Текст книги "Ósmy krąg piekieł"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 6 (всего у книги 11 страниц)
Münch sięgnął do piersi i odchylił blaszkę, tak aby mógł się przyjrzeć umieszczonemu na niej rysunkowi.
Raptownie zerwał się z fotela. Twarz jego pokryła się bladością, a dłoń, przytrzymująca metalowy krążek, poczęła drzeć. Gwałtownym ruchem oderwał odznakę od płaszcza i rzucił ze wstrętem na podłogę. Nie wyrzekł ani słowa i wśród ciszy, jaka ogarnęła skonsternowane audytorium, począł wolno cofać się ku ścianie, która rozstąpiła się przed nim samoczynnie, otwierając przejście do hallu.
Münch obejrzał się za siebie i dostrzegłszy przejście pognał w głąb hallu ku wyjściu. Za nim biegł jasnowłosy młody człowiek, próbując go zatrzymać.
– Co się stało? Dlaczego?
Modest szarpnął się.
– Precz!
Młody człowiek nie mógł pojąć reakcji Müncha. Był przerażony i zrozpaczony.
– Ale dlaczego?
Münch nie odpowiedział. Pozostawiając chłopca w niemym osłupieniu poszedł korytarzem ku windom. Ale zanim drzwi windy zdążyły się zasunąć, do wnętrza dźwigu wskoczył za Modestem jakiś mężczyzna ubrany w ciemny kombinezon, podobny do tego, jaki nosił Miksza.
– Na dół… – powiedział mężczyzna tonem raczej twierdzącym niż pytającym. Münch skinął potakująco głową.
– Coś nie tak? – zagadnął nieznajomy gdy winda ruszyła. – To było do przewidzenia…
Münch już się opanował.
– Co… było do przewidzenia?
– Że się to zebranie tak skończy.
– Pan byłeś tam? – Münch spojrzał podejrzliwie na nieznajomego.
– Byłem. I szczerze mówiąc, czuję niesmak.
– Więc jesteś jednym z nich… – rozpoczął Münch, ale nieznajomy nie dał mu dokończyć.
– Nie należę do „Caelestii”. Zaprosił mnie Janas… Abym był świadkiem jego tryumfu… i odpowiednio zareklamował.
– Kim jesteś?
– Dziennikarzem.
– To znaczy chyba, że piszesz o tym, co dzieje się w świecie – przypomniał sobie wyjaśnienia Kamy.
– Mniej więcej…
Winda zatrzymała się.
– Chce pan wrócić do Instytutu?
– Tak.
– Odprowadzę pana.
Münch chciał w pierwszej chwili zaprotestować, ale pomyślał, że nie zaszkodzi dowiedzieć się czegoś bliższego o dziwnym stowarzyszeniu. Zdążył już bowiem nie tylko ochłonąć z gniewu, lecz nawet zaczął żałować zbyt gwałtownej reakcji. Jeśli bowiem ci ludzie błądzą, jeśli ulegają podszeptom Szatana, on, Münch, nie powinien ich tak zostawić. Zaczęli schodzić po stopniach ku Odrze.
– Słyszałem wiele o panu… – podjął nieznajomy. – Ale kontakt osobisty to zupełnie co innego, jak im się udało pana ściągnąć?
– Ściągnąć?…
– No, w jaki sposób, przez kogo dotarli do pana? Jak pana zaprosili na to zebranie?
Nieznajomy zdawał się odgadywać myśli Müncha. Przecież ta sprawa była dla niego szczególnie niejasna i niepokojąca. Postanowił jednak zachować ostrożność.
– Przysłali do mnie gołębia… – urwał czekając jak zareaguje nieznajomy.
– Z radiofonem?
– Nie rozumiem.
– Mówiącego gołębia? – zaśmiał się nieznajomy, a Münch spojrzał na niego podejrzliwie.
– Tak– potwierdził niepewnie.
– Stara sztuczka… – nieznajomy machnął ręką lekceważąco.
– Sztuczka?
Przechodzili obok małej, samoobsługowej winiarni, mieszczącej się tuż przy moście spacerowym.
– Może wstąpimy na szklaneczkę? – zaproponował nieznajomy. – Przy winie lepiej się rozmawia. Ma pan przy sobie peko?
– Peko?
– Pekoder.
– Mam. Ale dlaczego pytasz, panie?
– Niewola, bracie, niewola, jak mawiają pijący – zaśmiał się nieznajomy. – A może pan nie pije?
Münch wyobraził sobie smak wina. Jakże dawno nie czuł go w ustach.
– Wino nie grzech, byle z umiarem – powiedział sentencjonalnie, zaglądając w otwarte drzwi winiarni. Urządzone po staropolsku wnętrze nie odpychało obcością nowoczesnego świata!
– Z umiarem… – powtórzył nieznajomy. – Taka jest właśnie intencja tych, którzy ten kaganiec nałożyli. Możesz, bracie, wypić szklaneczkę, ale jak zażądasz drugiej tego samego dnia, to już dostaniesz pół na pół z wodą. Następna to aż trzy czwarte wody, potem siedem ósmych, i tak dalej… Czyli nawet dwóch szklaneczek do końca dnia nie wypijesz…
– Dlaczego?
– Automat znakuje na pekoderze gdy przyciskasz do kontrolera, a zarazem sprawdza czy są znaki poprzednie, to znaczy: Ileś już wypił. Te znaki, co prawda, nie są trwałe, ale czysty Jesteś dopiero na drugi dzień. Byli tacy, co próbowali różnych sposobów aby te ślady na pekoderze szybciej znikały, ale nic z tego nie wyszło, a nawet odwrotnie – trzymają się dłużej. Jest tylko jeden sposób dla tych, co chcą się zabawić lepiej: ciułać przez wiele dni, odlewać pierwsze szklaneczki, a pić tylko te drugie – rozcieńczone. Ale to wymaga silnej woli… Zresztą wino tak zlewane kwaśnieje… To już raczej wódka, koniak… Widzisz więc, bracie, do czego może też służyć pekoder. Niby wszystko wolno, wszystko można dostać, ale, bracie… z umiarem.
Lokal był prawie pusty – tylko w głębi przy długim stole siedział jakiś mężczyzna i popijał wino.
Podeszli do automatu w kształcie wielkiej beczki. Nieznajomy począł czytać spis trunków, lecz nazwy niewiele mówiły Münchowi. Poszedł więc za przykładem towarzysza, naśladując wszystkie jego czynności. Po chwili siedzieli już przy stoliku w zacisznym kącie salki.
– Tak oto peko stał się narzędziem swego rodzaju reglamentacji – powiedział nieznajomy podnosząc do ust czarkę.
Münchowi chodziło jednak przede wszystkim o wyjaśnienie niezrozumiałych zdarzeń, których był uczestnikiem.
– Mówiłeś, panie, że ten gołąb to sztuczka…
– To pan nie wie?! Racja. Skąd ma pan wiedzieć. To prosta sprawa. Bioelektronika.
Wiadomo, dlaczego gołąb zawsze odnajduje drogę do domu. Kieruje się polem magnetycznym. Ma, można rzec, kompas w głowie. I to działający bardzo precyzyjnie.
Wystarczy więc odpowiednio zmieniać to pole, aby kierować gołębiem. Oczywiście, nie na ślepo, wystarczy gdzieś mu podwiesić kamerę telewizyjną. Reszta to już drobiazg: mikrofon, głośnik, układ nadawczo-odbiorczy…
– Bardzo to dziwne…
– To stary sposób. Swego czasu próbowano to nawet wykorzystać do celów wojennych.
Na szczęście, nie było jeszcze wtedy odpowiednich modyfikatorów pola, a później, kiedy je już skonstruowano i ulepszono, przyszło powszechne rozbrojenie i pozostało tylko hobby… A z panem kto rozmawiał przez gołębia?
– Chyba… ten, który przewodniczył.
– Janas. No, oczywiście. To w jego stylu. Wszelkie chwyty dozwolone. Świetnie przy tym umie czarować…
– Czarować? – zaniepokoił się Münch, ale nieznajomy, podniecony winem, nie zwrócił na to uwagi.
– Co oni tam naknocili?
– Naknocili?
– Pan się obraził o tę odznakę. Chyba dobrze zrozumiałem? O co właściwie szło?
– To nie obraza… – zaprzeczył Münch gwałtownie. – Ja wiem, postąpiłem źle, że odszedłem. Trzeba było zostać i wytłumaczyć im, że to bluźnierstwo, że grzech czcić taki znak.
– Nie rozumiem… Jaki znak? Na tej odznace?
– Tak. To znak szatański!
– Ten pająk? Rozumiem… Niech ci będzie… – nieznajomy kiwnął głową i skrzywił się lekceważąco.
– Nie wierzysz, panie?
– W co ja wierzę to wierzę i nic nikomu do tego – odparł zaczepnie, lecz zaraz zmienił temat. – Janas wie najlepiej w co wierzyć należy… Hi! Hi! Hi! – zaśmiał się do swych myśli, wyraźnie już podniecony winem. – Tyle, że tym razem przedobrzył!… Myślał, że sobie pana tym zjedna, że owinie około palca. A tu masz! Odwrotnie! Takie głupstwo i już fiuu… po całej misternie tkanej sieci. Pajączek mu wszedł w drogę… Hi… hi… – znów się zaśmiał.
Münch wiedział, że powinien zaprotestować, wytłumaczyć, że ten znak, znak diabła, to nie głupstwo, lecz sprawa wielkiej wagi. Rozsądek nakazywał jednak nie hamować lecz skłaniać nieznajomego do wynurzeń, tak aby dowiedzieć się jak najwięcej.
– Czego oni naprawdę chcieli ode mnie? – zapytał, przysuwając się bliżej do nieznajomego.
– Oni? Jacy oni? To zależy kto. W „Caelestii” jest sporo ludzi uczciwych, rzeczywiście szukających prawdy. I to w oparciu o rzetelne badania i solidną wiedzę. Choćby ci, którzy pytali… Ale są inni, którzy tylko albo gonią za sensacją, albo mają mistyczne ciągoty… Albo też tacy jak Janas. Jemu pan jesteś potrzebny po to, aby mógł powiedzieć komu trzeba: „On jest z nami” i odpowiednio to zareklamować. Za parę tygodni odbyć się ma światowy zjazd „fakonów”. Wyobraź sobie bracie, co by było, gdyby Janas tam oświadczył: „Naszym członkiem jest Modest Münch, pierwszy, realny, namacalny dowód kontaktu!” Prezesura światowej organizacji tych stowarzyszeń murowana! A to się bardzo opłaci! I zaszczyty, i podróże, i koneksje… A tymczasem pajączek mu wszedł w drogę… i nici. Istna komedia…
– Więc mówisz, panie, że tych ludzi, to bractwo, jeśliby nie ten Janus… można by poprowadzić drogą prawdy? Że to ludzie uczciwi, choć błądzący? – podjął z nadzieją.
Nieznajomy patrzył na Müncha jakoś dziwnie – ni to ze współczuciem, ni to z ironią.
– Ot, co ci powiem, bracie: ty sobie nimi głowy nie zawracaj – odrzekł, niemal zupełnie trzeźwy. – Oni tam innej, niż ty myślisz, szukają prawdy.
– Ja im właściwą drogę wskażę! Są wśród nich tacy co wierzą w Boga… Janus chyba nie kłamał?…
– Naiwny jesteś, bracie. Jeśli nawet są tam tacy, co szukają Boga we wszechświecie, nie jest to ten sam Bóg, o którym pan myśli.
– A ty, panie, czego szukasz? Jakiej sprawie służysz? Czego pragniesz?
– Widzisz, bracie… – zamyślił się. – Gdybym mógł, rzuciłbym to wszystko… I poszedł z „wolnymi”… Ale nie mogę. Szkoda mi tego i owego… I ludzi, którzy na mnie liczą, i żony, i dzieci… A nawet domu z klimatyzacją i tej lampki wina wydawanej przez automat za okazaniem pekodera… Jestem za wygodny…
– Kim są ci „wolni”?
– A tam… Tacy wariaci… Myślą, że jak zniszczą pekoder i ruszą w świat na własnych nogach, to już są wolni jak ptaki… Ale czy ptaki są rzeczywiście wolne?… A peko to dobra rzecz! Nie zgubisz się, bracie. Śmierć ci nie straszna, bo cię szybko odnajdą i reanimują.
Łatwo też stwierdzić kto zacz. Można nawet dowiedzieć się ile kto dziś wina wypił, jak my na przykład… Pekoder to znak, żeś społeczności przypisany i opatrzność czuwa nad tobą. Że cię nic złego na drodze nie spotka…
– Opatrzność? – Münch znów stwierdził, że nie rozumie o czym mówi nieznajomy.
– Opatrzność, ale inna niż pan myśli. To opatrzność nasza, rodzima, ziemska. Nie niebieska, choć po niebie lata…
Podniósł się z ławy.
– Napijemy się jeszcze? Rozwodnionego! Rozwodniajmy się bracie!
– Nie będę już pił wina – odrzekł Münch. – Wystarczy.
– Szkoda. In vino veritas!
– Muszę wracać.
– Odprowadzę pana.
Ruszyli przez most, potem bulwarem w kierunku gmachu Instytutu.
Rozmowa już się nie kleiła. Müncha coraz bardziej opanowywało uczucie goryczy i zawodu. Jego towarzysz też stracił ochotę do gadania i aż do samej bramy Instytutu nie zamienili ze sobą słowa.
– Czy mogę wam, panie, w czymś pomóc? – zapytał Münch, gdy się żegnali.
– Mnie?! – zdziwił się nieznajomy. – Niech pan nie bierze serio tego, co mówiłem o sobie…
– Teraz pan nie mówi prawdy…
– Może…
– A Janusa to należałoby… – rozpoczął Münch i urwał natychmiast…
– …spalić – dokończył nieznajomy i zaśmiał się. – Powtórzę mu to, jak go spotkam.
XI. SPRZĘŻENIE ZWROTNE
Drzwi były uchylone. Balicz stanął w progu i zawahał się. Oparty o balustradę, przygarbiony, z głową wtłoczoną w ramiona Münch tkwił nieruchomo w rogu tarasu.
Stan psychiczny zakonnika nie sprzyjał z pewnością zamiarom młodego lekarza. Balicz nie miał jednak wyboru – czasu pozostawało niewiele.
– Mod! – zawołał ściszonym głosem.
Münch poderwał się gwałtownie, jakby szarpnięty za ramię. Oczy jego, w pierwszej chwili rozszerzone zdziwieniem, przybrały z nagła wyraz gniewu, pomieszanego z niepokojem.
– Czego chcesz? – rzucił z jawną wrogością.
– Stefan przylatuje dziś wieczorem…
– Wiem.
– Wasza podróż do Rzymu trochę się odwleka. Wiem, że się tym denerwujesz, więc może chciałbyś na razie obejrzeć choćby tylko holowizję Rzymu? Mam dla ciebie taśmy.
– Znam Rzym. Nie oszukasz mnie!
– Ależ Mod! Nie bądź taki podejrzliwy. Pomyślałem, że z pewnością interesuje cię, jak dziś wygląda Rzym. Na taśmie są również zdjęcia z jakichś uroczystości kościelnych w Bazylice Św. Piotra.
Münch postąpił parę kroków w kierunku Balicza.
– Gdzie… to można zobaczyć? – zapytał nieco spokojniejszym tonem.
– W sali projekcyjnej. Tam, gdzie ci Kama pokazuje różne obrazy. Wiesz przecież…
– I mówisz, że to naprawdę Rzym?
– Możesz się przekonać… No, jak? Chcesz?
Zakonnik zwlekał z odpowiedzią. Patrzył przenikliwie w twarz lekarza, jakby chciał z niej wyczytać myśli.
– Widzę, że mi nie ufasz – podjął Balicz. – I dlaczego? Chodzi ci jeszcze o tamto?…
Przecież cię wtedy nie oszukałem. Chciałem ci tylko pokazać, jak wygląda prawda… I o to masz do mnie żal?
– Nie – zaprzeczył pospiesznie. – Ale… nie wiem, ktoś ty?
– Więc się mnie boisz?
– Nie boję! Choćbyś był nawet… – nie dokończył wpatrując się uporczywie w oczy Balicza. Lekarz uśmiechnął się.
– Słuchaj, Mod! Tyś stary, wytrawny spec od spraw piekielnych… Diabła na odległość powinieneś wyczuć, egzorcyzmami przepędzić. A ty jakoś nic. Głowę sobie łamiesz, zdrowie tracisz… Czyżbyś nie tylko mnie i Kamie nie ufał, ale już i samemu sobie?
Zakonnik milczał. Nie patrzył na lekarza, lecz na własne splecione nerwowo dłonie.
– Gdybyś chciał mieć do, mnie choć trochę zaufania – podjął Balicz. – Być może potrafiłbym cię przekonać, iż nie jestem wysłannikiem piekieł ani nędznikiem, który zaprzedał duszę diabłu. Ale ty tylko boisz się wszystkiego i nie chcesz nawet, aby ci pomóc w zrozumieniu prawdy.
Münch uniósł wzrok na lekarza.
– Chcę! – powiedział z determinacją.
– I nie boisz się?
– Nie.
– A może jednak… Do tego konieczne są maszyny. A ty ich nie lubisz. Boisz się ich.
Lepiej zrezygnować…
Wyraz wahania pojawił się na twarzy Müncha, ale tylko na moment.
– Po co tak mówisz? – zapytał marszcząc brwi.
– Nie chcę cię do niczego zmuszać. Niech tak zostanie, jak jest.
– Nie! To ty się boisz… że nie potrafisz… przekonać – w głosie Müncha zadźwięczała ironia. – Twoje słowa jak dym…
Balicz wydawał się zaniepokojony.
– Źle mnie zrozumiałeś, Mod. Mówiłem, że być może cię przekonam… Ale oczywiście nie gwarantuję, że potrafię… – tłumaczył się niezręcznie. – A jeśli się nie uda? Może lepiej jak wróci Kama…
– Po co mówiłeś? Myślałeś, że się bać będę. Że nie zechcę! – podjął Münch z nieukrywaną satysfakcją. – Gdzie są owe maszyny? Pokaż je!
– Może jednak przedtem obejrzysz taśmę z Rzymem?…
– Najpierw mnie przekonaj! Przyrzekłeś!
– Spróbuję… – powiedział Balicz z ociąganiem.
* Pokój był niewielki, bez okien. Ściany i sufit jarzyły się łagodnym, mlecznym światłem.
Jedyne sprzęty stanowiły dwa fotele o dziwacznie powyginanych oparciach oraz niski podręczny stoliczek.
– Siadajmy! – powiedział Balicz zamykając drzwi.
Münch rozejrzał się podejrzliwie po pokoju.
– Mówiłeś o maszynach… – rozpoczął niepewnie i urwał.
– Siadajmy! – powtórzył lekarz. – A może jednak zrezygnujesz z tej próby? – dodał widząc wahanie zakonnika.
– Nie! Powiedz, co chcesz zrobić? Balicz rozparł się wygodnie w fotelu.
– Już powiedziałem. Chcę, abyś się przekonał, kim jestem. Niestety, nie ma jeszcze takich maszyn, z których pomocą można byłoby czytać myśli. Choć niektórzy sądzą, że w przyszłości uda się i to osiągnąć! Można jednak poznać czyjeś uczucia, a to już coś znaczy.
Münch nie spuszczał wzroku z lekarza.
– Mogę poznać twoje uczucia? – zapytał po chwili, siadając ostrożnie na brzegu fotela.
– Nie chcę, abyś posądził mnie o jakieś czarnoksięskie sztuczki. Spróbuję więc ci wytłumaczyć, jak to jest możliwe. Czy wiesz, że siedliskiem myśli i uczuć jest mózg?
– Kama mówiła.
– Otóż poznano już dobrze, gdzie mieszczą się różne uczucia, co je wywołuje, i zbudowano maszyny pozwalające obserwować to, co dzieje się w mózgu.
– I ja będę wiedział, co dzieje się w twojej głowie?! – wypieki pojawiły się na policzkach Müncha.
– Tak. Będziesz wiedział, jakie są moje uczucia.
Powieki zakonnika zwęziły się raptownie.
– A skąd będę wiedział, że to prawda? Że to twoje uczucia?
– Bardzo słuszne pytanie – podchwycił Balicz. – Otóż spróbuję cię o tym przekonać poprzez pewne próby, które sam przeprowadzisz. Pytałeś o maszyny. Mieszczą się one w fotelach, na których siedzimy.
Münch zerwał się gwałtownie z miejsca. W oczach jego znów pojawiły się złe błyski.
– Jeśli się boisz… – rozpoczął Balicz i urwał wyczekująco.
Zakonnik walczył chwilę ze sobą, wreszcie usiadł na powrót w fotelu.
– Słuchaj, Mod! – podjął łagodnie lekarz. – Wiem, że posądzasz mnie o najgorsze. Ale musisz się zdecydować. A przynajmniej wysłuchać mnie do końca. Rozmawiałeś dziś z Kamą, choć znajduje się ona za oceanem. To nie żadna sztuka czarnoksięska. Jej głos, jej obraz zostały przesłane na tak wielką odległość dzięki urządzeniom, w których nie ma niczego cudownego. Po prostu ludzie nauczyli się budować takie maszyny. Otóż nauczyli się również budować takie maszyny, które umożliwiają stwierdzenie, co się dzieje w mojej głowie, i przesłanie o tym wiadomości wprost do twego mózgu. Wyrażając się ściślej – będziesz mógł odczuć to, co ja odczuwam. Możesz zresztą zaraz to sprawdzić. Wystarczy, że ja i ty oprzemy głowy we wgłębieniach na oparciach foteli. Münch spojrzał niepewnie za siebie.
– Spróbuj! Nie masz czego się obawiać. Łączność ulega natychmiast zerwaniu, jeśli tylko któryś z nas uniesie głowę z oparcia. A więc połączenie zależy od ciebie. Chcesz spróbować?
Wyraz niepewności pojawił się na twarzy zakonnika.
– Nie wiem…
– Możemy przeprowadzić na początku bardzo prostą próbę.
Lekarz sięgnął do kieszeni i położył na stole niewielkie pudełko. Otworzył i wydobył z niego długą szpilkę.
– Oprzyjmy obaj głowy, a ja ukłuję się w rękę.
Münch wahał się. Widać było, że usiłuje przezwyciężyć lęk.
– No! Chcesz spróbować? – ponaglał Balicz.
– Chcę… – wyszeptał z wysiłkiem zakonnik.
Potem szybkim ruchem przechylił się i oparł głowę.
– Czujesz? – zapytał lekarz.
– Tak, ukłucie… – oczy jego wyrażały najwyższe zdumienie.
Balicz wyjął z pudełka przezroczystą sztabkę i dotknął jej językiem.
– A teraz?
– Sól.
– Podnoszę teraz głowę. Co czujesz?
– Nic.
– Łączność została zerwana. Rozumiesz teraz?
– Tak.
– Może więc spróbujesz zadawać mi pytania, a ja będę na nie odpowiadał. I pamiętaj: to, co odczujesz, będzie moim odczuciem. Wiem, że nie łatwo pamiętać o tym. Tu nie chodzi już o tak prymitywne, proste wrażenia jak ból i smak. Pamiętaj więc: jeśli odczujesz niepokój, to znaczy, że ja go odczułem. Jeśli zadowolenie – to również ja, a nie ty. Wiem, że wydaje ci się to niepojęte, ale tak jest i nie ma w tym żadnego cudu ani magii. Tak samo jak w tym, że możesz widzieć Kamę i rozmawiać z nią przez ocean. No, więc? Jesteś gotów?
Münch skinął głową. Jego splecione na kolanach dłonie drżały nerwowo. Nie próbował już ukrywać wrażenia, jakie na nim wywarł eksperyment.
– Możesz pytać! – powiedział lekarz starając się zachować jak największy spokój.
Münch opadł w głąb fotela i przymknął powieki. Malujące się dotąd na jego twarzy napięcie jakby zelżało.
– Słucham! – rzucił Balicz zachęcająco. Zakonnik jakby przełknął coś z wysiłkiem.
– Komu służy Kama? – wyszeptał tak cicho, że w pierwsze; chwili lekarz nie zrozumiał jego słów.
– Co chcesz wiedzieć o Kamie? Mów głośniej!
– Kim ona jest? Komu służy? Bogu czy… – urwał raptownie. Twarz jego przybrała wyraz zaskoczenia, potem wzrastającego lęku.
Balicz uczuł nieprzyjemny dreszcz.
– To nic. Uspokój się! To tylko chwilowe… – starał się nadać głosowi łagodne, pełne serdeczności brzmienie.
– Nie! Nie! – zachrypiał Münch.
Balicz szukał gwałtownie w myślach jakiegoś pogodnego, działającego kojąco tematu, ale jak na złość niczego nie mógł sobie przypomnieć.
– Spokojnie, Mod! – powiedział siląc się na opanowany, stanowczy ton.
Ale było już za późno. Münch zerwał się gwałtownie z fotela. Wyciągniętą przed siebie ręką czynił w powietrzu znak krzyża, jakby chciał się nim zasłonić przed Baliczem. Oczy jego wyrażały zgrozę i gniew.
Balicz wstał.
– Ależ, Mod! Uspokój się! To nieporozumienie! – podjął rozpaczliwą próbę szukania wyjścia z sytuacji. Ale zakonnik go nie słuchał.
– Odejdź! Przepadnij! – wyrzucił z nienawiścią.
– Zaraz ci wytłumaczę. To moja wina. To tylko sprzężenie zwrotne. Po prostu zaniepokoiłem się o ciebie i ty przejąłeś to uczucie…
– Bóg mnie nie opuścił!
Balicz postąpił krok w kierunku Müncha, lecz ten począł cofać się ku drzwiom.
– Precz! Precz! Przepadnij! – powtarzał w jakiejś obłędnej zaciekłości.
Wreszcie dotarł do wyjścia. Nie spuszczając wzroku z lekarza, po omacku odnalazł klamkę, szarpnął raptownie drzwi i wyskoczył na korytarz.
Balicz stał na środku pokoju. Był wściekły na Müncha, na siebie za swą głupotę, na Kamę, która swą naiwną wiarą w rozsądek doprowadziła tego nieszczęśliwca do takiego stanu. A teraz będzie jeszcze miała pretensję o eksperymentowanie bez jej wiedzy.
Chyba, że się nie dowie… Można wątpić, aby miał do niej aż takie zaufanie. Zwłaszcza teraz…
* W hallu nie było nikogo. Münch odczekał, aby się upewnić, czy ktoś go nie zauważył.
Potem chyłkiem przebiegł pod ścianami do drzwi wejściowych.
Na ulicy panował ożywionych ruch. Właśnie skończyły się przedpołudniowe zajęcia na uniwersytecie i z pobliskich gmachów uczelnianych wypływał barwny potok młodzieży.
Münch wmieszał się w strumień przechodniów zmierzający ku stacji Szybkiego Ciągu Podziemnego. Czuł, jak otacza go coraz większy tłum chłopców i dziewcząt, a śmiech, okrzyki i głośne rozmowy wlewały się w uszy denerwującym szumem niezrozumiałej mowy.
Początkowo wydało mu się, iż wszyscy na niego patrzą, że o nim mówią, że wołają go, czy nawet lżą, ale wkrótce pojął, że to tylko złudzenie. Nikt nie zwracał na niego uwagi i to poczynało budzić w nim poczucie bezpieczeństwa. Zajęci własnymi sprawami młodzi ludzie spieszyli w głąb podziemia, a on dał się nieść tej rzece ludzkiej – byle prędzej, byle dalej…
Szybko stracił orientację w podziemnym labiryncie. Przeskakując z pasa na pas wraz z grupkami przechodniów, zmieniał raz po raz kierunek, nie wiedząc, gdzie go wiodą mknące tunelami chodniki.
Tak upłynęła godzina, może dwie. Czuł chaos w głowie i rosnące zmęczenie. Grupki studentów już dawno rozpłynęły się wśród przechodniów zdążających w różnych kierunkach.
Stopniowo, z początku nie zdając sobie sprawy, począł wybierać pasy chodnikowe o mniejszym nasileniu ruchu gdzie najczęściej przechodniami byli ludzie starsi, ubrani nie tak skąpo i barwnie jak młodzież. Potem przyszła refleksja: jeśli rzeczywiście ma się uwolnić, musi być sam. A więc powinien zejść z pasów i wyjść na powierzchnię tam, gdzie nikt nie wysiada.
W praktyce odnalezienie takich miejsc nie było sprawą łatwą, ale po pewnym czasie, gdy baczniej począł obserwować ruch przechodniów oraz znaki orientacyjne na ścianach tunelu i stacji, udało mu się istotnie trafić na mniej uczęszczane odgałęzienia podziemnej sieci komunikacyjne;. Teraz liczba współtowarzyszy wędrówki topniała szybko. Jeszcze tylko jakaś para rozprawiających z ożywieniem młodych ludzi przeskoczyła na pas o większej szybkości i zniknęła mu z oczu. I oto pozostał sam.
Najbliższa, niewielka stacyjka była opustoszała. Wąskie ruchome schody wyniosły go na powierzchnię.
Przed stacją również nie było nikogo. W oddali błyszczały w słońcu wysokie budowle Radowa. Za budynkiem stacyjnym, aż po widnokrąg, biegł rząd ogromnych, sięgających wysoko w niebo przezroczystych wież.
Był więc za miastem. Na prawo dostrzegł szeroką aleję wysadzaną topolami, a za nią długi nasyp. Wokół panowała cisza, tylko od strony wież dobiegał z daleka miarowy przytłumiony pomruk.
Chwila wahania i ruszył skrajem drogi ku nasypowi. Przeskoczył płytki rów i począł wspinać się po zboczu. Czuł, jak mu serce gwałtownie kołacze w piersi.
Wreszcie stanął na szczycie nasypu. W dole, za rzadkimi zaroślami, płynęła rzeka.
Rozejrzał się jeszcze raz wokoło, czy go ktoś nie widzi, i zbiegł z nasypu w chaszcze. Tu na pewno nikt go nie mógł dostrzec.
Zatrzymał się w krzakach w pobliżu brzegu umocnionego kamiennym usypiskiem.
Czyż nie sam Bóg zaprowadził go aż tu, aby mógł uwolnić się z szatańskich okowów?…