Текст книги "Lalande 21185"
Автор книги: Януш Зайдель
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 4 (всего у книги 11 страниц)
Ted otworzył oczy, lecz światło oślepiło go i zamknął je natychmiast z powrotem. Chciał przewrócić się na bok, ostre kłucie przeszyło mu plecy. Poruszył
ręką, napiął mięśnie karku. Czuł ból w całym ciele. Otrzeźwiał nieco, ale w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się znajduje.
– Ted. . . – usłyszał nad sobą. Poznał głos Ewy.
Otworzył powoli oczy – światło skierowane teraz w bok nie raziło go. Poznał
wnętrze kabiny, wciągnął w nozdrza ostry zapach lekarstw. Obok siedziała Ewa.
Trzymała go za rękę. Jej zmęczona, blada twarz pochylała się nad nim troskliwie.
– Co. . . się. . . stało? – powiedział szeptem, z wysiłkiem wydobywając każ-
de słowo. Bolały go żebra przy każdym oddechu.
– Jak się czujesz? Co cię boli? – odpowiedziała pytaniem.
– Ciężko oddychać. Wszystko mnie boli. . . Gdzie jesteśmy?
– W pełzaku, którym wyruszyłam na pomoc. Twój pełzak tkwi unierucho-miony między skałami.
– A baza?
– O jakieś trzysta kilometrów stąd. Nie wiem zresztą, jechałam wciąż twoimi śladami. . . Niczego nie pamiętasz?
– Zaraz. . . przypomnę sobie. Boloty. Pojechałem. . . Potem. . . Potem coś mnie zaatakowało. . .
41
– Uniosło w górę?
– Chyba tak! A potem? Nie, nie pamiętam.
– Straciłeś przytomność od upadku.
– Możliwe. . . Ale to nie było aż tak daleko od bazy!
– Silnik widocznie pracował przez cały czas i pełzak pojechał dalej. A przy upadku zerwał się pewnie kabel zasilania radiostacji.
Teraz dopiero Ted zorientował się, że leży bez skafandra, rozebrany do spode-nek i przykryty kocem.
– Musiałaś się okropnie namęczyć! Przecież ja ważę ponad sześćdziesiąt kilogramów!
– Na tej planecie tylko pięćdziesiąt – sprostowała skromnie.
Popatrzył na nią z uznaniem i ścisnął jej dłoń.
– Dziękuję ci. Byłem okropnie nieostrożny wyruszając na tę eskapadę. To mogło się znacznie gorzej skończyć.
Spuściła oczy, chciała cofnąć dłoń, ale przytrzymał ją mocno.
– To się jeszcze nie skończyło – powiedziała. – Nie mamy mapy. Na bazę też nie możemy liczyć. . .
– Dlaczego?
– Musiałam wyłączyć całe zasilanie, żeby się wydostać. Atros tak dowcipnie zaprogramował Centin.
– Ojej! – westchnął Ted. – To pachnie grubą awanturą, jeśli nie zdążymy wrócić w porę.
– Mam nadzieję, że nie będą próbowali się z nami łączyć wcześniej niż dziś po południu.
– Ile do świtu?
– Dwie godziny. . . Nie, nawet mniej; jesteśmy na wschód od bazy. Nie mia-
łam odwagi ruszać nocą. Zupełnie nie wiem, gdzie się znajdujemy. – Ewa mó-
wiła słabym głosem, oczy same się jej zamykały.
Ted uniósł się na łokciu, potem ostrożnie usiadł. Głowa Ewy opadała coraz niżej, wreszcie dziewczynka dotknęła czołem oparcia fotela. Ted powoli wstał
i przezwyciężając ból pleców, odchylił oparcie fotela do tyłu. Ułożył jej głowę na gąbkowej poduszce. Włosy Ewy rozsypały się dokoła twarzy. Ted poczuł nieprzepartą chęć dotknięcia tych włosów. Nie pierwszy raz przyłapywał się na tym, ale nigdy nie starczało mu odwagi. . . Jeszcze trzy lata temu śmiało ciągnął ją za warkocze, ale to było zupełnie co innego.
Z bijącym sercem pochylił się nad śpiącą, wsłuchany w równy rytm jej oddechu. Poruszyła się i westchnęła, a on cofnął się gwałtownie. Potem, przerażony własną odwagą, pocałował ją w policzek.
Długo nie mógł zasnąć – serce waliło mu mocno, skronie pulsowały. Czyżby Ewa zaaplikowała mu zbyt dużą dawkę lekarstwa?
ROZDZIAŁ SZÓSTY
W KTÓRYM JEST MOWA
O UPODOBANIACH KULINARNYCH
ISTOT POZAZIEMSKICH
ORAZ O TYM, JAK SI Ę OTWIERA ZAMKNI ĘTE DRZWI Ranek był ponury, gęste zwały chmur zasłaniały niebo. Ted bezradnie czekał
na krótką choćby chwilę rozpogodzenia, na jakąś lukę w chmurach, przez którą można by zobaczyć słońce. Było ono koniecznie potrzebne dla dokładniejszego ustalenia położenia względem bazy. Ewa oglądała tymczasem zbocze jaru, na któ-
rego dnie spoczywały oba pojazdy.
– Twój pełzak nie pójdzie – powiedziała wracając. – Musimy go tu zostawić, jest za mocno zakleszczony. Poza tym nie zdołamy w żaden sposób wygrze-bać się po tym osypisku na górę. Chyba że pieszo, ale to na nic.
– Usiłuję właśnie ustalić kierunek – powiedział Ted rozglądając się po ska-
łach otaczających wąwóz. – Popatrz, ten samotny ścięty stożek, tam, nad granią. . . Jak sądzisz, co to jest?
– Chyba krater. . . – powiedziała z wahaniem. – W tej odległości od bazy jest tylko jeden. O ile dobrze pamiętam mapę, to chyba Fermi.
– W takim razie baza powinna być bardziej na lewo, to znaczy na zachód.
Do licha, żeby choć na chwilę to słońce chciało wyjrzeć!
– I tak nie mamy wyboru – powiedziała Ewa. – Musimy posuwać się tą rozpadliną w jedną lub w drugą stronę.
– To już chyba lepiej tam. . . – zastanowił się Ted – w kierunku Fermiego.
Wydaje mi się, że wąwóz trawersuje jego lewy stok. Może będzie jakieś odgałę-
zienie na zachód.
Upewniwszy się, że baza wciąż jeszcze milczy, ruszyli.
– Ale idiotycznie się wybrałem – stwierdził Ted ze skruchą. – Bez żadnego ekwipunku, bez przyrządów. . . Jak głupi.
– Zupełnie! – przyznała skwapliwie Ewa. – Tylko o miotaczu nie zapomniałeś. Możemy sobie postrzelać, ale to nam nic nie pomoże.
Dno było kamieniste, lecz pełzak dawał sobie doskonale radę, rozwijając zu-43
pełnie niezłą jak na te warunki prędkość.
Ted zahamował gwałtownie. Gdyby nie chwytniki foteli, polecieliby głowami w przednią szybę kabiny.
W odległości kilkudziesięciu metrów przed nimi rysował się sporych rozmiarów regularny sześcian!
Wąwóz rozszerzał się w tym miejscu w dolinkę rozciągającą się u stóp stromych i niedostępnych ścian krateru. W niewielkiej odległości od szarej ściany skalnej, częściowo opleciony pnącą roślinnością, zarysowywał się regularny blok o gładkich ścianach i ostrych,
prostopadłych krawędziach. Ten ponad wszelką wątpliwość geometryczny kontur bryły był tak zaskakujący w dzikim otoczeniu, wśród poszarpanych zrę-
bów i rozrzuconych, wielokształtnych odłamów skalnych, że oboje przez kilka sekund wpatrywali się bez ruchu w to niezwykłe zjawisko.
Ręce ich spotkały się na dźwigni. Kopułka uniosła się, wyskoczyli oboje na twardy grunt.
– Chodźmy – powiedział Ted, mimo woli ściszając głos.
Posuwając się blisko ściany skalnej, z miotaczem w dłoni ruszył w stronę sześcianu. Ewa zrównała się z nim po chwili.
Stąpali cicho, jakby w obawie, że zbudzą ten nieprawdopodobny obiekt.
Czym był? Budynkiem? A może tylko monstrualnych rozmiarów kryształem jakiegoś minerału? Z odległości kilkunastu metrów można było już odróżnić na powierzchni gładkich ścian regularną sieć linii prostych. Każda ze ścian podzielona była na dziewięć jednakowych kwadratów – jakby zbudowana z kwadratowych bloków czy płyt, ściśle spojonych na brzegach. Nie mogło być wątpliwości.
Mieli przed sobą budowlę. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo, Ted skinął na Ewę, by się zbliżyła. Wyłączyli osobiste nadajniki i zetknęli hełmy skafandrów.
– Obejdę to ostrożnie dokoła, a ty uważaj. W razie, gdyby coś. . . – powiedział Ted cicho, wręczając Ewie miotacz, i powoli, skradającym się krokiem, zaczął obchodzić szaroniebieskawy blok.
Ewa śledziła bacznie jego kroki. Wiedziała, że od jej szybkiej orientacji może zależeć ich bezpieczeństwo.
Ted zniknął za krawędzią budynku. Po chwili napiętego oczekiwania ujrza-
ła go wychodzącego po przeciwnej stronie. Rozłożone ręce i wzruszenie ramion mówiły: „Nic nowego!”
– Ze wszystkich stron to samo – powiedział, gdy zetknęły się ich hełmy.
– Każda ściana składa się z takich samych płyt. Wejścia nie widać. Wszystko obficie porośnięte pnączami. Wygląda na to, że budowniczowie dawno się tym nie interesowali. . . Może od góry jest jakiś otwór albo właz?
44
Rozejrzał się dokoła, szukając możliwości wdrapania się na którąś z otaczają-
cych skał, ale ściany ich były strome i niedostępne.
– Może to tylko jakiś cokół, postument. . . Fundament pod coś, co nie zostało nigdy ukończone? – podsunęła Ewa.
– Zaraz powiesz, że zamierzano tu postawić pomnik. W takim razie szkoda, że go nie postawiono. Mielibyśmy za jednym zamachem pojęcie o wyglądzie tych. . . no, tych, co byli tu przed nami. . .
– Zamiast podkpiwać, wymyśl coś bardziej przekonującego! – powiedziała Ewa. – Ta bryła sama w sobie stanowi piękną kompozycję na tle otoczenia. To nie musiało być zbudowane w celach użytkowych – może to po prostu znak, ślad pobytu na Orfie jakichś cywilizowanych istot?
– Jeślibym miał stawiać taki znak, to umieściłbym go w lepiej widocznym miejscu. . . – zaoponował Ted. – To musiało służyć jakiemuś celowi właśnie tu, w tym wąwozie.
– Ale jest przecież prawie pewne, że na Orfie nie rozwinęła się żadna cywilizacja!
– W naszym rozumieniu. . . Ale kto nam zaręczy, że nie mogą istnieć cywi-lizacje podwodne, podziemne, czy ja wiem zresztą, jakie jeszcze?. . . Faktem jest, że ktoś to musiał zbudować, a zatem były tu istoty rozumne. A jeśli były, to mogą być w dalszym ciągu albo też mogą się w pewnym momencie pojawić.
– Skąd?
– Choćby z Flory. . .
– Gdyby na Florze zamieszkiwały jakieś istoty, wyposażone w środki techniczne do lotów międzyplanetarnych, powinny były odebrać nasze sygnały radiowe i odpowiedziać na nie – powiedziała Ewa.
– Niekoniecznie. Może posługują się zupełnie innym systemem łączności. . .
Poczekaj, musimy się przekonać!
– Ted, co ty znowu wymyśliłeś? – zawołała Ewa, ale chłopiec odbiegł już od niej i nie usłyszał jej głosu, bo radiostacje skafandrów były nadal wyłączone.
Ewa pobiegła więc za nim i chwyciła go za łokieć w chwili, gdy zamierzył się do rzutu kamieniem w stronę sześcianu.
– Trzeba do nich zapukać, niech otworzą, jeśli są w środku! – wykrzyknął
ze złością, uwalniając łokieć.
– Ale nie tak! – Ewa spojrzała mu w oczy prosząco. – Nie denerwuj się, przypomnij sobie instrukcję.
– Do licha tam z instrukcją! – mruknął, ale odrzucił kamień. – Dzwonka nie zainstalowali, więc jak mam pukać? Zgiętym palcem w kamień?
– Wiesz. . . – powiedziała z namysłem – wydało mi się, że ten gest, gest rzucania kamieniem, ma w sobie jakąś brzydką symbolikę. . .
– Dla nas. A dla nich może znaczyć zupełnie coś innego. Myślisz, że jeste-
śmy obserwowani? W takim razie nie muszę pukać. Jeśli zechcą, to nas wpuszczą.
45
Ale jeśli ich tam w ogóle nie ma, to długo poczekamy.
– Lepiej obejrzyjmy dokładnie ten sześcian – poradziła Ewa.
Ted zabrał jej z rąk miotacz i podeszli pod samą ścianę. Bryła miała krawędzie długości około trzech metrów, może trochę ponad. Każda ze ścian podzielona była na kwadraty – trzy rzędy, po trzy w każdym. Tworzywo, z którego była wyko-nana, przypominało nieco beton o bardzo drobnej strukturze. Płyty były spojone nieznanym szklistym spoiwem o gładkiej powierzchni i niezwykłej twardości. Ted wyciągnął dłoń i dotknął ściany.
– Stań mi na ramionach i spojrzyj, co tam jest na górze – powiedział, kuca-jąc u podstawy sześcianu.
– Nic. Takie same płyty ściśle ze sobą połączone – powiedziała Ewa zeska-kując z jego barków na ziemię.
– Przedziwne te istoty. Chyba przez czwarty wymiar dostawały się do tego domku. . . A może naprawdę to tylko lita bryła, a my niepotrzebnie tracimy czas?
Wiesz, sfotografujemy to i jedźmy dalej. Niech się Har martwi. On jest historykiem i archeologiem, to dla niego w sam raz zagadka. Myśmy swoje zrobili —
odkryliśmy tajemniczą budowlę. . .
– Chwileczkę. . . – mruknęła Ewa, pilnie coś oglądając wśród pnączy porastających gęsto dolne płyty. Ted nie usłyszał, dogoniła go wracającego w kierunku pełzaka.
– Zauważyłam coś interesującego – powiedziała, stykając hełm z jego heł-
mem.
– Poczekaj, włączymy radio, bo w ten sposób trudno rozmawiać. Stale się ganiamy i trykamy głowami. – Ted sięgnął do wyłącznika z boku hełmu, ale Ewa powstrzymała jego dłoń.
– Nie – powiedziała – jeszcze nie włączaj!
Spojrzał na nią z zaciekawieniem i zawrócił bez słowa w kierunku sześcianu.
Ewa pokazała mu środkową płytę w dolnym rzędzie. Spojenia tej płyty wyglądały rzeczywiście nieco inaczej: zdawały się nie łączyć ściśle przylegających krawę-
dzi. . . Ted dotknął jej lekko dłonią. Płyta niespodziewanie drgnęła i cofnęła się w głąb, zrywając porastające ją łodygi, potem osunęła się powoli w dół, odsłaniając kwadratowy otwór. Ewa i Ted odskoczyli gwałtownie w bok. Nic się jednak nie stało, otwór pozostawał wciąż odsłonięty, jakby zapraszając do środka. Ewa zbliżyła się do niego, lecz Ted chwycił ją za ramię. Wydobył z kieszeni radiometr.
– No, na szczęście tylko ultrafiolet. . . – mruknął, chowając przyrząd.
Wyprzedził Ewę i zdecydowanie wsunął głowę do wnętrza. Po chwili cały zniknął w otworze, Ewa, schylając się w niskich „drzwiach”, weszła za nim.
Wewnątrz panował mrok, słabo rozświetlony niebieskawą fluorescencją ścian.
Znajdowali się w sześciennym, zupełnie pustym pomieszczeniu. Stanęli na środku, rozglądając się. W tej samej chwili kwadrat otworu, którym się tu dostali, powoli zaczęła przesłaniać na powrót unosząca się od dołu płyta. Ted rzucił się 46
w stronę wyjścia i uczepiwszy się dłońmi krawędzi płyty, próbował własnym cię-
żarem powstrzymać jej ruch. Nie udało mu się to jednak. W ostatniej chwili musiał
puścić płytę w obawie przed zmiażdżeniem palców.
– To pułapka! – krzyknął, przypadając do Ewy.
W prawą rękę chwycił miotacz, gotów skierować go przeciw niewidzialne-mu wrogowi, lewą objął dziewczynę wpół i przyciągnął do siebie. Równocze-
śnie z całkowitym zasunięciem się płyty podłoga drgnęła, ściany klatki pobiegły w górę i nagle niespodziewany potok światła objął ich ze wszystkich stron. Kwadrat platformy, na której stali, zrównał się z podłogą jakiegoś niżej położonego pomieszczenia, stanowiąc teraz jakby ciemniejszy fragment posadzki. Znajdowali się na przecięciu dwóch krzyżujących się prostopadle korytarzy. Ted szybko zlustrował wszystkie cztery odnogi. Były puste. Na jasnym tle bocznych ścian rysowały się wyraźnie długie szeregi ciemnych kwadratów. Niski sufit świecił
oślepiającą bielą.
Niezdecydowanie postąpili kilka kroków w stronę jednej z odnóg korytarza.
Włączyli zewnętrzne mikrofony i przez chwilę nasłuchiwali. Żaden dźwięk, żaden ruch nie mącił kamiennego spokoju tego miejsca.
– Popatrz! – powiedział Ted cicho. – Tu panuje inne ciśnienie niż na ze-wnątrz!
– Rzeczywiście! – Ewa popatrzyła na swój atmosferometr. – I skład powietrza też zupełnie odmienny. . .
Kulista główka przyrządu jarzyła się pomarańczowo. W trującej atmosferze Orfy świeciła jaskrawą czerwienią.
– Czy jesteśmy. . . uwięzieni? – spytała Ewa. – Jakoś nie widać gospodarzy. . .
– Spróbujmy się przekonać – rzucił Ted, tknięty nagłym pomysłem. —
Chodź!
Pociągnął Ewę w stronę miejsca, na którym wylądowali zniesieni niezwykłą
„windą”. W chwili gdy stanęli na ciemnym kwadracie, uniósł się on najpierw wolno, potem coraz szybciej i po chwili znajdowali się znowu we wnętrzu sześcianu, nad powierzchnią ziemi.
– Popatrz! – zawołała Ewa radośnie, wskazując na powoli odsłaniający się otwór wejścia.
Wybiegli na zewnątrz. Płyta zasunęła się bezszelestnie na dawne miejsce i tylko pozrywane łodygi pnączy świadczyły, iż przed chwilą się poruszyła.
– To chyba znaczy, że oni nie wiedzą jeszcze o naszych odwiedzinach, a ten dźwig działa automatycznie! – powiedział Ted, chwytając z trudem oddech po szaleńczym biegu w kierunku pełzaka.
– Lub też chcą nas w ten sposób przekonać o swych przyjaznych zamiarach
– dodała Ewa, która zawsze wolała być optymistką.
47
– Można i tak. . . – powiedział Ted w zamyśleniu. – Tylko że stąd wcale nie wynika, co należy teraz przedsięwziąć. Jeśli to były zaprosiny, to niegrzecznie byłoby teraz odjechać. Jeśli natomiast nie wiedzą o nas jeszcze, to może lepiej im się nie narzucać. . . Radiostacja bazy wciąż wyłączona, a nasza za słaba, by zawiadomić Atrosa o odkryciu. . . Właściwie mamy dużo czasu, zdążymy jeszcze wrócić do bazy.
Ewa domyśliła się, że Ted ma ogromną ochotę ponownie zjechać do podziemi.
Ona również nie miałaby nic przeciwko temu. Wiedziała, że decyzja do niej nale-
ży – po niefortunnej wyprawie na boloty Ted nie śmie narzucać jej swego zdania.
Zdrowy rozsądek podszeptywał, by jak najprędzej dotrzeć do bazy. . . Czymże jest jednak zdrowy rozsądek wobec perspektywy pierwszego w dziejach astronautyki kontaktu z istotami z innego świata?!
– Chodźmy! – zadecydowała nagle.
Podniósł na nią oczy, nie rozumiejąc jeszcze.
– Chodźmy. . . – powtórzyła ciszej. – Tam, na dół. Ostatecznie po to tu jesteśmy. Mamy podstawy do przypuszczeń, że oni są przynajmniej tak samo mą-
drzy, jak my. Chyba się dogadamy. Inteligentna istota nie atakuje drugiej takiej samej lub. . . podobnej bez ostrzeżenia i powodu. . . A zresztą, gdy się powiedzia-
ło „a”, trzeba powiedzieć i „b”.
– Bardzo dobre przysłowie!
Ted uradowany uściskał Ewę tak mocno, że aż się oboje zaczerwienili.
– Jesteś wspaniałą dziewczyną! – powiedział z entuzjazmem, a potem, jakby dla równowagi dodał: – Będzie z ciebie pierwszorzędny badacz kosmosu, mimo skłonności do poezji tych czternastowiecznych romantyków. . .
– Zdaje się, że trochę pokręciłeś chronologię!
– Drobiazg! – rzucił beztrosko, wyłażąc z pojazdu.
– Jakieś tam głupie pięćset lat! – roześmiała się. – Sława pierwszych odkrywców cywilizacji pozaziemskiej przetrwa znacznie dłużej!
– Jeśli uprzednio cywilizacja pozaziemska nie upiecze ich na rożnie! – od-ciął się Ted.
– Głupiś! – powiedziała Ewa z powagą. – Oni na pewno nie lubią pieczeni.
Wolą krwawy befsztyk. Z ćwikłą.
– Tylko nie z ćwikłą, wypraszam sobie! Nie mogę patrzyć na buraki! —
zaoponował Ted.
Ten makabrycznie żartobliwy nastrój minął im, jak ręką odjął, gdy stanęli przed wejściem do sześcianu. Spoważnieli natychmiast, twarze im przybladły.
– Może jednak. . . zostaw miotacz – powiedziała Ewa niepewnie. – Niewiele nam pomoże, a wygląda podejrzanie. Mogą zapytać, do czego służy. . .
Ted zawahał się, lecz zawrócił i odłożył broń na fotel w kabinie pełzaka.
– No, nie mogę powiedzieć, że im nie okazujemy pełnego zaufania! – westchnął, wróciwszy. – Wszystko zgodnie z instrukcją: spokój, delikatność, zaufa-48
nie. . . jeszcze tylko „zachować się uprzejmie i z godnością”, a będziemy zasługiwać na najwyższą ocenę z praktycznego stosowania sławnej „Instrukcji na wypadek Kontaktu z Obcą Cywilizacją”. . . A szczerze mówiąc, to czysta bzdura. . .
Ciekawe, kto to układał? Na pewno w życiu nie był dalej niż na Księżycu. No, może najwyżej na Marsie. . . W każdym razie licho wie, co u nich jest uprzejmo-
ścią. . . Może na przykład. . . kiwanie siedemnastą macką, licząc od lewej. Skąd ja im wezmę macki, szypułki i te wszystkie inne kalafiorki, w które wystroiła ich fantazja pisarzy kilku ubiegłych wieków?
Machnął ręką i z rezygnacją pchnął płytę.
– Dobrze się składa – powiedziała Ewa już w windzie – że oni przybyli tu najpewniej, podobnie jak my, z innej planety. To nam bardzo ułatwi porozumienie.
Mamy podobne cele. . .
– Zaraz, a skąd to przekonanie, że oni są także „nietutejsi”?
– Inny skład atmosfery na dole. . .
– Prawda. W takim razie nie powinniśmy się ich obawiać. Cywilizacja, która wyrusza do gwiazd, powinna mieć już za sobą epokę wojen i okrucieństwa. . .
Jeśli w ogóle miała w swej historii ten haniebny rozdział. . .
– Myślę, że trochę zbyt matematycznie do tego podchodzisz – uśmiechnęła się Ewa. – To wcale nie musi być takie proste. Jeśli istnieje niewyobrażalna ilość możliwych gatunków istot inteligentnych, to muszą istnieć również liczne, a zupełnie odmienne drogi, jakimi osiągają one swój wysoki poziom rozwoju.
Ogólnie jednak biorąc, zgadzam się z tobą, iż nie powinniśmy się ich obawiać.
Na pewno cechuje ich niewątpliwie wspólna wszystkim mądrym istotom zaleta
– czy może wada? – a mianowicie ciekawość.
– Dlatego też może nie od razu nas zjedzą! – dorzucił Ted, już zawczasu uchylając się przed szturchańcem.
Szli powoli wzdłuż ścian jednego z podziemnych korytarzy. Ciemne kwadraty musiały być drzwiami do bocznych pomieszczeń, lecz nie otworzyły się, gdy przechodzili. W drugiej z kolei odnodze korytarza napotkali kilka odsłonię-
tych włazów. Prowadziły do niewielkich prostopadłościennych pomieszczeń. Gdy Ted przekroczył próg jednego z nich, zapłonął jasno sufit. Wnętrze było puste.
Wszystkie pozostałe otwarte pomieszczenia także ziały pustką. Pozamykanych drzwi nie próbowali otwierać.
Trzy odnogi korytarzy kończyły się ślepo. Czwartą, znacznie dłuższą od pozostałych, zamykała ściana z ciemnym kwadratem drzwi. Te drzwi były większe od wszystkich pozostałych, miały co najmniej dwa metry wysokości.
– Sezamie, otwórz się! – powiedziała Ewa, stając przed nimi.
– Co takiego? – zdumiał się Ted.
– To magiczne zaklęcie z bajek arabskich. W „Napędach rakietowych” o tym nie piszą.
49
– No wiesz!. . . – zdenerwował się Ted. – Tu są poważne sprawy, a tobie bajki w głowie, jakimiś laleczkami się bawisz i w ogóle. . .
– Ty znów taki dorosły! – fuknęła. – Pewnie urodziłeś się od razu z „Teorią Względności” pod pachą.
– Ja to się przynajmniej urodziłem jak trzeba. A ciebie z lodówki wyjęli.
Mrożonka!
– Poczekaj, jak zdejmiesz ten hełm, to dostaniesz – pogroziła mu pięścią.
– Otwieraj. No, co? Boisz się?
Razem nacisnęli drzwi. Ustąpiły łagodnie i osunęły się w dół. Za nimi ciągnęło się jakby przedłużenie korytarza. Przeszli jeszcze kilkadziesiąt kroków i znaleźli się przed następnymi drzwiami. Nie ustąpiły. Spojrzeli na siebie pytająco, potem odwrócili się i spostrzegli, że drzwi, którymi tu weszli, zamykają się.
– A to co? – zaniepokoiła się Ewa. – Znów nas złapali do klatki?
– Nie, to po prostu automatyczna śluza! – wykrzyknął Ted wskazując drugie drzwi.
Otworzyły się dopiero teraz. Prowadziły do wykutego w skale krętego, lecz szerokiego korytarzyka. Gdy minęli drugi zakręt, oczy ich uderzył blask dzienne-go światła.
Stanęli u wylotu pieczary i nawet trzeźwy zawsze Ted nie potrafił się oprzeć pełnemu zachwytu osłupieniu: przed nimi roztaczał się głęboki skalny kocioł, otoczony sterczącymi stromo ścianami skał.
– Wnętrze krateru. . . – wyszeptała Ewa.
Ted skinął głową.
– Tak, to musi być Fermi od środka. Z zewnątrz zupełnie niedostępny, chyba że z powietrza. . . Ależ tak! Oni na pewno tu lądowali. Tam w dole musi być gdzieś ich kosmodrom.
Biaława wstęga drogi jezdnej spadała w licznych serpentynach po stromym zboczu. Wyżej, nad otworem, którym tu przybyli, połyskiwały ostre szczyty obrzeża krateru. Wiodły ku nim drobne, wykute w skale stopnie, a na bardziej stromych odcinkach widać było klamry i haki.
Dno krateru leżało jeszcze w cieniu.
– Tu nie widać żadnych pojazdów, żadnych śladów ich bytności. Czyżby naprawdę nie było ich już na planecie? – zastanawiała się głośno Ewa.
– Może nieobecność ich jest tylko chwilowa. . . – powiedział Ted. – Najlepiej zejdźmy niżej i obejrzyjmy dno kotła.
Pobiegli wijącą się drogą w dół. Z góry wydawało się, że to znacznie bliżej.
Po dwudziestu dopiero minutach dotarli do skraju ziejącej na samym dole ciemnej wyrwy. Jasna smuga szosy spływała jakby poza brzeg urwiska. Ostrożnie, trzyma-jąc się za ręce podeszli nad sam brzeg i spojrzeli w dół. Ted cofnął się gwałtownie, oczy Ewy rozszerzyły się z przerażenia.
50
Zwisająca w dół wstęga szosy kończyła się o kilka metrów poniżej krawędzi, tworząc jakby nadtopione potwornym żarem sople. Dno i ściany leja wyglądały jak miejsce straszliwego kataklizmu: skała, rozdarta potężną jakąś siłą, rozerwana na setki wielkich i tysiące małych brył, wśród których tu i ówdzie sterczały stopione i pogięte kikuty konstrukcji, wsporników, płyt i rur. Na samym dnie widoczna była tylko jedna bezkształtna masa stopionej na żużel materii.
Ted wyszarpnął z kieszeni wskaźnik promieniowania. Z dna leja promieniowało niezbyt silnie, lecz zupełnie wyraźnie.
– Chyba. . . oni już tu nie wrócą – powiedziała Ewa cicho.
– Jeśli to był wybuch termojądrowy, to musiał nastąpić bardzo dawno. Są-
dząc z rozmiarów zniszczenia, bezpośrednio po eksplozji promieniowanie było potężne.
Nie mieli wątpliwości, że to, co oglądają, jest miejscem straszliwej klęski istot, które opanowały w tak wspaniałym stopniu technikę lotów kosmicznych, automatykę i z pewnością wiele innych dziedzin pozwalających zwyciężać czas i przestrzeń. Ted i Ewa milczeli, nie patrzyli na siebie, jakby zawstydzeni w obliczu tak wstrząsającej tragedii. Mimo iż nie widzieli dotąd tych istot, nie domyślali się nawet ich wyglądu, nie znali ich celów i nie wiedzieli, skąd tu przybyły – od-czuwali współczucie, żal, smutek. Jakkolwiek bowiem oni wyglądali – przybyli tu przecież, pędzeni taką samą chyba, jak ludzka, ciekawością otaczającego ich świata.
– Myślisz. . . że wszyscy zginęli? – zapytał wreszcie Ted.
– Pewnie tak. A gdyby nawet część ich została w tej bazie, gdzie nie się-
gnęła eksplozja, to przecież sam stwierdziłeś, że katastrofa miała miejsce bardzo dawno. . . Nie wiadomo, co prawda, jak długie jest i c h życie, ale. . .
– Tak. Ponadto wszystko wskazuje na to, że odlatywali; może na krótko, może mieli powrócić, może. . .
– I nie zostawili nawet żadnych pojazdów, żadnych środków transportu.
Wszystko musiało być tu, na dole, gdy stało się to nieszczęście. Może właśnie ładowali rakietę. . .
– Zaraz. Po co te domysły. Chodźmy na górę, może w bazie za tymi poza-mykanymi drzwiami czeka na nas rozwiązanie zagadki.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
O DWÓCH CZARNYCH BRODACH, ZBYT NISKICH DRZWIACH
I O PRZYGOTOWANIACH DO WYPRAWY NA FLOR Ę
Zajrzeli już do kilku pomieszczeń, wyglądających na laboratoria naukowe.
W trzecim z kolei „pokoiku” wszystkie ściany naszpikowane były jakby cienkimi szpilkami. Ewa ujęła koniec jednej z nich – „szpilka” okazała się cieniutkim prę-
cikiem, tkwiącym w ścianie na głębokość kilkunastu centymetrów. Po wyjęciu go pozostał maleńki otworek. Na środku tego samego pomieszczenia stał jakiś duży przyrząd przypominający pulpit połączony w jedną całość z ogromnym fotelem.
W pulpicie obok kilku wystających szczegółów o niewiadomym przeznaczeniu widniał również rząd podobnych otworków, w które bez trudu można było wsunąć krystaliczne pręciki. Ewa po chwili wahania wsunęła jeden z nich w pierwszy z brzegu otwór w pulpicie. Rozległ się dźwięk doskonale słyszalny nawet przez hełmy skafandrów. Wysokie, świdrujące tony ułożone były w serie urywanych to znów przeciągłych dźwięków. Balansując na granicy słyszalności ludzkiego ucha, cichły czasem zupełnie, uciekając w zakres ultradźwięków. Po chwili słuchania można było zauważyć jakąś prawidłowość, uporządkowanie w ich następowaniu
– jakby pewną regułę kompozycji, której podlegają.
– Czy to ich mowa? – spytał Ted, gdy dźwięki ucichły.
– Nie wiem. – Ewa wyjęła z otworu pręt i włożyła inny.
Nastąpiła istna ulewa tonów, tak bardzo odmiennych od poprzednich, że trudno byłoby nawet je porównywać.
– Może to zapisy jakichś danych pomiarowych. . . To mi bardzo przypomina sygnały telemetryczne z satelitarnych stacji automatycznych – zastanawiał się Ted.
– Czy nie przychodzi ci do głowy, że to może być ich muzyka?
– Muzyka? – Ted był wyraźnie zaskoczony. – Czy sądzisz, że nie mieli nic lepszego do roboty, jak słuchać muzyki?
– Skąd wiesz, jaką rolę mogła ona odgrywać w ich życiu?
– Na takim poziomie rozwoju. . .
– Och, Ted, jak wielu rzeczy nie rozumiesz zupełnie! – obruszyła się Ewa.
– A poza tym chwilami robisz wrażenie, jakbyś zbyt dokładnie znał te istoty. . .
52
Albo może porównujesz je zbyt dosłownie do ludzi. . . Ale porównanie takie jest zupełnie błędne. . . Zapominasz, że ci wszyscy ludzie, których znamy – nasi rodzice czy pozostali uczestnicy wyprawy – są wyrwani ze swego normalnego środowiska, jakim jest cała społeczność ludzka!
– Tamci też byli w podobnych warunkach, dlatego takie właśnie porównanie jest najsłuszniejsze! – upierał się Ted.
– Nie wiem, może masz rację, ale według mnie wszystko zależy od poziomu techniki. . . Tylko że w zupełnie inny sposób, niż sobie to wyobrażasz. Technika nie powinna niszczyć innych wartości – powinna dać ludziom więcej czasu na zajmowanie się sztuką, literaturą. . . Jeśli więc oni, ci nie znani nam przybysze, mogli sobie pozwolić na odpoczynek przy muzyce, to na pewno z tego korzystali.
Myślę, że wiele z naszych współtowarzyszy też skorzystałoby z takiej przyjemności, gdyby nie napięte do ostatnich granic plany naukowe ekspedycji.
– Spróbuj włożyć jeszcze jeden pręt. – Ted nie mógł chwilowo znaleźć jakiegoś kontrargumentu.
Dźwięk, który teraz uderzył ich uszy, był zupełnie odmiennego rodzaju: zamiast spodziewanych czystych tonów rozległy się chrapliwe i ostre. Znieruchomieli oboje, potem spojrzenia ich spotkały się na chwilę. W dźwiękach, urywanych i szorstkich, można było rozpoznać coś w nieokreślony sposób bliskiego, choć treść pozostawała niezrozumiała.
– To musiało wyjść z ust. . . człowieka lub istoty o niezmiernie podobnej budowie narządów mowy! – powiedziała wreszcie Ewa stłumionym szeptem.
Ted skinął głową. Jemu także przyszło to od razu na myśl. Zastanawiał się jedynie, do którego z ziemskich języków podobna jest ta mowa przechowywana w fonotece nieznanych istot.
– Chodźmy! – powiedział wreszcie, gdy głos zamilkł. – W ten sposób nie zdążymy nawet pobieżnie przejrzeć reszty pomieszczeń. Sami i tak nic nie zwojujemy. Niech się tym zajmą lingwiści.
Do kilku dalszych pomieszczeń ledwie zajrzeli – były zastawione aparaturą, nad której działaniem nie było sensu teraz się zastanawiać, tak była odmienna od wszystkiego, co kiedykolwiek widzieli. Szukali w pierwszym rzędzie czegoś, co uważali za najistotniejsze – śladów twórców tego wszystkiego.
W następnym niewielkim pokoiku znaleźli jedynie długie, prostopadłościenne pudło ustawione w kącie pod ścianą. Ewa przeszła do dalszych pomieszczeń, lecz Ted nie oparł się ciekawości i zaczął majstrować przy pokrywie skrzyni. Nie dawała się początkowo uchylić. Po chwili dopiero spostrzegł na jej tylnej czę-
ści proste urządzenie stanowiące zamek. Bez trudu odgadł jego działanie i uniósł
pokrywę. Pod nią leżała jakaś miękka wyściółka – rodzaj gąbczastego materaca.
Ted uchylił róg tego przykrycia i natychmiast odskoczył ze stłumionym okrzy-kiem.
Jego krzyk zabrzmiał widocznie przerażająco w słuchawkach Ewy, bo przy-53
biegła z rozszerzonymi oczami i dopadłszy chłopca potrząsnęła go silnie za ramiona.
– Co?! Co to było?
Ted stał sztywno, z wyciągnięta ręką, o kilka kroków od skrzyni. Patrzył wciąż w jej stronę, nie mogąc wyrzucić ani słowa z zaciśniętego gardła.
– Tammm. . . ktoś jest! – wykrztusił wreszcie.
Ewa przymknęła oczy. W jej pamięci odżyły wszystkie wyobrażenia o istotach z innych planet, istotach niepodobnych do czegokolwiek w świecie.