355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Януш Зайдель » Lalande 21185 » Текст книги (страница 10)
Lalande 21185
  • Текст добавлен: 12 октября 2016, 02:19

Текст книги "Lalande 21185"


Автор книги: Януш Зайдель



сообщить о нарушении

Текущая страница: 10 (всего у книги 11 страниц)

– Nie, ja tu zostanę. Lećcie wy dwaj i natychmiast wyślijcie meldunek do ba-zy – zadecydował Max. – Będę czekał koło wirolotu. Mam flary i reflektor. Za dwadzieścia pięć minut zacznę sygnalizować, znajdziesz mnie bez trudu. Nie czekaj na połączenie z Orfą, niech się tym zajmie Wera. Napełnij zbiorniki aparatów 115

i wracaj. A nie zapomnij, że drugi aparat trzeba zawiesić na piersi jak zapasowy spadochron. Inaczej będziesz koziołkował w powietrzu. . .

Mówił to szybko, by nie dopuszczać do siebie przykrego uczucia, które czaiło się jakby za kręgiem światła lampy. Świadomość, że pozostanie tu sam przez kilkadziesiąt minut, nie nastrajała zbyt wesoło. . .

Gdy odlecieli, zgasił reflektor. Wolał siedzieć w ciemności. Wydawało mu się, że światło wokół niego daje przewagę temu nieokreślonemu „czemuś”, co czaiło się w mroku.

Po omacku wcisnął się do na wpół zmiażdżonej kabiny wirolotu i położywszy miotacz na kolanach, a reflektor w zasięgu dłoni, przycupnął na brzegu pochyło leżącego fotela.

Rzucił okiem na świecącą tarczę zegarka. Dopiero pięć minut upłynęło od startu tamtych, a Maxa już bolały oczy od uporczywego i mimowolnego wypa-trywania w ciemności. Przymknął powieki, poczuł ulgę, choć ciemność była ta sama. . .

. . . Spojrzał na zegarek i przestraszył się: musiał chyba zasnąć! Dokoła panowała jednak nadal ta sama cisza i ciemność. Sięgnął po lampę. Lampy nie by-

ło! Gorączkowo szukał przez chwilę wokół siebie. Jest! Zsunęła się nieco dalej.

Chciał ją zapalić, lecz znieruchomiał nagle.

Tuż obok niego rozległ się słaby, lecz wyraźny dźwięk – jakby lekkie uderzenie w metalowy korpus pojazdu. Całą siłą woli powstrzymywał się od zapalenia lampy. Wytężony słuch nie ułowił nic więcej. Cienka błona maski tłumiła nieco zewnętrzne odgłosy, lecz nie na tyle, by jakiś bliski dźwięk mógł w tej ciszy umknąć jego uwagi.

„To na pewno kamyk, zsuwając się z góry, otarł się o pancerz – pomyślał. —

Za cztery minuty trzeba zacząć strzelać”.

Wydobył zza pasa rakietnicę, szczęknął głośno bezpiecznikiem, załadował.

Zdawał sobie sprawę, iż robi zbyt wiele hałasu, ale w tej ciszy spragniony był

jakiegokolwiek mocniejszego dźwięku. Z przyjemnością myślał o huku pękającej flary, o furkocie nadlatującego aparatu Adama. . .

Wygramolił się z wirolotu i zrobił dwa kroki w górę stoku. Nagle zamarł prze-szyty zimnym dreszczem. Tuż za jego plecami rozległ się ten sam dźwięk, tym razem jednak głośniejszy, brzmiący jak skrobnięcie po metalu. Nagłym ruchem odwrócił się, kierując miotacz w stronę, skąd dobiegał dźwięk.

– Kto tam? – krzyknął nie swoim, schrypniętym głosem. Czekał, zupełnie w tej chwili nie zdając sobie sprawy, że jego okrzyk nie ma najmniejszego sensu.

Odpowiedzią była cisza.

„Znowu kamień” – pomyślał. Podświadomie jednak nie wierzył w to wyja-

śnienie. Zdecydowanym ruchem wyszarpnął zza pasa latarnię i wcisnął wyłącznik.

Struga światła odbiła się od lśniącego pudła pojazdu, oślepiając na moment 116

przywykłe do ciemności oczy. Równocześnie od głazu, pod którym spoczywał

wirolot, oderwało się kilka – pięć, a może sześć – podłużnych cieni i szurnęło z niebywałą szybkością w labirynt głazów na zboczu. Max rzucił się za nimi, lecz zniknęły bez śladu.

Nie spuszczając z oczu miejsca, w którym mignęły mu po raz ostatni, Max strzelił białą flarę. Wisiała przez chwilę jak lampion, oświetlając teren na przestrzeni dobrych kilku tysięcy metrów kwadratowych. Gdy zgasła, Max wystrzelił

drugą. Idący z wysoka blask tworzył wokoło kamieni i większych głazów cienie, układające się promieniście i tym dłuższe, im dalsze od miejsca, gdzie stał. Max bacznie śledził oświetlone kolisko zbocza. Nagle – w chwili gdy flara rozbły-sła najjaśniej – cały ten regularny nieomal układ cieni zadrgał gwałtownie. Max spojrzał w górę i w ostatnim rozbłysku światła dostrzegł ogromny, szary kłąb z szeroko rozpiętymi błoniastymi skrzydłami, przez które przeświecał płomień gasnącej magnezji.

Pospiesznie wycelował jeszcze raz, lecz rakietnica nie wypaliła. Przeładował

nerwowo i strzelił po raz trzeci.

Flara zapłonęła i opadała powoli, oświetlając kawał pustego nieba i krąg ka-mienistego zbocza, na którym nie zadrgał żaden ruchomy cień. . .

Po odlocie Adama i Maxa Wera ubrała się pospiesznie i przygotowała zestaw pierwszej pomocy. Potem usiadła przed milczącą radiostacją, nie bardzo wiedząc, co robić dalej. Przełączyła aparaturę na lokalne pasmo nadajników osobistych.

Głosy oddalających się cichły coraz bardziej, aż umilkły zupełnie. Mogła wprawdzie wywołać ich silną stacją rakiety, lecz odpowiedź i tak nie dotarłaby do niej.

Włączyła alarmową aparaturę czujników, by w porę spostrzec ich powrót i wyjść naprzeciw.

Sygnał zadźwięczał po kwadransie. Niemożliwe, by zdążyli w tak krótkim czasie dolecieć na miejsce i wrócić! Może spotkali po drodze wracający wirolot i lecą razem? Uspokojona tą myślą włączyła zewnętrzny mikrofon. Na ze-wnątrz panowała jednak głucha cisza. Tylko sygnał zbliżenia dźwięczał uporczywie. Z głośnika nie dobiegał nawet odległy szmer nadlatującego wirolotu.

„Ktoś jest na polanie” – pomyślała z lękiem.

Chwyciła maskę, reflektor i wybiegła do śluzy. Gdy zewnętrzny zawór odsunął

się, powiodła światłem wzdłuż linii czujników, otaczających kołem rakietę. Potem smuga reflektora powędrowała dalej, aż po skraj zarośli.

Na polanie nie było nikogo. Wera opuściła reflektor i w tej samej chwili ujrzała w dole, tuż koło wspornika rakiety, dwie leżące postacie. Rozpoznała w jasnym, 117

ostrym świetle blade twarze Ewy i Teda.

Po wystrzeleniu szóstej flary Max mógł już rozmawiać przez radio ze zbliżają-

cym się Adamem. Dlatego nim Adam wylądował, Max wiedział już o niezwykłym wydarzeniu na polanie. Radość z niespodziewanie szybkiego odnalezienia zaginionych wróciła mu równowagę mocno zachwianą przez niezbyt miłe przeżycia ostatnich minut. Na zapytanie Adama, jak spędził czas, odpowiedział niedbale, że bawił się w chowanego z Florytami, co Adam przyjął za dowcip. O tym, jak było naprawdę, Max nie wspomniał ani słowem, dopóki nie znaleźli się w rakiecie.

Har miał już nałożony opatrunek usztywniający, a Wera siedziała przy dwoj-gu pozostałych pacjentach w komorze aseptycznej, skąd podawała co kilka minut wiadomości przez wewnętrzny system łączności. Okazało się, że Ted miał podar-ty kombinezon, a Ewa – uszkodzoną maskę. Zachodziła więc obawa komplika-cji wskutek długiego stosunkowo czasu stykania się ich organizmów z floryjskim powietrzem. Ponadto u obojga stwierdzono wiele stłuczeń i powierzchownych za-drapań. Ted miał pęknięte dwa żebra, Ewa dość skomplikowane złamanie przed-ramienia, ale wszystko to – jak stwierdziła Wera – było bagatelką wobec nieznanych floryjskich drobnoustrojów. Zaraz też zastosowała całkowitą dezynfekcję i blokadę antybiotyczną, pobierając równocześnie próbki do analizy. Po dwóch dopiero godzinach mogła przystąpić do operacji złamań, które bez trudu udało się zespawać, tak że nie wymagały nawet usztywnień. Pozostali członkowie wyprawy zebrali się w kabinie radiowej, z napięciem oczekując na wyniki analiz.

To, co stało się z zaginionymi, w zestawieniu z opowieścią Maxa o nocnych

„strachach”, rozwiało wszelkie wątpliwości.

– Nie wzięliśmy pod uwagę pewnej zasadniczej sprawy: Floryci doskonale widzą po ciemku, prawdopodobnie w podczerwieni – zakonkludował Har. —

Możliwe, że życie ich koncentruje się nawet bardziej w porze nocnej niż za dnia.

Dlatego tak trudno było nam napotkać ich w naszych wyprawach.

– Wynika stąd – dodał Adam – że obserwowali waszą nocną eskapadę i widząc jej skutki, spontanicznie pospieszyli na pomoc. Wspinając się południowym stokiem, natknęli się na Ewę i Teda. Odniósłszy ich na polanę, powrócili, by sprawdzić, czy na miejscu wypadku nie pozostał jeszcze ktoś potrzebujący pomocy. . .

– Gdybym wiedział. . . – mruknął Max z żalem. – Udawałbym chętnie nieboszczyka i dałbym się zanieść. . . Może udałoby mi się ich zobaczyć. . .

Nikt jakoś nie podtrzymał żartu, tylko Adam rzucił z lekkim rozdrażnieniem:

– I tak było ciemno. Nie masz czego żałować.

Rozmowa urwała się. Spoglądali z ukosa na drzwi.

– Zdaje się – spróbował znowu Max – że oni zamierzali odnieść nam cały wirolot. Zebrała się ich spora grupka.

118

– Martwi mnie – powiedział Har, ruszając w niespokojną przechadzkę po kabinie – że za swoją poczciwość i uczynność mogą drogo zapłacić. . . Przez rozdarcia skafandrów stykali się bezpośrednio z organizmami ofiar wypadku. Ale cóż. . . Nie mamy żadnej rady! Nie zgłoszą się chyba dobrowolnie na kurację.

– Szczęście chociaż, że nie próbowali leczyć Ewy i Teda swoimi sposobami!

– zauważył Adam ze zgrozą.

– Zawsze mówiłem, że nie doceniamy ich inteligencji! – powiedział Har z przekonaniem.

Znowu umilkli.

Na korytarzu zastukały kroki. W uchylonych drzwiach ukazała się blada twarz Wery.

– Już! – powiedziała cicho, przymknąwszy zmęczone oczy. – Wszystko w porządku. . .

Zachwiała się. Adam podbiegł i odprowadził ją do kabiny sypialnej.

– Zasnęła – powiedział, wracając. – Chorzy także śpią. . .

Radość z pomyślnego zakończenia niebezpiecznej przygody rozwiązała im od razu języki.

– Przyjęliśmy w naszych wnioskach, że Floryci mają tu życie bezpieczne i słodkie – zaczął Max. – Tymczasem ten nocny stwór z jaskini i to okropne „ptaszysko” zdają się świadczyć, że żyją tu wielkie jakieś zwierzęta, niezbyt chyba bezpieczne przy bliższym kontakcie.

– Mój drogi – powiedział Adam. – Ten latający stwór najwyraźniej zwa-biony został światłem latarń pozycyjnych wirolotu i blaskiem rakiet. Ciebie przecież nie próbował atakować, choć niewątpliwie doskonale cię widział – podobnie jak Floryci. Przecież nie rozmiary decydują o tym, czy zwierzę jest niebezpieczne. . .

– Sądzicie, że tutejsze ogromne bestie nie są dla Florytów groźne?

– Czy boisz się wieloryba? – odpowiedział pytaniem Har.

– Nno. . . – zawahał się Max – po prostu nie wchodzę mu w drogę. On zwykł pływać po oceanie, a ja raczej nie. . .

– Oto i odpowiedź na twoje wątpliwości – powiedział Har głaszcząc brodę.

– To, co nam wydaje się niebezpieczeństwem, dla Florytów może być zwykłą i codzienną rzeczą. Oni są tu u siebie, w warunkach, do których się przystosowali.

Nawet w najgłębszej wodzie ryba nie utonie. . .

– To brzmi jak aforyzm! – zaśmiał się Adam.

– Zapiszcie więc jako złotą myśl Hara Adlera! – zgodził się Har dobrodusz-nie. – A teraz, zdaje się, czas zabrać się do przygotowania startu. Max, przeka-zuję ci dowodzenie.

– Przejmuję dowodzenie – powiedział Max, obracając się z fotelem w stronę radiostacji.

Sprawdził czas i włączywszy nadajnik, wysłał w przestrzeń krótki meldunek: 119

– Tu grupa Flora, do Bazy. Nasz czas czwarta dwadzieścia pięć. Wystartu-jemy zgodnie z rozkazem dziesiąta zero czasu miejscowego, dziewiętnasta siedemnaście umownego czasu uniwersalnego. Załoga w pełnym składzie gotowa do startu. Dowódca samodzielnego członu międzyplanetarnego – Max Bodin.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Z KTÓREGO WYNIKA NIC PEWNEGO,

Z WYJĄTKIEM TEGO, CZEGO

PONIEKĄD MO ŻNA BYŁO SI Ę SPODZIEWA Ć

Orfa powitała wracających zamiecią piaskowej burzy. W bazie byli wszyscy z wyjątkiem Lona i Mais, którzy wciąż jeszcze wydzierali tajemnice krystalicz-nym prętom w fonotece Starej Bazy. Elektronicy dwoili się, by tylko podołać coraz to nowym zachciankom lingwistów: budowali przeróżne dodatkowe urzą-

dzenia i „przystawki” do istniejących już elektromózgów, dostosowywali je do zmieniających się co chwila potrzeb tłumaczy. Zespół maszyn znajdujących się na planecie nie wystarczał, trzeba było włączyć do pracy znajdujący się na „Cyklo-pie” Główny Analizator, zwany pieszczotliwie „kretynkiem”. Maleństwo to zajmowało trzecią część statku. Na radiowe rozkazy z Orfy „kretynek” błyskawicznie analizował setki tysięcy możliwości i podawał kilka możliwych wersji tłumaczenia. Dalej już musieli trudzić się ludzie, odrzucając teksty w sposób oczywisty bzdurne, a spośród tych, które dawały się rozsądnie interpretować, wybierali to, co pasowało w jakiś sposób do całości.

Pierwszym sukcesem było zrozumienie tajemniczego „ludzkiego” języka. Na podstawie przełożonych fragmentów można było zorientować się, że nieznani przybysze liczyli się z możliwością dotarcia ziemskiej wyprawy na Orfę i Florę.

Według coraz lepiej potwierdzającej się hipotezy człowiek znaleziony w Starej Bazie miał pochodzić rzeczywiście z Ziemi. Goszcząc na niej przed kilkoma ty-siącami lat Kosmici, jak przyjęto ich umownie nazywać, badali dokładnie Ziemię, jej przyrodę i elementy powstającej cywilizacji. Trudno powiedzieć, jak długo trwała ta obserwacja – faktem jest jednak, że Kosmici w sposób zadziwiają-

co trafny ocenili możliwości dalszego rozwoju cywilizacji technicznej na Ziemi.

Niewykluczone jest, że w pewnym stopniu wspomogli ten rozwój poprzez swego rodzaju „szkolenie” wybranych spośród ludzi jednostek. Jednym z takich szkolo-nych był prawdopodobnie ów brodaty, ciemnoskóry osobnik, którego zabrali ze sobą w dalszą drogę ku układowi Lalande 21185.

W jakim celu tak postąpili? Tu niestety nie było zgodności w poglądach.

Jedni – do nich należeli Atros i Geon – skłonni byli przypuszczać, że czło-121

wiek ten miał w przyszłości odegrać rolę łącznika dwóch cywilizacji: ziemskiej i floryjskiej. Wyobrażano to sobie tak:

Floryci – którzy według założenia Kosmitów wcześniej czy później skorzystają z pozostawionych im środków technicznych i zastosują je między innymi dla badania Kosmosu – po dotarciu na Orfę znajdą tam dalszy odcinek wiedzy zawarty we wnętrzu Starej Bazy. Najbliższym zamieszkałym układem gwiezd-nym jest układ Słońca – Kosmici wyraźnie wskazują to przyszłym floryjskim uczonym na stereo-mapie tego fragmentu Galaktyki. Chodzi oczywiście o wyklu-czenie niepotrzebnego szukania najbliższych sąsiadów. Szukanie takie pochłania wiele cennego czasu, a przecież Kosmitom chodziło o przyspieszenie postępu na Florze.

Niewykluczone jest także, że – oprócz zanotowanych w języku Florytów instrukcji i opisów technicznych – w fonotece Starej Bazy znajdują się liczne informacje o Ziemi i jej mieszkańcach. Między innymi powinna tam znajdować się także instrukcja dotycząca „zakonserwowanego” człowieka, a przede wszystkim sposób „ożywienia” go. Człowiek ten – prawdopodobnie przeszkolony od-powiednio przez Kosmitów – miał dopomóc Florytom w wyprawie na Ziemię i nawiązaniu kontaktu z ludźmi. Może był to jakiś geniusz swoich czasów, który dobrowolnie podjął się tej misji?

Przeciwnicy powyższej koncepcji – wśród nich Lon Igen – poddawali ją ostrej krytyce.

„Jak to? – mówili oni. – Więc superinteligentni Kosmici, którzy umieli czytać przyszłość cywilizacji na podstawie jej teraźniejszości, nie zdołali dojść do prostego wniosku, że Ziemianie zawitają na Orfę wcześniej niż Floryci? A fragmenty zapisów w ludzkim języku? Dla kogo były przeznaczone, jeśli nie dla ludzi?”

Obrońcy pierwszej hipotezy i na to mieli odpowiedź:

„Kosmici byli na tyle mądrzy, że zdawali sobie sprawę, iż plany ich co do Flory mogą się opóźnić albo zgoła zawieść. Zabezpieczyli się na taką ewentualność.

Po zbadaniu umysłowych możliwości Florytów ocenili, że z pomocą pozostawionych im środków zdołają oni podciągnąć się technicznie i w pewnej chwili do-równać aktualnemu poziomowi ludzi. Kiedy jednak nastąpiłby ten moment, tego nawet najmądrzejsza istota nie potrafi przewidzieć. Przy zakrojonym na tysią-

ce lat planie rozwoju i pomocy technicznej dla Flory Kosmici nie byli w stanie z całą pewnością stwierdzić, kto pierwszy osiągnie zdolność do lotów międzygwiezdnych. Może zresztą nie docenili tempa rozwoju ludzkości. . . Gdyby nie szalony wprost skok techniki ziemskiej dokonany w dwudziestym wieku, gdyby nie geniusze nauk ścisłych – to kto wie, jaki byłby wynik tego wyścigu dwóch cywilizacji. . . ”

„W takim razie usiłowania Kosmitów skończyły się sromotnym fiaskiem! —

oświadczali adwersarze ze złośliwym uśmieszkiem. – Według ostatnich donie-122

sień z Flory jej mieszkańcy nie palą się do techniki. Nie mogą się palić, nie znając ognia!”

Przeciwnicy mieli w zanadrzu własną teorię. Według niej człowiek ze Starej Bazy był z góry i wyłącznie przeznaczony jako łącznik, ale nie z Florytami, tylko po prostu. . . między ludźmi a samymi Kosmitami, którzy uważali, że będą mogli coś o sobie opowiedzieć Ziemianom dopiero wtedy, gdy ci będą tego godni i od-powiednio przygotowani. Dowodem tego przygotowania miała być umiejętność dotarcia na Orfę. Instrukcja ożywienia „śpiącej królewny z brodą”, jak najpoważ-

niej w świecie nazwał człowieka ze Starej Bazy doktor Tuo Tai, musiała znajdować się oczywiście w fonotece, ale nie w języku Florytów, lecz w ludzkim. Jej to właśnie szukał uporczywie Lon na poparcie swych twierdzeń. Kosmici – we-dług Lona – pouczyli owego człowieka o tym i owym na swój temat, nie mogli przecież wiedzieć, co nas, ludzi, będzie interesowało. On zaś, jako ich w pewnym stopniu współpracownik i uczeń, przekaże nam wiadomości. Trudno byłoby przecież zapisywać wszystko w fonotece. Uznali widocznie, że taka „konserwa”

ludzka nie jest wcale gorszym sposobem utrwalania wiedzy niż na przykład kry-staliczny pręt. A jaka oszczędność miejsca! Gdyby chcieli całą wiedzę jednego mózgu zapisać na kryształach, trzeba by chyba specjalnie zbudować dodatkowe pomieszczenia.

Może zresztą taki sposób przedłużania życia i przekazywania wiedzy jest u Kosmitów czymś najzupełniej naturalnym i codziennym? Co się zaś tyczy przyspieszenia ewolucji umysłowej Florytów, mógł to być po prostu eksperyment. Kosmici przybyli na Florę, zastali jej mieszkańców w stanie niezbyt zaawansowane-go rozwoju i pozostawili im stożek. Wyniki tego eksperymentu mieliśmy odczytać my. . . Może Kosmici znali z góry ten wynik, a tylko chcieli w ten sposób przekonać nas dobitnie o niemożliwości sterowania postępem i rozwojem cywilizacji poprzez ingerencję z zewnątrz. Negatywny wynik doświadczenia miał być dla nas przestrogą, byśmy nie starali się sami „pomagać” Florytom w sposób, który nam się wyda właściwy. Najlepszą rzeczą, jaką możemy uczynić, jest pozostawienie ich w takim stanie, w jakim ich zastaliśmy, i niezakłócanie ich naturalnego środowiska.

W końcu dyskutanci tak się zagmatwali w gąszczu dociekań, że każdy miał

inne zdanie i tyle było teorii, ile dyskutantów. Dla dobra pracy naukowej Atros zamknął sprawę do czasu startu ku Ziemi. Polecił tylko zebrać wszelkie dostępne materiały i przekopiować wszystkie – zarówno odczytane, jak i nie odczytane dotychczas – zapisy z fonoteki. Postanowiono nie zabierać niczego ze Starej Bazy z wyjątkiem owego „śpiącego” człowieka, który – według słów dowódcy

– „pochodząc z Ziemi, miał prawo na nią powrócić”.

Spodziewano się, że tak czy inaczej uda się wreszcie znaleźć sposób na przywrócenie mu świadomości i czynnego życia.

– Nie chcę uprzedzać decyzji Ziemi w sprawie dalszego postępowania wobec 123

mieszkańców Flory – zabrał głos Atros Lund, kończąc zebranie podsumowują-

ce wyniki badań. – Myślę, że przeważy najstosowniejsza moim zdaniem zasada nieingerowania w sprawy obcej cywilizacji. Zdaję sobie sprawę, że w większości z was, drodzy koledzy, takie postawienie sprawy budzi znaczne opory i wewnętrzny sprzeciw. „Jak to? – myślicie. – Po co w takim razie tak usilnie staraliśmy się o ten wymarzony kontakt z istotami inteligentnymi spoza Ziemi?” Nie chciał-

bym, abyście opuszczali układ Lalande 21185 pełni takich wątpliwości, przepoje-ni uczuciem goryczy i niedosytu. Postarajcie się spojrzeć na problem raz jeszcze, rozsądnie i bezstronnie, bez uczuciowego zaangażowania, nie jak odkrywcy, lecz jak przedstawiciele naszej ziemskiej cywilizacji, znający jej złe i dobre strony.

O Florytach wiemy wciąż zbyt mało, by ogarnąć całokształt ich życia spo-

łecznego, ich kultury materialnej i sposobu myślenia. Gdy widzimy, jak daleki od naszego jest ich poziom wiedzy i techniki, budzi się w nas nieodparta chęć niesienia im pomocy w tej dziedzinie. Wydaje się nam, że życie ich musi być wielce prymitywne i że udostępnienie im naszych odkryć i wynalazków sprawi, iż będą szczęśliwsi. Czy jednak tak byłoby naprawdę?

Jeszcze w dwudziestym wieku, gdy zainteresowano się bliżej kulturą plemion uważanych za „dzikie” i „prymitywne”, okazało się, iż wbrew pozorom, pomimo bardzo niskiego poziomu wiedzy i wykorzystania możliwości, jakie ona daje, ludy te wytworzyły nadspodziewanie bogatą kulturę i sztukę: poezję, muzykę, taniec, rzeźbę. . . Dawniej, gdy „wyżej rozwinięte” narody wyzyskiwały tych biedaków na wszystkie możliwe sposoby z niewolnictwem włącznie, nikomu do głowy nie przyszło interesować się ich życiem wewnętrznym. Później zaczęto im pomagać w dościganiu innych, dalej w rozwoju naukowo-technicznym posuniętych narodów. W ziemskich warunkach takie wyrównanie szans było konieczne: wymagał

tego przede wszystkim interes otoczonych nowoczesną cywilizacją, wchłanianych przez rozwijający się burzliwie świat. . . Tu, na Florze, jednak prawowitymi i jedynymi gospodarzami są jej dotychczasowi mieszkańcy. Nic i nikt nie zagraża ich swobodnemu rozwojowi w takim tempie, jakie dyktują łagodne i sprzyjające tutejsze warunki. Nie możemy im mieć za złe tego, że przyroda tutejsza jest dla nich łaskawsza niż dla nas – ziemska. Nie powinniśmy chyba odgrywać roli kolonizatorów, którzy nie zamierzają wprawdzie podporządkować sobie tubylców w sensie gospodarczym, lecz zamierzają narzucić im własny model cywilizacji.

Nazywałoby się to oczywiście „podciąganiem w rozwoju”, ale czy to jest naprawdę celowe? Czy oznaczać by to miało stworzenie im potrzeb, które będą musieli w trudzie zaspokajać? Bo tylko taki jest jedyny motor postępu techniki! Kto wie jednak, jaką drogą potoczy się ich rozwój, gdy zechcemy siłą wtłaczać ich w ramy naszego modelu cywilizacyjnego.

Daleki jestem od pochwały prymitywizmu jako najlepszego stanu współżycia społecznego; chcę jednakowoż podkreślić, że pojęcia takie, jak „prymityw” i „wysoki poziom cywilizacji”, są wielce względne i na przestrzeni naszej Galaktyki nie 124

mają znaczenia w sposób ścisły określonego. Czyż nie jesteśmy skończenie prymitywni wobec Kosmitów, którzy osiągnęli przed tysiącleciami poziom, o jakim dziś jeszcze my nie możemy marzyć?

Moglibyśmy zaszczepić Florytom ciekawość świata, pasję odkrywczą. Jeśli jednak ich własna, odmiennie od naszej ukształtowana osobowość nie podtrzyma w nich tej ciekawości, wygaśnie ona, zanim zdąży się rozpalić. Cóż z tego, że uży-czymy im pewnej ilości posiadanej przez nas wiedzy? Studnia wiedzy nie ma dna.

Wszechświat poznawać można dowolnie długo i dowolnie głęboko, mając zawsze przed sobą nieskończony ogrom nieznanego. Cóż więc znaczyłoby dla Florytów odwrócenie przy naszej pomocy tych kilku kart w księdze wiedzy? I tak pozostałoby ich przed nimi wciąż nieskończenie wiele. Czy dałoby im to szczęście, gdyby karmieni przygotowanym przez nas „kleikiem wiedzy” posunęli się o włos naprzód? Twierdzę, że nie! Radość odkrywania, zadowolenie z poznawania tkwi bowiem nie w osiąganych rezultatach, ale w stawianych sobie celach i w samym procesie poznawania, w walce z błędem i własną niewiedzą.

Czy ktokolwiek z was, zamiast przybyć tu z wyprawą międzygwiezdną, wo-lałby otrzymać na Ziemi gotowe tomy sprawozdań i zwoje filmów z tej wyprawy?

Na pewno nie. Sprawozdanie powędruje do archiwów ludzkiej wiedzy, a człowiek zacznie zapuszczać się jeszcze głębiej w nieogarniętą otchłań czasoprzestrzeni po nowe wciąż zdobycze.

Przykładając do Florytów – tym razem chyba słusznie – naszą, ludzką miarę, sądzę, iż nie powinniśmy pozbawić ich tej radości zawdzięczania tylko sobie samym wszystkiego, co kiedyś w takim czy innym tempie osiągną. Tym bardziej, że w chwili obecnej nie zagraża ich cywilizacji ani przyroda planety, ani żad-ne czynniki zewnętrzne, a ich byt nie wymaga innych środków technicznych do walki ze środowiskiem ponad te, które sami sobie wytworzyli. Myślę, że nasze sąsiedztwo w razie potrzeby zabezpieczy ich przed klęskami, których w tej chwili nie umiemy przewidzieć. Pomoc jednak z naszej strony – w jakiejkolwiek formie

– uważam obecnie za niewskazaną.

Możemy chyba polegać na doświadczeniach Kosmitów, którzy zapewne znali co najmniej kilka różnych cywilizacji planetarnych. To, co pozostawili Florytom

– choć nie bardzo jeszcze rozumiemy, z jakim przeznaczeniem i w myśl jakich planów – pozostawili na pewno w oparciu o swe najlepsze doświadczenia. My, przedstawiciele stosunkowo młodej cywilizacji, nie moglibyśmy dać im niczego lepszego przy ich obecnym stanie rozwoju.

Ted i Ewa poszeptali przez chwilę z Harem, poczym Har poprosił o głos.

– Słuchając sprawozdań i referatów – powiedział – żałowaliśmy wielce, że nasza nieobecność uniemożliwiła nam wzięcie udziału w dyskusji. Wydaje nam się, że mielibyśmy do zakomunikowania kilka spostrzeżeń, które rzuciłyby no-we światło na sprawę Kosmitów. Gdyby dowódca zechciał uczynić mały wyjątek i uchylił dla nas swe rozporządzenie, moglibyśmy zaproponować pewien nowy 125

punkt widzenia. . .

– Zgoda – powiedział Atros po krótkim namyśle – pod warunkiem, że informacja

będzie zwięzła i nie da początku nowej kłótni.

Przedstawiciele „walczących” obozów – tym razem zgodnie i z dużym zaciekawieniem – zaaprobowali decyzję dowódcy. Chodziło przecież wreszcie nie o to, kto ma rację, lecz o to, jaka ta racja jest.

– Mam pewną propozycję – rzucił Atros. – W ciągu dnia jutrzejszego za-kończymy przygotowania do opuszczenia planety. Start w kierunku „Cyklopa”

przewidziany jest na pojutrze rano. Zapraszam więc wszystkich jutro wieczorem na uroczysty bankiet w dawnej siedzibie Kosmitów, Starej Bazie! Co wy na to?

W Starej Bazie, którą w czasie nieobecności grupy floryjskiej zbadano dokładnie, ludzie czuli się jak u siebie: nieznaczne wzbogacenie w azot zawartego w niej powietrza pozwoliło na swobodne oddychanie, cała budowla okazała się idealnie hermetyczna, a wnętrze jeszcze przez budowniczych dokładnie wysterylizowane.

Każda osoba i przedmiot przedostające się przez śluzę do jej wnętrza podlegały skrupulatnej „kąpieli” w strumieniu fal elektromagnetycznych i ultradźwięków, pochodzących z ukrytych w ścianach radiatorów. Zapobiegało to zakażeniu wnę-

trza drobnoustrojami przywleczonymi z zewnątrz.

Powszechny podziw budziła sprawność wszystkich tych urządzeń. . . Gdy się pomyślało, że budowano je i uruchomiono tysiące lat temu, nie chciało się wprost wierzyć, iż mogą one pracować bez konserwacji i kontroli aż do tej pory. Pracowały jednak, jakby dopiero co je zbudowano. . .

Sercem i mózgiem Starej Bazy były: centralny węzeł sterujący i główny zasobnik energii. Pierwszy budził zdumienie wśród cybernetyków, drugi – wśród energetyków. Ani jedni, ani drudzy nie potrafili sobie wyjaśnić, w jaki sposób w niewielkiej objętości pancernych pudłach Kosmici zdołali pomieścić tak niezmiernie skomplikowane urządzenia sterujące i tak ogromny, wystarczający na tysiąclecia, zasób energii dla ich zasilania. Edi zakonkludował wreszcie, że jedynym wytłumaczeniem tego fenomenu mogłaby być obecność ukrytego we wnę-

trzu rozdzielni Kosmity, który – zakonserwowany podobnie jak ów człowiek w przejrzystej skrzyni – budzi się na powitanie przybyszów i kieruje całym systemem Bazy. Był to oczywiście żart i na tym się skończyły próby wyjaśnienia tej technicznej zagadki, postanowiono bowiem dokładne jej zbadanie pozostawić następnej wyprawie z Ziemi.

Lądowali na dnie wąwozu w niewielkiej odległości od wejścia do Starej Bazy.

Dalej poszli pieszo. Przed Bazą powitali ich Mais i Lon, dziwnie jakoś uroczyści 126

i poważni.

Przyczyna tego wyszła na jaw, gdy tylko zasiedli przy zaimprowizowanym z jakichś płyt stole. Otóż po prostu Mais i Lon ogłosili oficjalnie swe zaręczyny.

Prawdę powiedziawszy, nie było to dla nikogo zaskoczeniem ani niespodzianką. Wszyscy oczekiwali tego od dawna, mówiono nawet po cichu, że dzielnemu astronaucie brak tylko odwagi na zdecydowane oświadczyny.

Wiadomość przyjęto oklaskami, nastąpiły gratulacje i życzenia.

– Niektórzy oszczercy – powiedział Max wstając – twierdzili, że Lonowi brak odwagi. . . Nieprawda! On po prostu jak przystało na zdobywcę Kosmosu chciał, aby oświadczyny wypadły jak najoryginalniej i na miarę kosmiczną: powstrzymał się z wyrażeniem swych uczuć do chwili, gdy oboje poznali jako tako język Florytów i. . . oświadczył się po floryjsku. . . (Tu Max wydał kilka dźwię-

ków, do złudzenia przypominających język mieszkańców Flory).

W atmosferze ogólnego rozbawienia Tuo Tai wydobył skądś chowaną na tę wielką okazję butelkę prawdziwego białego wina, którą konspiracyjnie przemycił

z Ziemi. Nawet piloci wypili po lampce, zastrzegając się jednak, że pierwsza to i ostatnia w tej podróży, i prosząc dowódcę, aby na ten moment przymknął jedno oko.

– Czas chyba, żebym wam zakomunikował wyniki naszych prac nad językiem Florytów – powiedział uroczyście Lon, chcąc usunąć z centrum zainteresowania sprawę swych zaręczyn.

Odezwały się głosy protestu.

– Dzisiaj miał mówić tylko Har, nie zaczynajcie całej kłótni od nowa.

– Ale my mamy rewelacyjne wyniki – bronił się Lon. – Za pomocą przy-wiezionych z Flory nagrań współczesnego języka Florytów, w zestawieniu z sytu-acjami, w jakich zarejestrowano poszczególne fragmenty, udało nam się posunąć naprzód sprawę przekładu. Chcemy wam właśnie o tym powiedzieć.

– To miał być przecież bankiet, a nie dyskusja naukowa!

– Niech mówią, może mają naprawdę coś ciekawego!

– Będzie na to czas w trakcie powrotu!

Ponad ogólny harmider wybił się głos Atrosa:

– Będziecie żałowali, jak nie posłuchacie. Lon i Mais mówili mi już, co im się udało zrobić. To jest naprawdę pasjonujące. Mów dalej, Lon,

– Otóż z tym językiem Florytów sprawa nie jest tak prosta, jak wydawało się nam na początku – zaczął Lon z lekka obrażonym tonem. – Zasada jego opiera się na modulacji częstotliwości i składu harmonicznych dźwięków, a więc jest to w pewnym sensie „muzyka” czy też „śpiew”, a nie mowa w naszym rozumieniu.

Nasuwa to uzasadnione przypuszczenia, że Floryci z natury swej posiadają to, co my nazywamy „absolutnym słuchem”, a więc zdolność bezwzględnego określania wysokości dźwięków. Nie o to jednak w tej chwili chodzi. Mamy dla was małą niespodziankę: dwa krótkie fragmenty tłumaczenia!

127

Sprawa nie była prosta z jednego jeszcze powodu: język, którego użyli Kosmici, był oczywiście archaicznym językiem Florytów. Język, którym posługują się oni obecnie, różni się nieco od tego, jakim porozumiewali się w czasie wizyty Kosmitów. Całe szczęście, że zmiany ich cywilizacji, jakie nastąpiły na przestrzeni ostatnich tysiącleci, nie były zbyt wielkie, a co za tym idzie, język dawny nie uległ znaczniejszemu wzbogaceniu. Mieliśmy do dyspozycji nagrania współczesne i przy ich pomocy rozszyfrowaliśmy pewne fragmenty z fonoteki Starej Bazy.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю