwilę szukała właściwej fiolki – jest! Nabrała kilka mililitrów przejrzystego płynu, obnażyła po łokieć rękę chłopca.

Działała jak automat. Zupełnie niespodziewanie przypomniała sobie teraz czytane kiedyś zalecenia instrukcji pierwszej pomocy. Ściągnęła z nieprzytomnego ciągle Teda skafander i obmacała dokładnie wszystkie kości. Były całe, nie znalazła również śladu potłuczeń. Więc to tylko wstrząs i głębokie omdlenie. Ułożyła go równo na fotelu i przykryła kocem. Policzki Teda zaróżowiła się, wargi nabrały żywszej barwy.

Ewa uśmiechnęła się. Ujęła w obie dłonie twarz chłopca i patrzyła z radością, jak odzyskuje przytomność. Przygładziła mu włosy, pochyliła się i lekko dotknę-

ła ustami jego policzka. Zawstydzona tym odruchem, odwróciła się i włączyła radiostację. Przez chwilę nasłuchiwała, potem wyłączyła aparaturę.

Baza wciąż jeszcze milczała.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю