355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Ósmy krąg piekieł » Текст книги (страница 9)
Ósmy krąg piekieł
  • Текст добавлен: 6 октября 2016, 00:25

Текст книги "Ósmy krąg piekieł"


Автор книги: Krzysztof Boruń



сообщить о нарушении

Текущая страница: 9 (всего у книги 11 страниц)

XV. MISJA

Modlił się długo i żarliwie. Półmrok wypełniający kaplicę, płomyk wiecznej lampki przed ołtarzem i cisza panująca wokoło działały kojąco po ostatnich, jakże pełnych nerwowego napięcia godzinach. Czuł się tak, jak gdyby po dalekiej, męczącej podróży wrócił w mury klasztorne, gdzie spokoju i kontemplacji nie mącą odgłosy Przemijającego Świata. Bo też łuna bijąca od ulic i gmachów tylko nieznacznie rozpraszała tu ciemności, a nawet szum „wiecznego miasta”, jakimś cudownym sposobem, nie był w stanie przekroczyć progu świątyni.

Chwilami wydawało mu się, iż to wszystko, co przeżył w ostatnich miesiącach, było tylko koszmarnym snem, że nic się nie zmieniło, i tak, jak od lat wielu, modli się nocną godziną samotny w kościele. Niestety, świadomość rzeczywistości wracała raz po raz, mącąc spokój, jaki spływał w jego duszę wraz ze słowami modlitwy. Chciał zapomnieć o świecie istniejącym za tymi murami, lecz jednocześnie ogarniał go lęk, czy pragnienie owo nie jest grzeszną ucieczką od tego, co niezbadane wyroki Opatrzności jemu przydały w udziale. Czyż to, że znalazł się na Ziemi w czasach nowego upadku – jak je w myślach nazywał – nie było próbą? A może to nie tylko próba, lecz także misja, której musi sprostać, nie bacząc na słabość ciała i ducha, inaczej bowiem popełniłby zdradę wobec Pana Najwyższego.

Ta myśl, kiełkująca od wielu tygodni w jego mózgu, teraz narzucała się z nieodpartą siłą.

Z jakąż nadzieją i ufnością szedł jeszcze dwanaście godzin temu przez plac przed bazyliką.

To, co tu ujrzał, prześcigało najśmielsze oczekiwania: oto Stolica Piotrowa jeszcze piękniejsza niż ta, którą widział przed wiekami. Wówczas wznoszono dopiero kopułę bazyliki, nie było wspaniałego portyku, setek posągów świętych pańskich, spoglądających z góry na plac. Nie wznosił się tu jeszcze ogromny obelisk z krzyżem na szczycie.

Ten widok „największego kościoła świata” pochłonął go bez reszty. Nie zwracał niemal uwagi na grupy ludzi dążących w różnych kierunkach. Ginęły one zresztą wśród kolumnady okalającej plac Św. Piotra w ogromie przedsionków i naw kościoła.

Szedł coraz dalej i dalej, jak we śnie, a usta jego powtarzały machinalnie słowa modlitwy Pańskiej: – Przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja, jako w Niebie tak i na Ziemi…

Jak długo trwała ta wędrówka – nie wiedział. Nie zdawał sobie sprawy, dokąd i po co dąży. Nagle ujrzał przed sobą ołtarz i księdza w ornacie, wznoszącego w górę kielich. Rzucił się na kolana, a w ściśniętym wzruszeniem gardle uwięzły słowa modlitwy. Nic to, że nabożeństwo różniło się liturgią od tego, do którego przywykł w swym przeszłym życiu.

Zdążył już oswoić się z myślą, że czas wszędzie pozostawił ślady… Istotne było, że treść sakralna pozostała ta sama.

Gdy tak klęczał, chłonąc chciwie oczyma każdy ruch kapłana przy ołtarzu, poczęło wzbierać w nim pragnienie zrzucenia z siebie ciężaru grzechów, dźwiganego od miesięcy.

Czuł, że nie jest godzien przystąpić do Stołu Pańskiego.

Na prawo pod ścianą ujrzał księdza w konfesjonale. Klęcznik przed kratą był wolny. Czyż mógł przewidzieć, że spowiedź ta stanie się dla niego nową, jakże ciężką próbą.

Czy postąpił tak, jak powinien był postąpić? Czy gniew, który go ogarnął po słowach spowiednika, był gniewem świętym? Policzkując tego fałszywego sługę bożego uczynił tak, jak nakazywał mu obowiązek. A jednak…

Ale czy mógł inaczej? Czy wolno mu było pozostać biernym wobec herezji głoszonej z konfesjonału?

Gdybyż mógł mieć pewność, że to był tylko jeden zbłąkany brat… A jeśli ich jest wielu?

Jeśli Szatan i tu rzucił swe zatrute ziarna? Wszak bywało już nieraz…

Dlaczego tu wszyscy jakoś dziwnie patrzą na niego? Dlaczego, gdy po incydencie ze spowiednikiem zbliżył się do grupy rozmawiających księży, miast poprzeć go, rozpierzchli się w milczeniu? Dlaczego nie odpowiadają na jego pytania? Unikają z nim szczerej rozmowy? Nawet ów młody kleryk, który zapytany o kardynała Lorce doprowadził go aż do bram pałacu gdzie mieści się Papieski Komitet Nauk Historycznych – na indagację odpowiadał tylko półsłówkami…

I czy istotnie kardynał był aż tak zajęty, że nie mógł go tego wieczora przyjąć? Prawda, wyznaczono termin audiencji na rano i zaproponowano zwiedzenie pałacu, a gdy zapragnął pomodlić się w kaplicy, pozostawiono go tu samego. Lecz instynktownie czuł, że wokół niego „dzieje się coś,” czego nie może zrozumieć…

Szmer otwieranych drzwi i przytłumiony odgłos kroków przerwał potok myśli zakonnika.

Ktoś szedł wolno w kierunku ołtarza. Był coraz bliżej i bliżej Modesta. Wreszcie zatrzymał się kilka kroków od niego i wsparł ciężko na klęczniku.

Znów zapanowała cisza, przerywana tylko rytmicznym oddechem dwóch ludzi.

Trwali tak obaj dłuższą chwilę, aż w końcu Modest, nie mogąc pokonać wzrastającego w nim nerwowego napięcia, odwrócił głowę i spojrzał.

Obok niego klęczał starzec w długiej jasnej szacie. Czy była to sutanna czy habit zakonny, tego Münch nie potrafił odróżnić.

– W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego – przemówił starzec po łacinie, dostrzegłszy ruch głowy inkwizytora.

– Amen! – dokończył Modest podnosząc się z klęczek.

– Przejdźmy tu do ławki, synu – powiedział wskazując na stalle. – Tu widniej.

Starzec usiadł, zaś Modest stanął obok w milczeniu i dopiero na przyzwalające skinienie zajął miejsce obok niego.

– Chcesz się widzieć z kardynałem Lorcą?

– To wy, eminencjo? – wyszeptał Münch wpatrując się w twarz starca.

– Nie. Nie jestem kardynałem Lorcą. Jutro cię przyjmie. Powiedz mi jednak, o czym chciałeś z nim mówić?

– Ja… – rozpoczął i urwał. Potem nagle wyrzucił z siebie bezładny potok słów. – Ja…

Ojcze czcigodny, ja nie wiem. Ja widzę, a nie rozumiem… Ja słyszę, a uszom nie śmiem wierzyć… To wszystko… ten świat… ja nie wiem… Może błądzę… Ale przecież… Ojcze, ja boję się…

Umilkł raptownie.

– Czego się boisz, synu? Otwórz przede mną serce, a może potrafię ci pomóc.

Łagodne oczy starca patrzyły z powagą na Modesta.

– Tak, ojcze. Moja dusza jest słaba i potrzebuje pomocy… – Mówiono mi, że byłeś na mszy.

– Tak, ojcze, byłem. Powiedz mi, ojcze czcigodny, ty, który z pewnością jesteś blisko kardynałów, może nawet widujesz Jego Świątobliwość… Powiedz mi: czy ten świat jest światem bożym? A Kościół nasz święty? Gdzie władza jego sięga? Czyżby tylko tu, w Rzymie?…

– Widzisz… – odrzekł z powagą starzec – wiele się zmieniło… Inaczej jest dziś, niż było wówczas, kiedy widziałeś ten świat młodymi oczami. I nasze zadania są inne, choć cele te same.

– Ale przecież są księża! Są biskupi! Kardynałowie! Ojciec Święty!

– No, tak. Ale… Dlaczego Kościół nie walczy? Dlaczego pozwala?

– Na co, synu?

– Jak to na co, ojcze? Przecież to nie jest to!… Gdzie jest Królestwo Boże na Ziemi? Czyż nie dalej jego jesteśmy, niźli bliżej?

– Nie nam mierzyć drogę, którą przyjdzie jeszcze przebyć. Droga ta jeszcze daleka, ale nie taka, jak ci się, synu, wydaje… Jedno ci powiem: nie wszystko to, co za konieczny przymiot Królestwa Bożego uznawać zwykliśmy właściwie rozumiano przed wiekami.

– Tak, ojcze, heretyków i kacerzy wielka moc się namnożyła…

– Nie to miałem na myśli. Posłuchaj i rozważ to, co ci powiem. W życiu człowieka różne są okresy: dzieciństwo, młodość, wiek dojrzały… Dobra matka, troskająca się o swe dziecię, za rączkę nieraz je prowadzać musi, bo niewiele rozumie ono z tego, co mu na dobre albo na złe wyjść może. Kiedy zaś rozsądku młoda latorośl zaczyna nabierać– pouczeniem, rozkazem i ostrzeżeniem, a czasem też nagrodą albo i karą matka wskazuje mu drogę życia. Potem przychodzi wiek młodzieńczy, jakże trudny dla obojga okres. Młodość buntować się poczyna przeciw władzy matczynej. Chce być samodzielna, samemu rozumem dochodzić, co dobre a co złe. Myli się przy tym nie raz, doświadczenia nie mając i skrycie żałuje, że wskazań matczynych nie słuchała. Ale i matka powinna wykazywać w tym czasie wiele wyrozumiałości, cierpliwości i rozwagi. Jeśli tego nie potrafi, może zaufanie dziecka postradać i miast je przy sobie utrzymać, na zawsze utracić. Kiedy wreszcie dojrzałość człowiek osiągnie, radą i przestrogą mu tylko trzeba służyć, otuchy dodawać… Nie nakazy i przyzwolenia, lecz własny rozum i umiejętność odróżniania ziarna od plew winny drogę wskazywać… Źle, gdy matka zbyt późno tę prawdę pojmie…

Starzec umilkł i zamyślił się.

– Dlaczego o tym mi mówisz, ojcze czcigodny? – zapytał Münch po chwili, na próżno usiłując zrozumieć sens usłyszanych słów.

– Dlaczego mówię? – starzec ocknął się z zamyślenia.

– Słuchaj! Kiedyś, dawno temu mniemano, że człowiek jest i pozostanie zawsze taki sam, jakim go Stwórca do życia powołał. Ale tak nie jest. Ludzkość, na podobieństwo człowieka, ma też swe dzieciństwo, młodość i wiek dojrzały… Pięć wieków temu w młodość ona wkraczała, dziś wieku dojrzałego poczyna dochodzić.

– Dziwne i niepojęte jest to, o czym mówisz, ojcze. Czy chcesz powiedzieć, że tak właśnie ma spełnić się przyrzeczenie Pana Naszego Jezusa Chrystusa o Królestwie Bożym? To być nie może!

– Jeszcze nie nadszedł czas… Trzeba więcej kochać i więcej rozumieć… Jeśli dziś świat nie z Kościołem, lecz obok Kościoła przechodzi, to chyba dlatego, że nie dość mocną była nasza wola kochania.

– Ojcze! Czyż może być bliski Bogu świat, który wierzy tylko w rozum? Który nie widzi Boga i nie czci Go, jak przykazał czynić Zbawiciel? Przecież napisane jest: „Wniwecz obrócę mądrość mądrych a rozum rozumnych odrzucę! Albowiem mądrość tego świata głupstwem jest u Boga”.

– To, czego nauczał Chrystus Pan, jest prawdą wieczystą. Ona jest dla nas, którzy wierzymy w Zbawiciela, drogowskazem. Ale wieczystość prawdy w jej treści spoczywa, a nie w słowach tylko. Słowa różnie tłumaczone bywały, nie zawsze tak, jak należało. Często niewiedza, jak bielmo, oczy przysłaniała. Czasem i potrzeba doraźna… Tłumaczyć słowa Pana Naszego to sprawa niełatwa, wielkiej wiedzy i mądrości wymagająca. Mówisz, że dziś człowiek wierzy tylko w rozum. Tak jednak nie jest. Czy myślisz, że o samą mądrość dla mądrości tu chodzi? Rozum pozwala człowiekowi wybrać dobro, a odrzucić zło.

– Nie zawsze, ojcze. Herezja często do rozumu się odwołuje… Kiedy wiary zabraknie, nic z mądrości. „Nie posłał Bóg Syna swego na świat, aby sądził świat, ale by świat był przezeń zbawiony. Kto wierzy weń, nie będzie osądzony. Ale kto nie wierzy, już jest osądzony, iż nie wierzył w Imię Jednorodzonego Syna Bożego”!

Umilkł patrząc na starca wyczekująco.

– Dlaczego nie mówisz dalej? – zapytał starzec surowo. – Jakie są dalsze słowa?

Münch zmieszał się.

– Nie pamiętam, ojcze.

– Więc ci przypomnę: „A ten ci jest sąd, że światłość przyszła na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność niż światłość, bo były złe uczynki ich. Każdy bowiem, kto źle czyni, nienawidzi światłości i nie idzie na światłość, aby nie były zganione uczynki jego.

Lecz kto czyni prawdę, przychodzi do światłości, aby były jawne uczynki jego, iż w Bogu są czynione!”

– Do czego zmierzasz, ojcze? – zapytał Modest niepewnie.

– W czym widzisz zło świata tego, synu? Mówisz, że Kościół nie walczy? Gdzież owa nieprawość, którą toleruje? Wymień ją!

– Ojcze, byłem w kościele i widziałem…

– Co widziałeś?

– Widziałem ludzi, którzy się nie modlą!… Słyszałem z ust kapłanów słowa, które w moich czasach zmazać mógł tylko ogień! Chciałem się wyspowiadać… Oczyścić duszę z grzechu, który na niej ciąży… I nie mogłem! Czy ty wiesz, ojcze – podniósł głos – że tu, w samej stolicy Piętrowej, sami kapłani… Nie! Czy można tego nie widzieć?! Zaraza! Zaraza! Trzeba wypalić! Trzeba zniszczyć!!!

– Co chcesz zniszczyć?

– Powiedz, ojcze! Cóż Święte Oficjum?! Może już nie istnieje?! – zapytał z lękiem.

– Wiele się zmieniło…

– Co?! I ty też to mówisz? Ja nie rozumiem. Wszędzie słyszę te słowa! Oni też to mówili!…

– Kto?

– Tamci!… Od których uciekłem… Może źle uczyniłem? Może trzeba było zostać?…

Walczyć?…

– Z kim?

– Z Szatanem! – przypadł gwałtownie da starca. – A czy ty… ty, ojcze, czy wierzysz w Boga?!

– Wierzę.

– Gdzie on?

– Wszędzie.

– Nieprawda! Nieprawda! Tam, gdzie Boga się nie chwali, otwiera się dostęp mocom piekielnym! Czyż może być prawość bez przestrzegania przykazań? „Będziesz miłował Pana Boga swego ze wszystkiego serca swego, ze wszystkiej duszy twojej, ze wszystkiej siły twojej, ze wszystkiej myśli twojej!”

– „A bliźniego swego jak siebie samego”.

– Właśnie! Czy wolno zapominać o jego duszy? Powiedz, ojcze! Widziałem księgi. Wiele ksiąg. Strasznych ksiąg. Wystarczy spojrzeć na nie, aby. zrozumieć, komu służą… Ze złego ziarna nie zbierzesz dobrych plonów.

– Tak, synu. Ale tylko w pełnym świetle można dostrzec, czy ziarno jest złe, czy dobre.

– Tym światłem są prawdy przez Boga objawione. Symbol wiary na Soborze w Trydencie przyjęty mówi, że…

– Wiem, synu – przerwał łagodnie starzec. – Nie jestem pewien, czy mnie zrozumiesz, ale c! to powiem, że choć prawda jest wieczna i zawsze ta sama, inaczej dziś widzi Kościół sens walki o nią niż na Soborze Trydenckim.

– Inaczej?! – Modest wpatrzył się z lękiem w twarz starca. – A więc tak?! Wiedziałem…

Oto tu! W Rzymie! W murach świątyni Piętrowej… Słuchaj, ojcze! – chwycił go za ramię i potrząsnął gwałtownie. – Powiedz mi: czy nie widzisz w tym palca bożego. Iż ja, nędzny sługa Kościoła, znalazłem się tu?

– Nic się nie dzieje wbrew woli Pana Naszego…

– Tak. Właśnie tak. Jestem tu, bo Bóg tak chciał! jestem tu, aby dać świadectwo Prawdzie!

Przed Bogiem i światem!… Czy wolno dopuszczać, aby podnosiła głowę herezja? Aby moc szatańska panowała nad ludem bożym? „A kto by się mnie zaparł przed ludźmi, zaprę się go i ja przed Ojcem moim?” Trzeba obudzić śpiących!!! „Nie przyszedłem dawać pokoju, ale miecz!” Czyż nie takie są słowa Pana Naszego Jezusa Chrystusa? Nie może być pokoju między prawdą i fałszem! Między siłami niebios i piekieł! Tyś już stary, ojcze, nie masz może sił, żar d uszy twe j wygasł… Ale ja ten żar czuję!… Dojdę choćby do samego papieża!

– I co mu powiesz? – zapytał starzec cicho.

– Powiem mu… Powiem, że gotów jestem dać z siebie siły wszystkie, a jak trzeba i życie…

Aby dać świadectwo Prawdzie! Niech mi tylko zezwoli, a uczynię wszystko, aby imię boże znów zajaśniało na tej ziemi pełnym blaskiem! Niech głos jego ze stolicy Piotrowej wstrząśnie sumieniami pasterzy, którzy swej owczarni poniechali!… Niech ogłosi nową, świętą krucjatę przeciw nieprawości świata tego… Niech zadrżą ci, którzy zadufani w swą moc, nad kościół Święty wynosić się ośmielają!

– Nie tędy wiedzie droga, synu. Bywało kiedyś, że samo imię Świętego Kościoła za świadectwo prawdy służyło. Ale pomyśl, synu, czy samo imię wystarczy? Przecież nie w samym jego imieniu sens i racja Prawdy. Kościół jest takim, jakie są sługi jego. I niech pilnie baczą na siebie, a za jego imieniem się nie kryją! Nie żyjemy sami na Ziemi i racje nasze ważone są tak samo jak innych…

– Prawda Chrystusowa jest wieczna!

– Wieczna! Ale racje jej trzeba światu ukazywać nie siłą oręża, lecz uczucia i rozumu. Co więcej, nie można ich raz na zawsze dowieść, choćby i przed wiekami użyteczne były. Trzeba te racje udowadniać co dnia, za każdym razem od nowa. Świat bowiem inny jest dziś, niż był wczoraj, i inny będzie jutro. Udowadniać, a nie narzucać, przekonywać, a nie żądać ślepego posłuchu. Trzeba ze światem wieść rozmowę rzeczową, umieć swego dowieść, ale i innych argumenty przyjąć, jeśli są słuszne.

– Czyż można z wrogami wiary paktować?

– W innych czasach dziś przyszło nam żyć, synu – powiedział z westchnieniem starzec. – Nie myśl, że Kościół nasz nie boleje nad tym, iż świeckie formy bytowania ludzkiego dominację na tym świecie zdobyły. Czy jednak nie dana nam lepsza, ewangeliczna cząstka?…

Gniew i oburzenie choćby z najsłuszniejszych wypływały intencji, na manowce mogą prowadzić… Rozwagi dużo potrzeba i cierpliwości. Łatwiej zgubić niżeli odzyskać zgubę.

Pomyśl, synu…

Mnich patrzył niepewnie na starca.

– Nie wiem, co znaczą słowa twoje, ojcze czcigodny. Starzec opuścił głowę na piersi i przymknąwszy powieki trwał tak nieruchomo dłuższą chwilę.

– Pytasz, synu, czemu Kościół do krucjaty nie wzywa? – podjął wreszcie, jakby z wysiłkiem. – Był czas, gdy świat, który cię tak przeraża, dopiero rodzić się poczynał.

Wydawało się wtedy, że tylko poprzez walkę z tym światem można ludzkość dla Boga uratować. Ale chociaż Kościół nasz nie szczędził sił – a wierz ml, siły jego wówczas niepomiernie potężniejsze niż dziś były – nie na wiele się to zdało. Chociaż bowiem jest to świat nie w wierze, lecz w rozumie swych dróg szukający, wiele zła i nieprawości od wieków człowieka trapiących zdołano w nim wyplenić. I w tym jego siła!… Nie może być więc on dziełem Szatana, jak mniemasz, synu. Ślepotą byłoby nie widzieć tego i właściwych wniosków nie wyciągnąć… Nie przeciw światu temu, lecz wraz z nim podążyć trzeba, pilnie bacząc, aby drogi nie zgubić i tego, co najcenniejsze w spuściźnie chrystusowej, nie zatracić.

Nie o blaski chwały Kościoła tu chodzi lecz o jego istnienie… Czy ty mnie rozumiesz?

– Tak, ojcze. Straszny jest sens tego, co mówisz…

– Nie bądź małej wiary! Drogi Opatrzności są niezbadane…

– Wiem o tym. Ale… jeśli właśnie z woli Opatrzności ja tu… poprzez wieki przeniesiony…

Starzec poruszył się niecierpliwie.

– Słuchaj co ci powiem: wiele już kąkolu od twoich czasów wypleniono na ziemi i boję się, abyś, szukając go zbyt gorliwie, dobrego ziarna nie zdeptał…

– Czyżbyś gotów był twierdzić że świat ten może Boga radować?

– Myślę, synu, że więcej niż ten z którego przybyłeś.

– To nieprawda! – zawołał inkwizytor z oburzeniem. – Otwórz szerzej oczy, a zobaczysz!

Ten świat nie może być Panu Naszemu miły! Ludzie nie szukają Boga, lecz przyjemności ziemskich!… Nie prawdy, lecz jej zaprzeczenia? Wydaje im się, że są mądrzejsi od Boga samego! O naiwni! O ślepi! Wydaje im się, że władają naturą, a nie widzą, że to tylko diabelska sztuka i omamienie! Czy nie widzisz, ojcze, że górze nam? Doszło już do tego, że nikt na tej ziemi, nawet mąż świętobliwy, nie dokona kroku bez pomocy diabelskich sił!…

Nie zaspokoi pragnienia i głodu, nie okryje swego ciała, nie schroni głowy przed ciemnością nocy! Nawet ja, choć mam oczy otwarte i widzę zło, musiałem z pomocy tych ciemnych sił korzystać, aby móc dotrzeć tu, do Piotrowej Stolicy!

Starzec pokręcił przecząco głową.

– Mylisz się, synu. To nie są dzieła szatana. To stworzył człowiek swą pracą i wytrwałością. A Bóg mu błogosławił!

– Jak możesz tak mówić? Ja wiem lepiej!

– Pycha przemawia przez ciebie, synu. Pycha i niewiedza.

Mnich uniósł ręce. Już chciał uderzyć starca, ale się opamiętał. Opuścił głowę w pokorze.

– Dziękuję ci, ojcze, żeś mnie ustrzegł od grzechu. Jam proch tylko i nędzny robak. Ale jeśli Pan Nasz zechce… Ojcze! Ja nie przez pychę tak mówię! Nie wiesz, co przeżyłem…

Niczym są czyśćca otchłanie! Choć i tam dane mi było przebywać. Tu, na Ziemi najcięższa próba! Najtrudniej pokonać samego siebie… Swego ułomnego ducha i grzeszne ciało. Czy wiesz, ojcze, że nim oczy mi się otwarły, stanąłem na brzegu przepaści piekielnej?

– Mów synu. Powiedz wszystko szczerze.

– Straszny grzech ciąży na mej duszy. Jakąż pokutą zmazać go potrafię? Czy zasłużę na przebaczenie?

– Wiem, twoje życie nie było łatwe. Znaczyły je krew i ogień… Ale to minęło i nie powróci. Nie ty byłeś zresztą winien temu.

– Nie to, ojcze. Ja – zgrzeszyłem słabością. Czy wolno mnie usprawiedliwiać? Ja nie chciałem widzieć, jak jest naprawdę… Nie chciałem pamiętać, że piękno ciała rzadko idzie w parze z pięknem duszy. Ojcze! Ja wielbiłem ją jak świętą! Całowałem kraj jej szaty..

Czyżbym aż tak był ślepy? Szatan tylko dlatego mógł przysłonić mi oczy, że sam dałem mu przyzwolenie.

– O czym mówisz? Nie rozumiem.

– Ojcze. Ja wielbiłem… czarownicę.

Starzec poruszył się niespokojnie.

– Jeśli tylko o to chodzi…

– Czy Bóg mi przebaczy?

– I dlatego uciekłeś?

– Nie, ojcze, ja nie uciekłem. Wiem, że moim obowiązkiem jest uratować jej duszę.

Choćby i z pozoru wbrew jej woli… Wbrew jej ciału!

Starzec wstał.

– Myślisz, że Boga radował widok płonących stosów? – rzucił z sarkazmem. – Że w imię Jego należy łamać piąte przykazanie?

Münch stropił się, ale tylko na chwilę.

– Bóg boleje nad zatratą duszy człowieka. Ciało jest śmiertelne i słabe… Nie nad nim należy boleć… Celem jest zbawienie duszy! Powiedz, ojcze, cóż stało się z Kościołem?

Gdzież jego siła i nieugiętość w służbie sprawy bożej? Czy rosną szeregi walczących?

– Nie w ilości rzecz…

– Jakiż jest więc według ciebie sens istnienia Kościoła?

– Pomagać ludziom dobrze czynić. Dawać im otuchę…

– Otuchę? Ale przecież…

– Tłumaczyłem ci już, ale widzę, że nie pojąłeś porównania… Świat i Kościół różnymi Idą drogami, lecz cele Ich nie są sprzeczne. Wierzę w to głęboko. W tym przejawia się mądrość boża. A nasze zadania, sens służby naszej?… Pomagać ludziom. Ci, którzy potrzebują pociechy i słowa bożego, znajdują je w Kościele…

– A ilu jest tych potrzebujących? Czy wielu?

– Po co liczyć… Wierz mi: za tych, co Boga ustami i myślą nie chwalą, modlić się nam w dwójnasób trzeba. Ale najważniejsze jest, aby ludzie byli lepsi… Nie dla nagrody w niebie ani strachu przed piekłem, ale dla miłości Prawdy. I są lepsi. Lepsi niż kiedyś byli… – urwał na chwilę. – Gdybyż można mieć pewność, że nasz udział w tym dziele godny był Mistrza naszego… – dorzucił na wpół do siebie.

Modest z przerażeniem patrzył w twarz starca.

– I ty to mówisz?! I ty… też?… To samo… To samo… Czyś ty ślepy? Czy też zaprzedałeś swą duszę? A może powiesz, jak ten fałszywy spowiednik: że nigdy nie było i nie ma zaprzedanych diabłu kacerzy i czarownic? Ze czasy, gdy Kościół nasz w pełnej chwale i mocy tępił herezję i gromił czarta – to czasy upadku?

– Piąte przykazanie, mój synu! Nawet w imię Boga łamać go nie wolno!

– A więc śmiesz twierdzić, że ojcowie soborów świętych, że patron naszego zgromadzeni?

– święty Dominik, że Najwyższa Kongregacja Świętego Oficjum… – urwał przerażony własną myślą.

– Nie nam Ich dziś sądzić… – powiedział starzec patrząc w zamyśleniu w światło wiecznej lampki.

Zapanowało, milczenie. Inkwizytor stał nieruchomo wpatrzony z uporem w twarz starego człowieka. Nagle z ust jego wyrwały się trzy słowa pełne rozpaczy i niepokoju: – Ktoś ty?! Powiedz!!!

Na ustach starca pojawił się zagadkowy uśmiech.

– Kim jestem? No, jak myślisz, mój synu? – podjął zachęcająco.

Oczy Müncha rozszerzyły się, przybierając wyraz osłupienia. Odskoczył gwałtownie od starca, zasłaniając rękami twarz, a z ust jego wydobył się ochrypły krzyk, wracając głuchym echem odbity od ścian i sklepienia kaplicy.

– Precz Szatanie!!! Apage!

Zapłonęły wszystkie światła. Z otwartych raptownie drzwi zakrystii wypadło kilku mężczyzn w sutannach. Dwóch podbiegło do Modesta, usiłując go obezwładnić, trzeci przyskoczył do starca.

– Wasza Świątobliwość! Czy nic się nie stało Waszej Świątobliwości?!

Starzec stał oparty plecami o kolumnę. Twarz jego była blada, ale z pozoru spokojna.

Tylko dłoń zaciśnięta nerwowo na poręczy fotela świadczyła o tym, co przeżył przed chwilą.

– A ostrzegałem Waszą Świątobliwość, że to wariat!… Dobrze, że zdążyliśmy…

Starzec podniósł rękę i przełknął z wysiłkiem ślinę.

– Nic… Nic się nie stało – powiedział cicho. – Puśćcie go! – rozkazał duchownym trzymającym inkwizytora za ramiona.

Wszelka przemoc była tu zresztą zbyteczna. Münch stał jak skamieniały, nie próbując stawiać oporu.

– Już świta– powiedział starzec patrząc w okna. – „Spuśćcie rosę niebiosa”… Czas na mszę. Chodźmy więc. I ty z nami, synu – zwrócił się do Modesta.

Ten spojrzał wpółprzytomnie na papieża i nagle, jakby smagnięty przez plecy, poderwał się, skoczył ku drzwiom. Pchnął je i wypadł z kaplicy.

Biegł coraz szybciej. Byle dalej, byle prędzej… Odgłos uderzeń jego obuwia o posadzkę, odbity wielokrotnym echem wśród pustych sal i korytarzy, dudnił mu w uszach, napełniając serce lękiem. Wydawało mu się, że ktoś biegnie za nim, że ściga go tłum jakichś widmowych postaci, że usiłują go pochwycić tysiące rąk. Są coraz bliżej… bliżej…

Wydostał się wreszcie na plac. Goniąc resztkami sił przebiegł jeszcze kilkadziesiąt metrów i padł u piedestału egipskiego obelisku, na którego szczycie Kościół wojujący umieścił przed wiekami swój zwycięski znak…

Długo leżał bez czucia. Już słońce złociło wzgórze watykańskie, gdy wreszcie ocknął się i pokonując lęk uniósł ostrożnie głowę. W głębi, spoza ogromnej fasady kościoła błyszczała jakże znania kopuła Bazyliki Świętego Piotra.

Lecz oto jakaś ręka dotknęła Jego ramienia. Odwrócił głowę, i zamarł w bezruchu. Obok niego, na marmurowej płycie siedziała Kama.

– Przyszłaś? Przyszłaś po mnie? – wyszeptał z wysiłkiem.

– Tak. Przyleciałam po ciebie.

Nie odpowiedział. Przymknął nerwowo powieki.

Wiedział, że nie potrafi się już uwolnić. Chyba że…


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю