355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Януш Зайдель » Lalande 21185 » Текст книги (страница 9)
Lalande 21185
  • Текст добавлен: 12 октября 2016, 02:19

Текст книги "Lalande 21185"


Автор книги: Януш Зайдель



сообщить о нарушении

Текущая страница: 9 (всего у книги 11 страниц)

– Doskonale! – zawołał Adam. – Bez żalu porzucam myśl o atomowej katastrofie. Mamy kłopot z głowy: niech się kosmolodzy biedzą nad wyjaśnieniem przyczyn tych gwałtownych zmian w skali układu planetarnego. Może jakieś cięż-

kie ciało niebieskie, mijając układ, poplątało tory planet? To nie nasza rzecz. Dla nas ważne, że zmiana, która nastąpiła na Florze, spowodowała zahamowanie cywilizacji, stwarzając, jeśli można tak się wyrazić, „za dobre” warunki bytu istotom rozumnym, jakie uprzednio zdążyły na niej powstać.

– Pozostaje jeszcze umiejscowić w tym przybyszów z Kosmosu! – powiedział Har. – Czy byli tu przed ową zmianą, czy też po niej? Logicznie rzecz biorąc, należałoby sądzić, że przed. Ale po co w takim razie pozostawiali stożek?

Dlaczego zależało im na przyspieszeniu prawidłowego wówczas rozwoju Florytów? Musieli wiedzieć, że to nie ma sensu!

– Jeśli natomiast przyjmiemy, że przybyli tu po „przewrocie” – zauważył

Adam – to nasunie się wątpliwość, czy celowe było wspomaganie „rozleniwio-nej” już cywilizacji, i to wbrew jej rzeczywistym potrzebom?

– Wykazaliśmy niezbicie – zaśmiał się Max – że przybysze, kiedykolwiek tu byli, postąpili wbrew zdrowemu rozsądkowi. Zniszczyliśmy ich, jednym słowem, pod względem intelektualnym! Coś tu się jednak nie zgadza! – dodał już poważnie.

– Dobrze byłoby ustalić, do jakiego poziomu doszli Floryci przed zmianą —

zauważyła Ewa.

– To będzie trudne. Sądzę jednak, że pod względem technicznym nie była to jakaś olśniewająco genialna epoka. . . – Max urwał nagle, nadsłuchując, a potem pognał do kabiny radiowej. Wybiegli za nim.

– Czujnik zbliżenia zasygnalizował czyjąś obecność koło rakiety – wyjaśnił

Max, wpatrując się w ekran wizjera podczerwiennego. – Ciemno już zupełnie, nic prawie nie widać. . . O, jest! Tu, na skraju lasu!

Na ciemnym ekranie, na tle czarnej wstęgi lasu widać było oddalającą się 103

w jego stronę podłużną, jasną sylwetkę poruszającą się dość szybko kołyszącym krokiem. Zaterkotała kamera – to Max zrobił serię zdjęć. . .

– Niewiele z tego widać. . . – mruknął po chwili, wydobywając gotowe od-bitki z automatu. – Po pierwsze, za daleko już odszedł, a po drugie, podczerwień daje tylko kontur postaci.

Czego on tu szukał? – zastanawiał się głośno. – Na wszelki wypadek wyjdę i rozejrzę się po polanie.

Wciągnął skafander, wziął w rękę miotacz, lampę i wyszedł z rakiety.

Już po chwili był z powrotem. Niósł tobołek zawinięty w jakąś tkaninę. Podnosząc go do góry, zawołał wesoło:

– Prezent dostaliśmy. On to przyniósł i położył koło wspornika.

Rzucili się do zawiniątka. Kiedy rozsupłali rogi niewielkiej płachetki utka-nej z cienkich włókien, wysypały się z niej drobne jakieś przedmioty. Były to maleńkie figurki wyrzeźbione z twardej substancji, zapewne z drewna miejsco-wych roślin, niektóre zaś ulepione z nie wypalonej glinki. Wszystkie pokryte by-

ły kolorowymi barwnikami. Przedstawiały dość dobrze uchwycone postacie ludzi w kombinezonach. Jedna, większa, była dokładną miniaturą „Suma”.

– Do licha! – mruknął Har. – Wszystko to bardzo ładne, ale my chcemy wiedzieć, jak o n i wyglądają. . .

– Ciekawe, co chcieli przez to powiedzieć? – zastanawiał się Max.

– To chyba jasne! – powiedziała Ewa. – Chcieli powiedzieć: „Wiemy, jak wyglądacie. Mamy nadzieję, że nie uczynicie nam nic złego, tak jak my staramy się wam nie szkodzić. Zobaczcie, co potrafimy zrobić. Wiedzcie, że patrzymy na otaczający nas świat i staramy się rozumieć to, co widzimy. Nasze sprawy są odmienne od waszych, ale mimo to porozumiemy się na pewno. . . ”

– Ho, ho. . . – zaśmiał się Ted. – Sporo wyczytałaś z tego „listu”!

– Mniejsza o to – powiedział Har. – Ważny jest sam fakt będący ponad wszelką wątpliwość wyrażeniem przyjaznych uczuć. Wielka szkoda, że nie mo-

żemy im podarować żadnego z wytworów naszej ziemskiej sztuki. Nie pomyśle-liśmy o tym. . . A przecież sztuka jest jedynym językiem, który przemawia do wszystkich istot rozumnych. Gotowi pomyśleć, że nie mamy w ogóle czym się pochwalić w tej dziedzinie, a przecież to nieprawda.

– No i jaki wstyd na skalę kosmiczną! – powiedział Max udając wielkie zażenowanie.

– Spróbujmy podarować im coś z naszych narzędzi – zaproponował Ted.

– To na nic. I tak nie zrozumieją, do czego to służy. Dla nich ważna jest forma. . . Zauważyłeś, że wszystko, nawet przedmioty użytkowe, zdobią i upięk-szają? Nie przysłali nam zresztą żadnego ze swych narzędzi. Nie uważają ich zatem za coś wartego pokazania. Uznają narzędzia za środki do osiągnięcia ce-lu, nieistotne wobec efektów ich działania. Ale wróćmy do naszej poprzedniej 104

rozmowy. Doszliśmy do wniosku, że obcy przybysze chcieli wspomóc kulejącą cywilizację Florytów. Co dalej?

Har powrócił na swoje miejsce w kabinie ogólnej. Inni poszli za nim i po chwili dyskusja potoczyła się dalej.

– Być może – zauważyła Ewa – w legendach tego ludu pozostały jakieś wzmianki o przybyszach „z nieba”. . . Musieli to być dobrzy przybysze, skoro Floryci zachowują się wobec nas w tak uprzejmy sposób.

Ted milczał przez długą chwilę i najwyraźniej ważył w myślach jakiś nowy problem, nie słuchając, o czym mowa. Wreszcie, wykorzystując chwilę przerwy w dyskusji, powiedział nagle:

– Zgodzicie się chyba ze mną, gdy powiem, że na ogół nomenklatura wpro-wadzana dla określenia zjawisk w pewnej dziedzinie jest rzeczą formalną. Nie jest ważne, jak nazwie się daną rzecz, pod warunkiem, że będzie ją się później nazywało konsekwentnie tak samo. Powiedzcie mi więc, dlaczego budowniczowie Srebrnego Stożka potworzyli gotowe nazwy przedmiotów, nazwy nie istniejące w języku Florytów, lecz utworzone, jak przypuszczamy, zgodnie z ich językiem i wymową, nawiązujące, być może, do istniejących już słów?

Nikt jakoś nie kwapił się z odpowiedzią, więc Ted ciągnął dalej, bardzo zadowolony, że to on właśnie zauważył rzecz tak doniosłą.

– Otóż wydaje mi się, że przybyszom chodziło o „sterowanie” rozwojem technicznego języka Florytów! Po co? – tu Ted zrobił pauzę dla wywołania więk-szego efektu. – Po to, aby móc się z nimi później porozumieć!

– Myślisz, że zamierzali powrócić tu. i sprawdzić efekty swej działalności?

– spytał Adam.

– Niekoniecznie. Mam inną koncepcję celu takiego postępowania nie znanych nam istot. Nie muszę zapewniać was, że w podziemiach pod stożkiem —

oprócz tego, co chciano pokazać Florytom, gdy się tam dostaną – muszą znajdować się urządzenia, których z tych czy innych względów pokazywać nie chciano.

Za grubymi ścianami sali z eksponatami ukryto zapewne aparaturę wytwarzającą dźwięki i obrazy. Pod podłogą, w której osadzony jest filar podnoszący stożek, muszą znajdować się urządzenia, które go unoszą i opuszczają. Ukryto je, aby nie uległy uszkodzeniu i aby nie rozpraszały uwagi Florytów, którzy i tak nie po-trafiliby od razu pojąć mechanizmu ich działania.

– Oczywiście! – zgodził się Har. – Do czego jednak zmierzasz?

– Aby się dostać do tych urządzeń, musielibyśmy przetapiać ściany, a te-go robić nie chcemy – ciągnął Ted. – Chcę jednak zaproponować coś innego: zejdźmy raz jeszcze do podziemi stożka i poszukajmy wejścia do dalszych pomieszczeń!

– Jak to: „wejścia” – zdziwili się chórem Ewa i Har.

– Czy sadzisz, że gdyby istniało, przeoczylibyśmy je dwukrotnie? – dodał

Har.

105

– Nie szukaliśmy go po prostu. A ono musi istnieć! Nie mogę uwierzyć, że tylko tyle chcieli przekazać Florytom przybysze z Kosmosu dysponujący niepo-miernie wyższą techniką. Nadanie nazw przedmiotom miało ułatwić przekazanie dalszych wiadomości, miało stworzyć język techniczny, którym przybysze chcieli pouczać Florytów w następnych etapach szkolenia, gdy opanują i rozwiną to, co im pozostawiono. . .

– Zgoda. . . – powiedział Har w zamyśleniu. – Może jednak nie zdąży-li doprowadzić do końca swych zamierzeń. Podejrzewamy przecież, że zginęli w katastrofie na Orfie. . .

– To tylko przypuszczenia. Równie dobrze mogli odlecieć szczęśliwie. Wybuch, którego ślady wykryliśmy w kraterze, mógł być spowodowany celowo dla zniszczenia tego, czego pozostawić nie chcieli, a zabrać ze sobą nie mogli: może były to urządzenia startowe, z którymi nie chcieli zapoznać nawet Florytów. . .

– Sądzisz więc, że Starą Bazę pozostawili także dla nich?

– Oczywiście! Przecież tam są zapisy w języku Florytów.

– No, nie tylko! – przypomniał Max. – Ale to nie przeczy twoim wywo-dom.

– Więc to Orfa miała być następnym etapem szkolenia Florytów? – podjął

Har. – Bardzo mi się podoba ta hipoteza kolejnych etapów nauczania! Jest najzupełniej uzasadniona i prawdopodobna, a poza tym zgodna z naszymi pojęciami dydaktycznymi.

– Ostatnim etapem miał być lot na Orfę – ciągnął Ted. – Tam oczekiwa-

ły Florytów wiadomości o najbliższych sąsiadach kosmicznych, to znaczy o ludziach.

– A ten zakonserwowany osobnik? – zauważył Max.

– Rola tego człowieka pozostanie nie wyjaśniona do chwili, aż uda się przywrócić go do czynnego życia – powiedział Har. – Wszelkie zgadywanie zamąci nam tylko pogląd na cały problem.

– Brak nam jedynie pośredniego etapu szkolenia. Trudno sobie wyobrazić, by za pomocą tych prostych narzędzi Floryci mieli dotrzeć na Orfę. Dlatego też konieczny był, moim zdaniem, jeszcze jeden etap, jedna jeszcze porcja wiadomości na wyższym poziomie wspomagających florycki postęp. Jej to właśnie, a przynajmniej wskazówki co do sposobu jej odnalezienia, należy szukać w podziemiach stożka. Musi być zabezpieczona tak, aby nie mogli dostać się do niej zbyt wcześnie – zakończył Ted.

– Bardzo mi się podoba ta hipoteza – powtórzył Har. – Odwiedzimy stożek i sprawdzimy rzecz na miejscu.

– Mnie się także podoba – powiedziała Ewa. – Szczególnie dlatego, że nie zakłada ona katastrofy owych kosmicznych gości. Mimo iż nie potrafię sobie wyobrazić ich wyglądu, czuję do nich jakąś niewytłumaczoną sympatię i bardzo bym nie chciała, by spotkało ich coś złego. Musieli być bardzo mądrzy i. . . dobrzy 106

– dodała cicho.

Postanowiono, że następnego dnia dwie osoby udadzą się raz jeszcze z odpowiednią aparaturą do stożka, a pozostali będą się starać nawiązać bezpośredni kontakt z Florytami, by zdobyć przynajmniej ich zdjęcia i pobieżne choćby informacje o ich życiu.

Przed północą czasu miejscowego Max ponownie uzyskał łączność z bazą na Orfie. Słyszalność była lepsza, lecz wciąż niezbyt zadowalająca. Po wymianie testów kontrolnych przystąpiono do nadawania kodowanych sprawozdań. Proce-dura była dość skomplikowana, bo na potwierdzenie odbioru każdego fragmentu czekało się kilkanaście minut – tyle bowiem czasu trwało, nim fale dobiegły na Orfę, tam zostały odebrane i wróciły, niosąc potwierdzenie i odpowiedź.

Max, który rozszyfrowywał nadchodzące wiadomości, wyszedł w pewnej chwili z ponurą miną z kabiny radiowej i powiódłszy wzrokiem po twarzach towarzyszy, powiedział:

– Mam dwie wiadomości. Jedna pomyślna, druga dość dla nas przykra.

– Zaczynaj od tej drugiej – zachęcił go Har.

– Panie i panowie! – powiedział Max żałobnym tonem. – Jutro opuszcza-my tę planetę!

Porwali się z miejsc, patrząc na niego w niemym przerażeniu.

– Co? Dlaczego? – wykrztusił Ted.

– A nasze plany?. . .

– Zdjęcia Florytów!

Wszyscy z wyrzutem i rozżaleniem spoglądali na Maxa, jakby to on był przyczyną wszystkiego złego.

– W naszym własnym interesie musimy opuścić Florę jutro przed południem.

Siła wyższa – powiedział Max z naciskiem.

– Ale o co właściwie chodzi? Kto nas do tego zmusza? Co nam tu grozi? —

dopytywali się jeden przez drugiego, aż Max musiał ich uciszyć, by móc mówić dalej.

– Jak wiecie, na Orfie zajmowano się między innymi badaniami Czerwonego Słońca. My, w ferworze badania planet, zapomnieliśmy jakby o jego istnieniu.

Tymczasem ono istnieje sobie i, jak każda gwiazda, ma swoje własne „życie”.

Nasi obserwatorzy stwierdzili, że w ostatnich dniach powierzchniowa aktywność słońca wzrosła w sposób niepokojący. Ilość plam potroiła się i wzrasta z dnia na dzień. . .

– Cóż nas to może obchodzić? – niecierpliwie przerwał Ted. – Chyba nie wybuchnie?

– Nie. Gdyby wybuchło, byłoby rzeczą zupełnie obojętną, gdzie byśmy spło-nęli – wyjaśnił Max rzeczowo. – Chodzi o coś innego: spodziewana jest mianowicie seria rozbłysków wysokiej klasy. Zbliża się maksimum aktywności, ro-zumiecie? Moglibyśmy zresztą spokojnie przeczekać ten okres tu, na planecie, 107

gdzie pod osłoną atmosfery nie grozi nam działanie promieniowania towarzyszą-

cego rozbłyskom. Niestety, nie możemy sobie pozwolić na pobyt na Florze przez następne dwa tygodnie, gdyż nasze zasoby energii i żywności nie są obliczone na tak długi okres.

– Kiedy ma nastąpić pierwszy rozbłysk? – zapytał Ted z nadzieja w głosie.

– Za trzy lub cztery dni – Max spojrzał na niego karcąco. – Nie wymyślisz niczego mądrzejszego niż dowództwo. Nasz lot trwać będzie przy największym możliwym przyspieszeniu około dwóch dni. Pancerz „Suma” ochroniłby nas tylko częściowo przed skutkami promieniowania w próżni i moglibyśmy zainkasować dużą dawkę, nie znalazłszy się na Orfie przed pierwszym rozbłyskiem.

– A co będzie ze startem z Orfy na orbitę „Cyklopa”? Przecież nie możemy czekać na Orfie przez dwa tygodnie? – zapytała Ewa.

– Rozbłyski powtarzają się co kilkanaście godzin i można ustalić ich przybli-

żone natężenie i czas na kilka godzin naprzód. Tyle wystarczy nam, by wystartować. Zresztą, nawet gdyby nas rozbłyski zaskoczyły w drodze, to krótki czas lotu i większa odległość od słońca oraz pancerz „Suma” znacznie zredukują sumarycz-ną dawkę napromieniowania. Pancerz „Cyklopa” osłoni nas przed najsilniejszym nawet rozbłyskiem.

– Innymi słowy – mruknął Ted – gdyby nam się nie udało wydostać stąd jutro przed południem, siedzimy w pułapce!

– O, nie jest aż tak tragicznie! – zapewnił go Max z odcieniem dumy. —

Mamy przecież zawsze rezerwowy program ratunkowy! Gdyby nam nie udało się dotrzeć na Orfę, oni przylecą po nas „Cyklopem” i zdejmą nas stąd między jednym a drugim rozbłyskiem. Ale to już byłaby ostatnia ostateczność i dowód naszej nieudolności. A poza tym nie wiem, jak dopięlibyśmy nasz ubogi bilans energetyczny po takich manewrach „Cyklopem”. Nie ma rady, startujemy zgodnie z rozkazem jutro przed południem.

– Usiąść i płakać! – jęknął Ted. – Tyle roboty zostanie nie dokończonej. . .

– Nie biadol, tylko ubieraj się i lecimy! – powiedział Har zdecydowanie. —

Przynajmniej trochę jeszcze uratujemy: spróbujemy dotrzeć wirolotem do stożka.

– Teraz? W nocy?

– Jeśli się boisz, ja polecę! – zgłosiła się Ewa.

– Nie, skądże! Wcale się nie boję, tylko. . . – Ted usiłował się tłumaczyć, ale Har przerwał mu:

– Lecimy.

– A mnie nie zabierzecie? – dopominała się Ewa, lecz Har rozłożył bezradnie ręce:

– Wirolot zabiera w zasadzie dwóch pasażerów. Prawda, Max?

– No, niby tak. – Max poskrobał się za uchem, a po chwili zastanowienia powiedział: – Lepiej jednak, by poleciały trzy osoby. Jeśli się odłączy jeden 108

zbiornik, wirolot uniesie całą trójkę. Wystarczy wam połowa zapasu paliwa, odległość jest niewielka. Chciałbym jednak przed świtem mieć załogę w komplecie.

Będzie jeszcze trochę pracy przy rakiecie przed startem.

– Ma się rozumieć, że wrócimy! – zapewnił Ted i po chwili wszyscy troje zeszli do luku, w którym spoczywał wirolot.

Po odłączeniu rezerwowego zbiornika maszyna była gotowa do lotu. Ustaliw-szy kierunek, Har włączył silnik i zaprogramował autopilota na lot po linii prostej w kierunku szczytu ze stożkiem. Odległość wynoszącą niespełna dwadzieścia kilometrów maszyna zdolna była pokonać w czasie kilkunastu minut. Udzieliwszy wskazówek dotyczących lądowania w trudnych warunkach nocnych na wąskiej platformie szczytu, Max wrócił do rakiety.

Przekraczając próg śluzy przypomniał sobie, że w pośpiechu nie zakomunikował odlatującym drugiej wiadomości, jaką otrzymał z Orfy. Chciał nawet zawró-

cić, lecz obejrzawszy się, dostrzegł w ciemności tylne światło pozycyjne wirolotu odrywającego się od ziemi, machnął więc ręką i wszedł do rakiety. Skierował się od razu do radiokabiny i wywołał wirolot. Słyszalność była doskonała.

– Muszę wam zakomunikować o sukcesie lingwistów – powiedział Max.

– Czyżby odczytali zapisy w języku Florytów? – wykrzyknęli równocześnie Ewa i Har.

– Niestety, o tym nic mi nie mówiono. Odczytano natomiast kilka fragmentów języka, który wydał nam się językiem ludzkim. Nie myliliśmy się. Lon i Mais doszukali się pewnych podobieństw tego języka do narzeczy nie istniejących już plemion Indian z Ameryki Południowej. . .

– Język Mayów! – wykrzyknął Har.

– Niezupełnie. . . Nie wiem zresztą dokładnie, jak to określili. Dość, że udało się zrozumieć kilka oderwanych zdań. Jedno z nich brzmi: „nie niszczyć naszych śladów”, czy coś w tym sensie. . .

– To wygląda na apel skierowany do nas – powiedział Har.

– Do nas? – zdziwił się Ted. . – A do kogóż by zwracali się w ziemskim języku? Postąpiliśmy zresztą zgodnie z ich życzeniem – powiedział Har.

– Dziękujemy, Max. Po wyjściu z podziemi zameldujemy ci o naszym starcie w drogę powrotną.

– Coraz mocniej wierzę, że ten „drugi etap szkolenia” musi istnieć! – westchnęła Ewa, gdy znaleźli się nad granią.

– O przybyszach i tak niewiele się dowiemy – mruknął Ted z żalem. – Oni niezmiernie starannie zacierali wszelkie ślady, które mogłyby dać pojęcie o ich wyglądzie. . .

– Za to pozostawili wiele rzeczy świadczących o ich rozumie i wiedzy —

dodał Har.

– Wniosek stąd, że musieli być niezbyt przystojni nie chcieli się tym zanadto afiszować. Ale słuchajcie! – wykrzyknęła nagle Ewa. – Na czyj wzrost były 109

właściwie obliczone otwory drzwiowe w Starej Bazie? Przecież nie na nasz ani tym bardziej Florytów. . . Tam wszystkie drzwi miały niewiele ponad metr wysokości.

– Były przy tym kwadratowe – przypomniał Har. – Możliwe, że odpowiadały wymiarom przybyszów z Kosmosu. Starą Bazę budowali w zasadzie dla siebie. To byłby jedyny szczegół świadczący o ich wyglądzie.

– Nie przesądzajmy sprawy. Może w zapisach, jakie pozostawili w fonotece, znajdzie się więcej szczegółów. Może niektóre zapisy dadzą się odtworzyć w postaci obrazów? Zdaje się, że czyniono jakieś próby w tym kierunku – powiedział

Ted.

Chwilę trwali w milczeniu, tylko silnik szumiał, a pojazd, kołysząc się lekko, niósł ich ku stożkowi.

– Przez cały czas jestem pod wrażeniem niezmiernej przenikliwości tych nieznanych istot. Jakże trafnie umiały ocenić możliwości ziemskiej cywilizacji, pozostawiając informacje dla nas tu, w odległości ośmiu lat światła od Ziemi —

medytował Har półgłosem. – Z drugiej jednak strony. . . z tymi Florytami, mimo całego wysiłku i starań, coś im nie wyszło. Jakby nie zdawali sobie sprawy z ich potrzeb. . .

Przerwał. Nagłe uderzenie pchnęło wirolot w bok. Autopilot natychmiast wy-równał kurs, lecz po sekundzie nowy, silniejszy wstrząs rzucił nimi o ścianę cia-snej kabiny.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

W KTÓRYM SYTUACJA STAJE SI Ę KRYTYCZNA,

A FLORYCI ZACZYNAJĄ DZIAŁA Ć

Ledwie Max zdążył usiąść nad dziennikiem pokładowym, zabrzmiał głośny dzwonek. W pierwszej chwili spojrzał odruchowo na ekrany podczerwienne, my-

śląc, że to czujnik sygnalizuje czyjąś obecność w pobliżu „Suma”. Zaraz jednak zorientował się, że to nie to: dzwonek był zbyt wysoki jak na czujnik. To alarm utraty automatycznej łączności z wirolotem!

Od czasu pechowej wyprawy Teda na Orfie wprowadzono ścisłą zasadę ciągłej kontroli łączności radiowej z pojazdami oddalającymi się choćby na niewielką odległość w teren. Kosztowało to nieco więcej energii, ale względy bezpieczeństwa miały zasadnicze znaczenie.

Max podbiegł do rozdzielni i przełączył odbiornik na kanał alarmowy. Wywo-

łał kilka razy, lecz odpowiedzi nie było.

„O zakłóceniach nie może być mowy – ocenił w myślach. – Odległość jest niewielka”.

Spróbował raz jeszcze wywołania, potem jeszcze raz – na fali ogólnego we-zwania. I teraz nie było żadnej odpowiedzi. Wybiegł z kabiny, chwytając po drodze kombinezon, maskę i aparat lotny. Na korytarzu wcisnął sygnalizator i po chwili Adam, zbudzony z głębokiego snu, dogonił go przy wyjściu.

– Wirolot nie odpowiada – rzucił Max przez ramię. – Bierz ekwipunek i lecimy.

– Może wyłączyli nadajnik?

– Niemożliwe. Automat jest połączony na stałe, musieliby zdjąć deskę rozdzielczą albo zablokować zasilanie. Nie traćmy czasu.

Wybiegli na polanę. Max przyłożył do oczu lornetę i przez chwilę szukał świateł pozycyjnych wirolotu. Noc była ciemna i bezgwiezdna, w powietrzu wisiała dość gęsta mgiełka.

– Nic nie widać. W normalnych warunkach z tej odległości powinienem dostrzec światła reflektorów.

– Może wylądowali za jakąś skałą – podsunął Adam, zapinając pasy aparatu lotnego.

111

– Może.,. Co za pech! – Max zaklął przez zęby. – Dwa dni łazili piecho-tą i nic im się nie stało. A teraz, na kilka godzin przed startem, znikają razem z wirolotem, na znanym terenie, dwadzieścia kilometrów od rakiety!

Adam chciał zapytać, dlaczego to Max uważa rejony bliskie miejsca lądowania za bezpieczniejsze od dalszych, ale nic nie powiedział. Włączyli silniki i kierując się tylko busolą, poszybowali nisko nad wierzchołkami lasu.

– Strzelę, może zauważą! – powiedział Adam, sięgając do pasa. Uniósł rakietnicę i wystrzelił dwie białe race, a po kilku sekundach czerwoną. Miało to znaczyć: „Nie mamy o was informacji”.

Lecieli przez chwilę w milczeniu, obserwując horyzont. Odpowiedzi nie było.

Max powtórzył sygnał: dwie białe – przerwa – czerwona.

– Jest! – krzyknął Adam. – Biała flara!

Spoza skał wystrzeliła biała iskra magnezji i rozpryskując się w powietrzu, wyrwała na chwilę z ciemności strzępiasty zarys skalnego grzbietu.

– Jedna biała? – zdziwił się Adam. – Przecież to nic nie oznacza. . .

Po chwili następna biała flara poszybowała w ślad za pierwszą.

– Nie mają innych kolorów! – stwierdził Max. – To są ładunki oświetlają-

ce.

– Powinni przecież mieć przynajmniej jedną alarmową rakietnicę z komple-tem ładunków. . . – mruknął Adam. – Chyba że. . . nie są razem. . .

Lecieli teraz ukośnie nad coraz stromiej pnącym się zboczem. Dwie następne flary pozwoliły im dokładniej ustalić kierunek. Musieli zwolnić, bo smugi trzy-manych w dłoniach reflektorów natrafiały co chwila na sterczące zręby skał, które należało ostrożnie omijać.

– Starczy paliwa? – zaniepokoił się Adam.

– W jedną stronę na pewno! – pocieszył go Max złośliwie. – Nie martw się, na powrót uzupełnimy zapas ze zbiorników wirolotu.

– A jeśli go rozbili? – mruknął Adam.

Max nie odpowiedział, lawirując między głazami, które co chwila wynurza-

ły się z ciemności. Lecieli już siedemnaście minut. Szczyt ze stożkiem musiał

znajdować się niedaleko.

– Spróbuję wezwać Hara przez nadajnik osobisty. Mamy ich chyba w zasię-

gu. . . – powiedział Max, włączając miniaturowy aparat zawieszony na piersi. —

Har, czy mnie słyszysz, odpowiedz!

W słuchawce dał się słyszeć trzask, a potem głos Hara, nadspodziewanie silny:

– Tu Har, słucham na kanale lokalnym.

– Gdzie jesteście? Przy stożku?

– Jestem dwa lub trzy kilometry od stożka, na południowym stoku, powta-rzam, na południowym stoku. Strzelam ostatnią flara, uważajcie! Przybywajcie natychmiast!

112

– Jest niedaleko! – powiedział Max do Adama, który nie słyszał rozmowy i dopiero teraz dostroił swój odbiornik. – Zaczekaj, Har. Co się stało? Co z wami?

– Awaria wirolotu. Zderzenie w powietrzu. Przymusowe ostre lądowanie na zboczu. Szukam Ewy i Teda!

– Jak to! Co z nimi?

– Kabina pękła przy uderzeniu o skałę. Wyrzuciło nas. Ciemno, nie wiem, gdzie oni są, nie odpowiadają. . .

Har wyrzucał słowa urywanym, zdyszanym głosem, jakby tłumiąc ból zaciskający mu szczęki.

– Jesteś ranny? – krzyknął Adam. – Nie ruszaj się, przestań szukać, bo spadniesz i nie znajdziemy cię. Strzelaj flarę!

Biała smuga wyskoczyła nieco z prawej. Skierowali lot w tamtą stronę.

– Jest na przeciwstoku – powiedział Max, przyspieszając.

Pod nimi ciągnęła się teraz stosunkowo gładka płaszczyzna grzbietu. Max wystrzelił rakietę, a Har skorygował przez radio ich kurs. Po chwili, obniżając się nad przeciwległym zboczem, dostrzegli wirolot. Leżał na boku, dziobem w dół stoku.

Har podbiegł ku nim, potykając się o kamienie.

– Musieli się zsunąć w dolinę! – wskazywał lewą dłonią kierunek. Prawa ręka zwisała mu bezwładnie wzdłuż ciała. – Lećcie tam natychmiast, ja tu za-czekam. . .

– Co ci jest?

– Nic, nic. . . Nie zajmujcie się mną, rękę skręciłem. . . Trzymałem ster. . .

Rzuciło prawym bokiem o skałę. Część pokrywy odskoczyła, a potem przechyliło nas w prawo i wylecieliśmy na stok. Maszynę na szczęście poderwało w górę, jeden silnik jeszcze pracował i dlatego upadła dalej. . .

Har osłabł wyraźnie, bo pobladł i usiadł bezwładnie na stoku, podtrzymując lewą dłonią prawy łokieć.

Max i Adam powoli poszybowali w dół stoku, przyświecając reflektorami.

Zbocze było niezbyt strome i należało się spodziewać, że zaginieni, nawet jeśli stracili przytomność, nie mogli stoczyć się daleko. O kilkadziesiąt metrów poni-

żej miejsca katastrofy Adam natrafił na leżącą wśród drobnych kamieni osypiska torbę z rakietnicą i kamerą stereofotograficzną. Niżej stok przechodził w płaskie prawie dno dość szerokiej kotlinki, w środku której biło nikłe źródełko. Było stąd tylko jedno zejście w dół: wąski żlebik wymyty przez wody strumienia.

– Dalej nie mogli się stoczyć. Muszą być w pobliżu – powiedział Max. —

Korytem potoku nie zsunęli się na pewno, bo schodzi w prawo w stosunku do kierunku ich spadania. Przeszukajmy dokładnie dno kotliny, za chwilę będziemy ich mieli. . .

Oddaleni od siebie o kilka kroków przeczesali kamieniste dno, zaglądając za każdy głaz, w każde zagłębienie. Adam zapuścił się nawet na kilkadziesiąt me-trów w dół łożyskiem potoku.

113

– Nie ma. . . – mruknął Max.

Popatrzyli na siebie bezradnie.

– Może. . . sami stąd odeszli? – poddał Adam. – Mogli być przytomni po upadku. Har nie stracił przytomności. . .

– Tak, ale on utrzymał się na stoku, a oni potoczyli się w dół. . . Gdyby nawet. . . Nie, znam Teda i wiem, że nie odszedłby, nie wiedząc, co stało się z Harem.

– Może jednak?. . . Weź pod uwagę szok spowodowany wypadkiem. Zamro-czenie, brak orientacji, ciemność. . .

– Spróbujmy radiem. . . – powiedział Max, przełączając nadajnik na ogólne wywołanie i wzywając na wszystkich pasmach lokalnych równocześnie. Odpowiedzi nie było.

– Muszą mieć uszkodzone aparaty. Po takim upadku to zupełnie prawdopodobne. . .

– Więc jednak sądzisz, że próbowali sami się stąd wydostać? Mogli zejść nad potokiem. Chociaż. . . musieliby być naprawdę oboje porządnie zamroczeni, by decydować się na pieszy powrót na ślepo. . . Przecież schodząc tędy, nakłada się drogi. Ponadto trzeba by przebyć las i trafić w ciemności na polanę. . . nie, to zupełnie beznadziejne. Nie sądzę, by podjęli taką decyzję – rozważał Max, obchodząc raz jeszcze polanę. – Szczególnie bez radia. . . Bo gdyby mieli choć jeden działający aparat, w pierwszym rzędzie próbowaliby wywołać Hara. On był

przez cały czas przytomny i odbiornik miał w porządku!

– Zaraz, a skąd wiesz, że był przytomny? Halo, Har? – Adam przełączył się na falę Adlera. – Czy jesteś pewien, że przez cały czas nie straciłeś przytomno-

ści? Pamiętasz wszystko?

Har pamiętał wszystko dokładnie. W pierwszej chwili nie mógł, co prawda, podnieść się z ziemi, gdyż padając potłukł się dotkliwie. Później jednak, choć bez ręcznego reflektora, który pozostał w kabinie wirolotu, dotarł do pojazdu i spraw-dziwszy, że nikt w nim nie pozostał, zszedł w dół stoku na poszukiwania. Nie zdołał jednak dojść daleko, bo odnaleziony we wnętrzu pojazdu reflektor ledwie się palił, uszkodzony widać podczas katastrofy, a na koniec zgasł zupełnie. Wtedy Har wspiął się raz jeszcze w górę stoku i odszukał rakietnicę z ładunkami świetl-nymi. Wtedy to na tle nieba nad grzbietem dostrzegł odblask rakiet wystrzelonych przez Adama. . .

Usłyszawszy te wyjaśnienia, spojrzeli raz jeszcze po sobie, jakby jeden od drugiego oczekiwał rady, i nic nie mówiąc skierowali się powoli w górę.

– Mieli tylko dwie drogi – powiedział Max. – W dół nad strumieniem albo w górę. . .

– Może poszli w górę i minęli Hara w ciemności? Ted zgubił torbę z rakietnicą. . .

Max rozłożył bezradnie ręce. Z wysokości kilkunastu metrów objęli raz jeszcze snopem światła kotlinkę, jakby spodziewając się wbrew wszystkiemu, że jed-114

nak przeoczyli jakieś zagłębienie czy wykrot. Nagle Adam ścisnął silnie ramię Maxa.

– Cicho. Nie ruszaj się i nie gaś reflektora! Patrz tam, u wylotu żlebu. . .

Na granicy jasnego pola oświetlonego lampą, w miejscu, gdzie potok spływał

w gardziel jaru, majaczył jakiś ruchomy cień. Max odruchowo skierował smugę światła w ten punkt. Cień cofnął się gwałtownie za skałę, potrącając kilka kamieni.

Adam syknął niecierpliwie i szarpnął dłoń Maxa, przenosząc światło na środek kotliny.

– Niepotrzebnie go spłoszyłeś! – powiedział z wyrzutem, – Myślałem, że to oni. . . – usprawiedliwiał się Max.

– To Floryta. . . Co on tu robi o tej porze? Dałbym głowę, że nikogo tam nie było. . . Musiał nadejść z dołu korytem potoku.

– Ich bezczelność jest zdumiewająca! Przecież słyszał, że tu jesteśmy i widział światło. . . Po co tu właził?

Ostrożnie zeszli na powrót w kotlinę. Max trzymał przed sobą miotacz, Adam penetrował światłem okoliczne skałki.

– Adam! – powiedział nagle Max. – Nie okłamujmy się! Oni tu byli przedtem. . . Porwali Teda i Ewę! A ten. . . ten wrócił po Hara!

Rzucił się biegiem w stronę, gdzie zniknął Floryta. Za skałką jednak ani też niżej, nad strumieniem, nie było nikogo.

– Wróć, Max! – powiedział Adam. – W ten sposób niczego nie osiągniemy.

Jeśli Floryci porwali ich rzeczywiście, to i tak nie odnajdziemy w nocy żadnych śladów. Nie mamy nawet wirolotu i paliwa do aparatów lotnych. Trzeba natychmiast wracać do rakiety i wezwać „Cyklopa”. Będą musieli i tak po nas przyle-cieć, bo do południa nie zdołamy wystartować. Przylecą z pojazdami i wspólnymi siłami spróbujemy odszukać zaginionych. . .

– Jeśli nie zechcą ich oddać dobrowolnie, niewiele zdziałamy – zauważył

Max ponuro, oglądając się ze złością, lecz poszedł za Adamem w stronę wirolotu.

Hara zastali przy wraku. Bez powodzenia usiłował uruchomić radio. Opowiedzieli mu o wyniku poszukiwań.

– Z radia nici – oświadczył Max, rzuciwszy okiem na aparaturę. – O uru-chomieniu wirolotu nie ma co marzyć. Całe szczęście, że zbiornik paliwa ocalał.

Przetankujemy paliwo do aparatów lotnych. . . Tylko jak my trzej wrócimy przy pomocy dwóch aparatów?

– Polecisz z Harem. Trzeba szybko coś zrobić z jego ręką, bo puchnie w oczach. Potem wrócisz z dwoma aparatami i zabierzesz mnie. . .


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю