Текст книги "Lalande 21185"
Автор книги: Януш Зайдель
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 6 (всего у книги 11 страниц)
wartym w dostatecznej ilości w atmosferze. Tym sposobem uwolniono się od konieczności obładowywania się zapasami ciekłego tlenu.
W skład osobistego ekwipunku wchodziły poza tym plecaki z wbudowanym odrzutowym aparatem lotnym i zapasem materiału napędowego oraz ogrzewane śpiwory i koncentraty odżywcze.
Wyprawa – na razie tylko w promieniu trzydziestu kilometrów wokół miejsca lądowania – miała posiadać charakter „turystyczny”. Była to część planu zaprojektowanego przez Hara, który dowodził, iż badać planetę, a szczególnie jej ewentualnych mieszkańców, można z powodzeniem tylko wtedy, gdy nie zakłóca się w znaczniejszej mierze jej naturalnych warunków.
Pomysł budził początkowo poważne obawy, lecz po zanalizowaniu szczegó-
łów okazał się mniej niebezpieczny, niż się zrazu wydawało.
– Moglibyśmy co prawda zawitać tu z całym naszym wyposażeniem technicznym, ze sforą pojazdów i automatów, słowem: z paradą i hałasem – tłumaczył Har, gdy Ewa i Ted dopasowywali kombinezony – ale skutek byłby taki, że mieszkańcy planety albo przeraziliby się nas na samym wstępie, albo, co gorsza, mogliby nasze wkroczenie poczytać za próbę inwazji. Gdyby okazało się przy tym, iż mamy rzeczywiście do czynienia z twórcami Starej Bazy, nasza technika i środki obrony mogłyby się na nic nie przydać wobec ich możliwości. . .
Przejrzyste maski nie zniekształcały normalnego, ludzkiego wyglądu twarzy i dopiero z bliska można było je dostrzec.
– Wiesz, Har – powiedziała Ewa – wyglądasz nawet dość podobnie do tego brodacza ze Starej Bazy. Jeśli Floryci wyglądają tak, jak on, to nie wzbudzisz wśród nich najmniejszego zdziwienia!
– Prawdę mówiąc – uśmiechnął się Har – właśnie to podobieństwo nasunęło mi pomysł „prywatnego” kontaktu z Florytami. Teraz jednak wydaje mi się, że nie na wiele się to przyda.
– Sądzisz, że ten ze Starej Bazy nie pochodził z Flory? – spytał Ted w nadziei, że wydobędzie z Hara jego skrywane poglądy.
– Dlaczego właściwie – mruknął Har z lekką irytacją – wszyscy tak bojaź-
liwie omijają słowo „człowiek”, gdy chodzi o określenie tego osobnika! Wszystkie badania wskazują na identyczność jego organizmu z ludzkim!
Ted spojrzał porozumiewawczo na Ewę. A więc to tak! Więc Har, mimo że historyk i znawca przeszłości Ziemi, w głębi ducha zdaje się wierzyć w jakąś zaginioną cywilizację ziemską, której przedstawiciele dotarli aż tutaj!
Po chwili nadeszli Wera i Adam, również z plecakami i całym ekwipunkiem.
Max został w rakiecie, a reszta wyszła przez śluzę na zewnątrz.
Wystarczyło przekroczyć granicę kręgu wypalonego płomieniem „Suma”, by stopy utonęły w miękkim, wielobarwnym kobiercu, który oglądany z bliska roz-padał się na dziesiątki przeróżnych odmiennych form roślinnych. Zarówno Ewa, jak i Ted brnęli na wyścigi przez polanę, oszołomieni niespotykaną mnogością 67
barw i kształtów. Co krok widać było jakiś zaskakujący okaz roślinności – nic więc dziwnego, że Adama poniosło również i po chwili, prawie leżąc, myszkował
wśród niskich łodyg. Nawet poważny historyk Har odczuł nieprzepartą chęć wy-tarzania się w tej zielonej kąpieli i tylko fakt sprawowania funkcji dowódcy grupy powstrzymał go od urzeczywistnienia tej chętki. Pobłażliwie pozwolił jednak pozostałym ochłonąć i dopiero po kilku minutach zwołał ich do siebie.
Wypróbowawszy sprawność radiostacji obu grup badawczych, Wera i Adam skierowali się na zachód, w stronę odległej o kilkanaście kilometrów doliny najbliższego potoku. Po chwili zniknęli za pierwszymi krzewami na skraju dżungli.
Grupa Hara udała się w kierunku gór. Oglądany ze środka polany szczyt z tajemniczym obiektem widać było dość wyraźnie. W szkłach silnej lornety można było dostrzec wystające ponad skalnym rumowiskiem wąskiej grani coś na kształt lśniącej, spiczastej nadbudówki. Gdy dotarli do zarośli, stracili z oczu górski krajobraz i kierowali się tylko żyrokompasem. Ściana lasu rozpadła się na pojedyncze, dość rzadko rosnące grube pnie, między którymi można było swobodnie poruszać się pieszo. Na wysokości dwóch metrów nad ziemią pnie rozwidlały się, dając początek grubym, bezlistnym konarom o gładkiej powierzchni. Te z kolei rozwidlały się wyżej w sieć cieńszych, tworząc na pewnej wysokości gęstą plą-
taninę różnej grubości gałęzi, splatających się z sąsiednimi drzewami. Dopiero gdzieś u samej góry z ostatniej kondygnacji konarów wyrastały wielkie, koliste płachty liści o skórzastej, lśniącej powierzchni, tworzące nieprzejrzysty dach.
No dole panował półmrok, chłód i wilgoć. Ziemia była czarna, pokryta gęsto plamami białej pleśni porastającej opadłe liście.
Ted kroczył pierwszy, za nim Ewa. Har zamykał pochód, sprawdzając co pewien czas kierunek marszu. Decyzja, by pierwsze rozpoznawcze wycieczki odbywać pieszo, wynikała nie tylko z planu Hara, lecz także stąd, że każdy z badaczy mógł zabrać jedynie ograniczoną ilość paliwa do aparatu lotnego. Aparaty miały służyć do forsowania trudnych przejść w terenie górskim i do celów. . . obron-nych; w razie zaskoczenia lub ataku ze strony jakiejś nieprzyjaźnie nastawionej żywej istoty można było przy pomocy takiego aparatu dokonać kilkudziesięcio-metrowego skoku w górę.
W pewnej chwili – może po godzinie wędrówki – zabielało coś pośród pni.
Zbliżyli się. Bielały końce poobłamywanych gałęzi: wśród drzew wyraźnie znaczył się szlak, jakby przeszło tędy jakieś ogromne cielsko.
– To musiało być coś bardzo wielkiego – stwierdził Ted. – Gałęzie są po-obłamywane aż do wysokości trzech metrów!
Wzdłuż wydartego w gąszczu korytarza grunt był stratowany i zryty tak, że nie sposób było dopatrzyć się jakichś pojedynczych tropów. Ted wyobraził sobie zaraz stado ogromnych stworów wielkości słonia i pomyślał, że spotkanie z nimi mogłoby przysporzyć wiele kłopotu. Czy miotacz stanowiłby dostateczną obronę?
Bo o użyciu aparatów lotnych nie było mowy: próba przebicia się przez „dach”
68
z gałęzi skończyłaby się najpewniej w sposób opłakany dla ich głów.
Har jednak nie podzielał widać tych obaw – może pewien był skuteczności broni, a może uspokajała go panująca dokoła cisza i bezruch. Przez chwilę zastanawiał się jakby, czy nie podążyć śladem owego stada kolosów, ale nie zmienił
kierunku marszu.
Pasy plecaków zaczynały już dobrze ugniatać ich ramiona, gdy dotarli wreszcie do niewielkiej polanki. Było tu jasno i ciepło, grunt był suchy, porośnięty tylko niskimi kępkami drobnych roślin. Har zarządził krótki odpoczynek. Nie zdejmu-jąc plecaków, przysiedli, opierając się na nich. Ewa oglądała z bliska podobne do mchów roślinki, Ted przez cały czas postoju rozglądał się bacznie po okalają-
cych polanę zaroślach. Har wyciągnął się wygodnie i wydawało się, że nic go nie obchodzi całe otoczenie.
– Gdyby nie maska, czułabym się tak, jak czują się chyba uczestnicy jakiejś wyprawy na Ziemi – powiedziała Ewa. – Czy nie moglibyśmy zdjąć masek?
Przecież jest tu dość tlenu. . .
– Ale poza tym mnóstwo drobnoustrojów, o których niewiele wiemy – przypomniał Ted. – Pomijając jednak tę sprawę, można powiedzieć, że planeta jest zupełnie nieźle przygotowana dla potrzeb człowieka. Organizmy białkowe mają dość wąsko ograniczony zakres potrzeb. Dziwne po prostu, że tutaj spotykamy właśnie takie warunki. . .
– Na pewno więc spotkamy tu struktury białkowe, pytanie tylko, jak wysoko zorganizowane – powiedziała Ewa.
– Nie bójcie się – Har uśmiechnął się z lekką ironią. – Na pewno i c h spotkamy!
Wypowiedział to z takim przekonaniem, że Ted mimo woli rozejrzał się wo-koło.
– Spójrzcie! – Har wskazał na niebo.
Na tle bardzo jasnego błękitu czerniał maleńki punkcik.
Ewa chwyciła lornetę, lecz nawet przy jej pomocy niewiele mogła dostrzec.
– Czyżby. . . ptak? – spytała, patrząc z ukosa na Adlera.
– Być może nawet skowronek! – powiedział z powagą. – Jeśli już wszystko tu takie „ziemskie”.
– Dziwi mnie ten spokój – powiedział Ted. – Na pozór nic się nie dzieje na tej planecie. . .
– A ty czego się spodziewałeś? – uśmiechnął się Har. – Myślałeś, że wpadniemy w sam środek kataklizmów, dzikich bestii i wrogich tubylców? Takie rzeczy powstają w fantazji tych, którzy o nich piszą. Rzeczywistość – obojętne, w jakim miejscu Kosmosu – jest zawsze znacznie mniej atrakcyjna. Trudno oczekiwać od planety, której życie płynie od prawieków ustalonym trybem, by na nasze przyjęcie demonstrowała wszystkie naraz swoje możliwości. Czas, jaki przeznaczamy na jej pobieżne i wycinkowe badanie, jest tak mały w porówna-69
niu z czasem trwania procesów zachodzących w jej wnętrzu i na powierzchni, że właściwie możemy oglądać jedynie jakiś statyczny jej obraz, jakby jedną klatkę filmu. . .
Ruszyli w dalszą drogę wypoczęci i pełni nowych sił. Teren podnosił się teraz wyraźnie i fałdował, polanki zdarzały się częściej.
– Cicho! – syknął nagle Ted, zatrzymując się.
Znieruchomieli nasłuchując. Od strony bliskiej polany dobiegał dziwny, jed-nostajny dźwięk – jakieś mamrotliwe „uhu-uhu”, niczym niskie buczenie trzmie-la, lecz urozmaicone falowaniem wysokości tonu.
Zbliżyli się cicho do skraju polany. Na jej środku leżał spory kamień. Sponad tego kamienia wystawało coś ciemnego, o zaokrąglonym konturze, poruszającego się miarowo w rytmie szurania i monotonnej przyśpiewki.
Ted, który przepuścił Ewę do przodu i teraz posuwał się tuż za nią, wyprostował się o ułamek sekundy za wcześnie i zawadził plecakiem o nisko zwisający konar. Słabe stuknięcie wystarczyło, by za kamieniem wszystko nagle ucichło. To
„coś” zapadło za krawędź skałki.
Znieruchomieli. Nagle w stronę lasu runął jakiś brunatny, wydłużony kształt i nim ktokolwiek zdołał wycelować mikrokamerę umieszczoną na czołowej powierzchni kasku – zniknął wśród konarów.
– Co to było? Czy zdołaliście coś zauważyć? – zawołał Ted.
– Niewiele – mruknął Har.
– Przeklęta gałąź, spłoszyłem go!
– Nie martw się, i tak by uciekł.
– Tak, ale może zdołalibyśmy go sfotografować. . . Mam nadzieję, że to tylko jakieś zwierzę – pocieszał się Ted.
– Wydawało mi się, że biegł pochylony, lecz w pozycji dwunożnej – zauwa-
żyła Ewa.
– Widziałaś jego nogi? Skąd wiesz, że miał dwie?
– Nie łap mnie za słowa. Wiesz, o co mi chodzi.
Har podszedł do skałki i okrążył ją ostrożnie. Gdy ukazał się po przeciwnej stronie, w dłoni trzymał jakiś wydłużony przedmiot. Był to kawał odłamanej ga-
łęzi. Har oglądał go z dużym zainteresowaniem. Gdy się zbliżyli, podał kij Ewie.
– To leżało tam, za kamieniem – wyjaśnił. – Obejrzyjcie to dokładnie.
– Co to takiego? – zastanawiał się Ted głośno.
– Jak wykazały wstępne badania – zaczął Har tonem naukowego komuni-katu – jest to kij. Wskazuje na to między innymi fakt, iż posiada dwa końce.
Ewa roześmiała się, lecz Ted zachował powagę.
– Nie żartuj – powiedział. – Wyjaśnij lepiej, co cię tak zainteresowało w tym kawałku gałęzi.
– Zauważ, że ten kij jest obrobiony ostrym narzędziem, prawdopodobnie krawędzią kamienia.
70
Ted obejrzał dokładniej koniec kija i teraz dopiero spostrzegł, że odarta z ze-wnętrznej warstwy włókien powierzchnia zarysowana jest siecią misternych i re-gularnych nacięć tworzących prosty ornament.
– A więc on to rzeźbił! – ucieszyła się Ewa.
– Na to wygląda – zgodził się Har. – Wydaje mi się, że to już do pewnego stopnia wyjaśnia, z kim mamy do czynienia. Chodźmy jednak dalej.
Ruszyli przez przerzedzający się stopniowo gąszcz, rozprawiając na temat znaleziska i przypuszczalnego wyglądu tajemniczego osobnika. Wspólnymi si-
łami ustalono, że mógł on być nieco wyższy od człowieka. To było, niestety, wszystko, co udało się skonstatować. Ewie wydawało się wprawdzie jeszcze, że dostrzegła na nim coś w rodzaju odzieży, fakt ten jednak poddał w wątpliwość Ted, nie bez złośliwości dając do zrozumienia, iż jej spostrzeżenie jest wynikiem kobiecej namiętności do strojów.
Las rozpadł się na pojedyncze skupiska drzew rosnących luźno pomiędzy gę-
sto rozrzuconymi odłamami skał. Dostatek światła pozwalał tu liściom obrastać bujniej sploty gałęzi, tak że tworzyły nieprzejrzysty gąszcz wokół pni.
Zza kolejnej kępy drzew zajaśniała rozległa polana pokryta tylko niską, ja-snozieloną sierścią porostów. Dalej wznosiła się dość stroma ściana osypująca się z jednej strony w rumowisko wielkich brył zwietrzałego wapienia. Wśród szczelin i pęknięć przecinających gęsto jasną ścianę czerniał wyraźnie otwór jaskini. Zauważyli go niemal równocześnie, nie porozumiewając się ani słowem, podążyli w jego kierunku. Dopiero po chwili, gdy Har przeprowadził błyskawiczną ankietę na temat: „o czym pomyślałeś na widok jaskini”, okazało się, że wszyscy pomy-
śleli o tym samym: tubylcy, posługujący się prymitywnymi narzędziami w postaci kijów, powinni mieszkać w jaskiniach!
– Antropomorfizm jest w nas jednak zbyt mocno zakorzeniony, byśmy mogli obiektywnie spoglądać na obcą cywilizację! – podsumował Har.
W tej samej chwili z korony mijanego drzewa zleciał gruby kij i trąciwszy Teda w ramię, upadł na ziemię. Ted porwał za kolbę miotacza, lecz Har zatrzasnął
mu dłonią bezpiecznik i ostro zakomenderował:
– Pod skałę, biegiem!
Pobiegli w stronę groty, a Har z głową zadartą ku górze (tym sposobem nakie-rowując czołową fotokamerę na miejsce, skąd przed chwilą upadł kij) wycofywał
się powoli.
W gałęziach, gęsto splecionych u wierzchołka, panował jednak niczym nie zmącony spokój. Po chwili dopiero trzask gałęzi dał znać o obecności kogoś —
czy też czegoś – na górze. Har, nie przestając patrzeć w górę, schylił się i po omacku podjął z ziemi kij. Przez chwilę ważył go w dłoni, jakby zastanawiał się, czy nie odrzucić go na powrót, lecz widocznie ta myśl nie przypadła mu do gustu, bo wycofał się tyłem w kierunku groty.
Ted badał wnętrze jaskini. Z miotaczem w dłoniach obszedł jej zakamarki i do-71
piero gdy przekonał się, że nie ma innych wyjść i bocznych odgałęzień, a przede wszystkim, że jest zupełnie pusta i sucha, zaprosił Ewę gestem do wnętrza. Har dołączył do nich po chwili.
– Nie chcę ich płoszyć – wyjaśnił krótko. – Zdążymy zapoznać się z nimi w bardziej sprzyjających okolicznościach. Niech im się zdaje, że mają nad nami przewagę. To ich ośmieli.
– Wszystko jest tu jakieś dziwne: zbyt łatwo nam idzie to odkrywanie nie-znanej planety – zauważyła Ewa. – Nie spotkaliśmy dotąd żadnego groźnego niebezpieczeństwa. Cała tutejsza przyroda przedstawia się nam jakoś zbyt łagodnie i spokojnie. . .
– Ależ tak jest właśnie ciekawiej – zauważył Har. – Trzeba samemu wy-ciągać wnioski.
– Czy nie wydaje się wam zaskakujące, że pierwsze żywe stworzenia, jakie napotykamy, okazują się istota rozumną? – zapytał Ted.
– Może to oznaczać, że trafiliśmy w okolicę szczególnie gęsto zasiedloną —
zauważyła Ewa.
– Albo też, że zamieszkują tu tylko istoty rozumne, różnych gatunków i na różnym poziomie rozwoju. . .
– No, no! – wtrącił Har. – Nie galopujmy. To, że powitały nas te, jak przypuszczamy, inteligentne istoty, może być czystym przypadkiem.
– Inaczej wyobrażałem sobie pierwsze z nimi spotkanie – skrzywił się Ted, rozcierając ramię. – Będę miał siniaka. Oryginalny sposób witania gości z odległego systemu planetarnego!
Rozpięli we wnętrzu pieczary, u samego wylotu, spory namiot pneumatycz-ny. Jego ścianki skutecznie izolowały od otaczającej atmosfery, zapewniając równocześnie stały dopływ tlenu, którego na zewnątrz było pod dostatkiem. Przez przejrzyste ściany można było obserwować polanę przed grotą.
Zdjęli z twarzy maski oddechowe i zabrali się do przygotowania posiłku składającego się z koncentratów i konserw. Woda na herbatę zawrzała błyskawicznie w specjalnym zbiorniczku. Zasiedli na rozpostartej folii i jedli w milczeniu. Adler od czasu do czasu rzucał bystre spojrzenia na polanę. Przed wejściem, oparty o kamienie, sterczał miotacz Hara. Małe pudełeczko zdalnego sterowania położył
Har tuż koło siebie.
Ted przychwycił te przelotne spojrzenia Adlera. Do tej pory było mu głupio, że w tak nieopanowany sposób zareagował na atak nieznanego napastnika. Miotacz przeciw istocie uzbrojonej w kij – to rzeczywiście jakoś nie tak. . .
– Myślisz, że oni mogą tu przyjść? – spytał, wskazując głową w stronę wylotu groty.
– Może. . . – mruknął Har między dwoma łykami herbaty.
– I dlatego. . . tamto?
Har uśmiechnął się ironicznie.
72
– Wydaje ci się, że mnie przyłapałeś na niekonsekwencji? Nie ciesz się. Nie będę do nich strzelał. Teraz jednak, gdy wiem, do kogo strzelać nie należy, mo-gę sobie pozwolić – w razie potrzeby – na strzelanie do innych napastników.
Z rozumną istotą można się bez tego dogadać.
– Nie bardzo jakoś chce mi się wierzyć w ten ich rozum. . . – powiedział Ted niechętnie. – No, niby te nacięcia na kiju. . . To może świadczyć, iż nieobce są im pewne uczucia estetyczne. Poza tym jednak zachowanie ich niezbyt jest logiczne: tamten uciekł za pierwszym szelestem. Ten znowu zaatakował podstępnie.
– Pierwszy nas nie widział, drugi zaś obserwował zapewne od dłuższej chwili, gdy szliśmy przez polanę – przypomniała Ewa.
– Trzeba zatem ustalić jedną bardzo istotną rzecz: czy oni boją się nas, czy nie – zaproponował Ted.
Ewa spojrzała na niego spod opuszczonych na wpół powiek i powiedziała przekornie:
– Ty, mój drogi, chciałbyś wszystko klasyfikować według sztywnych zasad: tak albo tak. Czy nie wydaje ci się, że mogą być wśród nich tchórzliwi i odważni, spokojni i zaczepni? Wśród istot inteligentnych występuje coś takiego, jak indy-widualność, charakter. . . Z tego też względu proponowane zagadnienie nie rokuje jednoznacznego i ogólnego rozwiązania.
– Brawo! – zawołał Har. – Cenna myśl! Można wprawdzie z dużą dozą pewności twierdzić, że zające boją się człowieka, a tygrysy nie. W wypadku istot inteligentnych tak ścisłej klasyfikacji nie da się przeprowadzić.
Po godzinnym odpoczynku zwinęli sprzęt i ruszyli w dalszą drogę, w kierunku połyskującej różowo linii szczytów. Celu wędrówki – szczytu z tajemniczym błyszczącym obiektem nie było stąd widać. Kryły go bliższe wierzchołki.
Zbocze pięło się coraz stromiej, miejscami zaczynały przezierać pod stopami płyty nagiej skały. Wszelka roślinność – nawet ta niska, przyziemna – znikała na tej wysokości. Gdy dalsza wspinaczka stała się uciążliwa, przygotowali aparaty lotne.
– Będziemy się kierować na najbliższy grzbiet – powiedział Har, wskazując kierunek. – Powinniśmy pokonać tę odległość w dwóch skokach. Przypominam, że mamy niewiele materiałów napędowych.
Ostatnie słowa wypowiedział, patrząc wyraźnie w kierunku Teda, aby zaś nie było wątpliwości, dodał:
– Z tego też względu niewskazane są akrobacje w powietrzu.
Patrzyli, jak ruszył powoli, zawieszony na tle stromej, spękanej ściany. Gdyby nie drganie powietrza u wylotu dysz aparatu lotnego, mogłoby się wydawać, że niewidzialna lina holuje go w górę. Zatrzymał się przylegając nagle do – zdawa-
łoby się – gładkiej w tym miejscu ściany. Ted podniósł do oczu lornetę i dopiero przy jej pomocy dostrzegł niewielką półkę, na której osiadł Har. Przez chwilę można było obserwować, jak szuka miejsca dla wbicia haka. Stłumione uderzenia 73
młotka dobiegły najpierw za pośrednictwem radia, a potem, jak echo, bezpośrednio do uszu oczekujących na dole. Ewa i Ted spojrzeli na siebie równocześnie.
Po raz pierwszy przekonali się, że głos biegnie wolniej od fal elektromagnetycznych. . .
– Opuszczam linę – zabrzmiało w słuchawkach i po chwili cienka, zakoń-
czona dwiema kluczkami linka zwisła tuż przed nimi.
Włączyli aparaty i ruszyli w górę. Har asekurował ich na wypadek, gdyby kierowany niezbyt wprawnymi rękami aparat lotny odmówił posłuszeństwa. Wybierał powoli linę, a Ewa i Ted – po raz pierwszy od wyruszenia z groty – mogli spokojnie rozejrzeć się dokoła. Ten sposób podróżowania był o wiele przyjemniej-szy od mozolnego „skrobania się” pod górę. Byli teraz wysoko ponad wierzchoł-
kami lasu. Po prawej stronie ciągnęło się kamieniste osypisko, po lewej ściana stawała się zupełnie pionowa, a nawet jakby nieco przewieszona. W dole, po lewej stronie grani, którą dotarli do stóp ściany, zieleniał zarośnięty żleb, wcinający się głębokim kanionem w masyw skalny. Środkiem wąwozu, między gęstym ko-
żuchem krzewów, przebłyskiwało srebrzyste pasemko strumienia.
– Popatrz, woda! – Ewa trąciła Teda łokciem. – Pierwszy strumień, jaki spotykamy na tej planecie. Myślę, że dalej pójdziemy jego doliną. . . To znaczy, pójdziemy jutro, po powrocie z góry. W ten sposób najłatwiej trafić do jakichś osiedli tubylców. . .
– O ile oni potrzebują wody w tym stopniu, co my – mruknął Ted sceptycz-nie.
W podobny sposób przebyli następny odcinek ściany i znaleźli się na szczycie wąskiego grzebienia skalnego ciągnącego się aż po wierzchołek stanowiący cel ich wędrówki. Pozostawione w skale haki miały posłużyć w drodze powrotnej do opuszczania się w dół bez pomocy aparatów.
W szkłach lornety nieznany obiekt przedstawiał się teraz jako jasny równo-boczny trójkąt czy piramida o ostro zarysowanych, prostych konturach, wyklu-czających możliwość przypadkowego ich uformowania przez przyrodę. Wiodła ku niemu w miarę gładka droga wzdłuż grani, przecięta tylko wąską rozpadliną stanowiącą przedłużenie kanionu widzianego podczas wjazdu na górę. Trzeba by-
ło raz jeszcze uruchomić aparaty lotne, by wykonać trzydziestometrowy skok na przeciwległą krawędź żlebu. Powiązani linką wszyscy troje oderwali się od zbocza. Ted, który śledził uważnie dno wąwozu, zawołał nagłe:
– Patrzcie, tam, między krzewami, nad strumieniem!
W dole, niknąc wśród zieleni i pojawiając się w miejscach, gdzie roślinność była rzadsza, przemykały szybko trzy maleńkie punkciki, kierując się wzdłuż strumienia w dół jaru. Har, który właśnie dotknął stopami skały po drugiej stronie rozpadliny, sięgnął po lornetkę i spojrzał w dół. Nim jednak Ted i Ewa znaleźli się obok niego, ruchome postacie zaszyły się w gąszczu.
– Widziałem niewiele – powiedział Har – ale wydało mi się, że biegły 74
w pozycji wyprostowanej.
– Więc to oni! – zapalił się Ted. – Czy opuścimy się na dno jaru?
Har pokręcił przecząco głową i poprawił plecak.
– Nie, mój drogi. Mamy w tej chwili inne zadanie. Nie możemy biegać za każdym spotkanym tubylcem. W ten sposób niczego nie osiągniemy.
– Dlaczego mamy ich unikać.? – Ted nie potrafił opanować niecierpliwości.
– Przecież nawiązanie kontaktu. . .
– Spadając prosto z nieba nie mielibyśmy zbyt wielu szans na nawiązanie kontaktu. Pewne jest natomiast, że napędzilibyśmy im strachu. Zanim spróbujemy zbliżyć się do nich, musimy o nich to i owo wiedzieć. A co wiemy?
Ted musiał w duchu przyznać, że niewiele, i bez dalszych protestów ruszył
śladem Adlera, potykając się na kamieniach, bo głowę wciąż mimo woli zwracał
to w lewo, to w prawo, wypatrując po dolinach tubylców czy choćby śladów ich obecności. Po obu jednak stronach grzbietu rozciągały się tylko dzikie, zarośnię-
te doliny, na dnie których połyskiwały cienkie strużki potoków. Jedynym śladem rozumnej działalności był ten trójkątny zarys przed nimi, kontrastujący z nierównymi, poszarpanymi grzebieniami skał, które co pewien czas przesłaniały jego widok.
ROZDZIAŁ DZIEWI ˛
ATY
O POT ĘDZE MATEMATYKI, ZŁODZIEJACH
I NIEZBYT ODWA ŻNYM POTWORZE
W miarę zbliżania się do niego, trójkąt nabierał kształtów bryły. Jego lśnią-
ca powierzchnia uwypukliła się w pobocznicę stożka spoczywającego podstawą w środku równej jak stół płaszczyzny szczytu. Miał około dziesięciu metrów wysokości i tyleż średnicy u podstawy.
Srebrzysta jak zwierciadło powierzchnia była jednolita i gładka. Otoczenie oczyszczone z głazów i jakby specjalnie zniwelowane sprawiało, że stożek wy-glądał jak pomnik w środku brukowanego miejskiego placu jakiegoś starożytne-go miasta. Porównanie takie nasunęło się oczywiście tylko Adlerowi. Ewa i Ted przystąpili od razu do bliższych oględzin stożka. Po przeciwległej jego stronie, na wysokości ludzkiej twarzy, widniało kwadratowe zagłębienie, którego dno pokryte było rzędami wypukłości, przypominających główki śrub czy nitów.
Har, przywołany w to miejsce, z nadzieją oglądał z bliska i przez lupę owe wypukłości. Ostrożnie zbliżywszy palec, nacisnął pierwszy z brzegu guziczek.
„Nit” cofnął się bez oporu na kilka milimetrów w głąb ściany, a po odjęciu palca powrócił do pierwotnego położenia. Har nacisnął koleino kilka przycisków bez żadnego jednak widocznego rezultatu.
Przycisków było sześćdziesiąt cztery – osiem rzędów po osiem w każdym.
Dawały się wciskać kolejno i po kilka naraz, a nawet wszystkie razem.
– No i co nam powiesz, specjalisto od tajemniczych budowli? – zapytał Har poważnie, patrząc na Teda. – Czyżby gospodarzy nie było w domu? Na dzwonek nie odpowiadają!
– Myślę – powiedział Ted niepewnie – że to jest zamek szyfrowy. . .
– Na to wygląda. Trzeba jednak jeszcze znaleźć szyfr oraz. . . drzwi, które on otwiera.
– Przy tej ilości przycisków liczba kombinacji jest wprost niewyobrażalna.
Nie zgadniemy, które należy wcisnąć, a które muszą pozostać nie wciśnięte, by urządzenie zadziałało.
– Jeśli to jest dzieło twórców .Starej Bazy, to znając ich upodobania do drą-
żenia tuneli w skałach, można przypuszczać, że pod stożkiem znajduje się zejście 76
do podziemi – zauważyła Ewa.
– Tylko że tam nie stosowano takich przemyślnych zabezpieczeń – powiedział Ted.
– To chyba nie powinno nas dziwić – wtrącił Har. – Tam, na nie zamiesz-kanej Orfie, nie było przed kim zamykać. . .
– Więc przyjmujemy hipotezę, że i Starą Bazę, i ten stożek zbudowały te same ręce? – zapytała Ewa.
– O rękach nie było mowy! – zaśmiał się Har. – Powiedzmy raczej: macki. Istoty pozaziemskie powinny mieć macki. Tak piszą we wszystkich prawie powieściach. A tak zupełnie poważnie mówiąc, to jestem skłonny posądzać o to przybyszów spoza tego układu.
– Dlaczego nie mieszkańców Flory? – zagadnęła Ewa.
– Te dzikusy na etapie struganego kija? – oburzył się Ted. – Oni mieliby wznosić takie budowle? I może jeszcze latać na Orfę? Nonsens!
– Mylisz się, Ted! – zaoponował niespodziewanie Har, który raz jeszcze zabrał się do oglądania przez lupę powierzchni stożka. – To, że potrafią zastrugać kij, nie określa górnej granicy ich możliwości, tylko dolną.
– Hm. . . Niby racja. . . – zgodził się Ted po chwili namysłu. – Może w chwilach wolnych od genialnych poczynań zajmują się głupstwami, rzucają patykami w istoty przybyłe ż innego układu planetarnego i tak dalej. . .
– Wcale nie powiedziałem, że to Floryci zbudowali stożek – wyjaśnił Har spokojnie. – Nie chcę tylko, byśmy sobie wmawiali jakieś zdanie na temat ich inteligencji. Lepiej przecenić niż nie docenić ich możliwości. A co do stożka, to jednak wydaje mi się, że został zamknięty przed Florytami.
– Przez kogo?
– Przez budowniczych oczywiście!
– Może jedni Floryci ukryli tu coś przed innymi? Na przykład jakaś lepiej rozwinięta rasa przed inną, żyjącą w stanie półdzikim? – podsunęła Ewa.
– Ciekawa myśl! – podjął Adler. – Prościej jednak będzie założyć, że to przybysze z zewnątrz zamknęli tu coś przed Florytami. Z punktu widzenia teorii rozwoju społeczeństw trudno przypuścić, by na jednej planecie żyły dwa gatunki istot rozumnych o tak diametralnie różnym stopniu rozwoju. . . Zresztą, dyskusja zaczyna być jałowa. Trzeba otworzyć ten stożek, dotrzeć do wnętrza, a wtedy na pewno wiele się wyjaśni.
– Pozostaje nam chyba palnik plazmowy. Nie mamy go jednak ze sobą – zauważył Ted. – A nawiasem mówiąc, bardzo bym się śmiał, gdyby to się okazało litą bryłą. . .
– Zdaje się, że to jest jakieś tworzywo ceramiczne o niebywałej twardości —
powiedział Har, chowając sklerometr. – Żadna naturalna siła tego nie nadgryzie, a i z pomocą palnika nie będzie to łatwe. Poza tym nie chciałbym się uciekać do 77
tak brutalnych metod. Jeśli to się w ogóle otwiera, to powinniśmy popróbować rozumem, nie siłą. . .
– A jeśli nie? Może nie otwiera się w ogóle? Może to tylko znak obecności przybyszów na planecie?
– Może. . . – mruknął Har. – Umieścili ten stożek w tak widocznym miejscu. . . To może być znak dla Florytów. Oznaczałoby to, że Floryci byli w stanie tak niskiego rozwoju, iż przybysze nie mogli się im przedstawić, dojść do porozumienia. . .
– . . . i pozostawili ten znak swej obecności dla przyszłych pokoleń, które potrafią zrozumieć jego znaczenie – przerwał mu Ted. – Stożek zbudowany jest w ten sposób, jakby jego zadaniem było przetrwać wszelkie kataklizmy na przestrzeni tysiącleci!
– Jeśli tak. . . – zaczął Har powoli – . . . to szukajmy klucza! Zostawiając dla Florytów ten stożek, musieli zostawić i klucz do jego wnętrza!
– Po co, według ciebie, aż tyle kombinacji? Nie prościej byłoby pozostawić to otwarte?
– Nie! Po pierwsze, chodziło o zabezpieczenie przed wpływami atmosferycz-nymi. Po drugie, Floryci byli zbyt zacofani w stosunku do przybyszów i mogliby zniszczyć to, co im pozostawiono. Jeśli kiedykolwiek dojdą do takiej fazy rozwojowej, że zaczną badać swą planetę, będą szukali sposobu dostania się do stożka.
Gdyby nie te przyciski, można by sądzić, że otwarcie stożka przeznaczone im by-
ło na etapie palnika termojądrowego. Przyciski zamka szyfrowego świadczą, iż wymagano od nich raczej umiejętności logicznego wnioskowania. . .
– Czego więc mamy szukać? – spytał Ted.
– Jakiegoś znaku, instrukcji w postaci rysunku czy czegoś w tym sensie. . .
Obejrzyjcie dokładnie całą powierzchnię stożka, od góry do dołu.
Unieśli się przy pomocy aparatów lotnych i zawieszeni tuż przy gładkiej powierzchni balansowali coraz wyżej, z szumem silników, jak trzy wielkie trzmiele wokół kielicha kwiatu. Ewa dotarła pierwsza do wierzchołka i zawieszona nad spiczastym zakończeniem stożka badała powierzchnię srebrzystej tafli.
– Jest! – zawołała nagle, opadając nieco niżej. – Wierzchołek jest zakoń-
czony maleńkim płaskim ścięciem o powierzchni nie większej od paznokcia. Tu, na tym kółku, jest coś wyryte, jakieś znaki. . . Nie widzę dobrze, ten aparat strasznie huśta. Chwileczkę!
Ewa opuściła się nad samą powierzchnię, a potem wyłączywszy aparat ob-jęła rękami wierzchołek i tak zawieszona, mając przed oczami maleńkie płaskie ścięcie, dyktowała:
– Tu są wyryte same kropki! Ułożone są kolumnami, jak otwory w taśmie programowej starego typu. W pierwszej jest. . . jedenaście, dalej siedem, pięć, trzy, dwa. To wszystko.
78
Włączyła silnik i po chwili była na dole. Har trzymał przed oczami notes z wy-pisanym rzędem cyfr. Ewa wyrysowała punkty w takim porządku, w jakim były wyryte.
– To na pewno klucz cyfrowy! – zawołał Ted i pobiegł do przycisków. —
Jak tam było? Jedenaście, siedem. . .