Текст книги "Ósmy krąg piekieł"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 3 (всего у книги 11 страниц)
Znaleźli się na ulicy… Nie były to jednak ulice, jakie pamiętał ze swego minionego życia, lecz rażąca napotykaną co krok sztucznością imitacja tamtych ulic, coś, co jest przeszłością i nie jest nią zarazem… I nie tylko dlatego, że mijani przechodnie byli tak samo ubrani jak ci, których spotykał na ulicach Radowa, że panującej tu czystości i rzucającej się w oczy dbałości o każdy, najmniejszy fragment budowli nie można było porównać z tym, co widział na najwspanialszych dworach książąt i możnowładców. To uczucie niepokoju miało swe źródło nie tylko w oglądanym obrazie ulicy, ale gdzieś wewnątrz niego samego, w najgłębszych zakamarkach duszy.
Minęli czworokątny, strojny ściennymi malunkami rynek i skręcili w wąską uliczkę. Po lewej stronie ujrzał fasadę kościoła, potem drugą, znacznie większą. Przez otwarte drzwi świątyni widać było ołtarz i barwny trójdzielny witraż.
Münch zerwał się z fotela. Chciał pobiec ku tym otwartym drzwiom, lecz silny uścisk dłoni powstrzymał go w miejscu.
– Gdzie? Gdzie chcesz iść? – usłyszał obok siebie głos Kamy. – Przecież wiesz… To tylko obraz.
Otrząsnął się jak ze snu, który zmógł go na moment, mącąc świadomość.
– Wiem… – skinął głową.
Uliczka skończyła się i ujrzeli przed sobą plac zamknięty z lewej strony ścianą zamku oglądanego przedtem od strony rzeki, z prawej – szeregiem kolorowych kamieniczek o stromych czerwonych dachach. Pośrodku placu, w najwyżej położonym jego punkcie, stała kolumna. Na jej szczycie postać z brązu z mieczem i krzyżem.
– To ten król…
Długo, w milczeniu patrzył na kolumnę. Gdy wreszcie zniknęła w oddali za nimi, powiedział: – Chciałbym tam być… Kama wyłączyła aparaturę. Znów otoczyły ich szare ściany okrągłej sali lekcyjnej.
– Możemy polecieć do Warszawy choćby jutro.
– I zobaczę… to wszystko?
– Oczywiście. Polecimy maszyną komunikacyjną. A może wolisz tylko w trójkę? Ty, ja i Miksza? – Tak. W trójkę… Na imię tobie Kama? – zmienił nagle temat.
– Kama. Dlaczego pytasz? Przecież wiesz.
– Jakie to imię?
– Ach, rozumiem. To cała historia… Ojciec mojej matki urodził się daleko stąd. W mieście leżącym nad rzeką Kamą. Mama bardzo kochała dziadka. Ja słabo go pamiętam, gdyż widziałam go zaledwie kilka razy, i to jako dziecko. Zaginął w czasie szóstej ekspedycji marsjańskiej.
– Marsjańskiej?
– Tak. Poleciał z Ziemi na planetę Mars. I już nie powrócił.
– A twoje imię to rzeka?
– Tak.
– Twoje imię… pogańskie? – dokończył po łacinie.
– Istnieje zwyczaj nadawania dzieciom imion zapożyczonych od nazw rzek, jezior, gór, kwiatów… Kama może być też skrótem imienia „Kamila”.
– A ty nie poganka? – spytał trwożnie.
– To określenie straciło już dawno sens. Gdy poznasz lepiej nasz świat, przekonasz się.
Dziwiło cię, gdy mówiłam kiedyś, że nie ma już ani królów, ani poddanych, nie ma bogaczy i nędzarzy. A przecież później zrozumiałeś, że tak jest dobrze. Że chociaż nasze życie na pewno jeszcze dalekie jest od doskonałości, ale wiele już poprawiono na Ziemi. O wartości człowieka decyduje nie jego pochodzenie i to jak się nazywa, ale przede wszystkim wiedza i praca, służąca nie tylko jemu samemu, ale i innym… Nie sądzisz, że tak być powinno?
– Tomasz Morus, święty męczennik jedynego kościoła bożego pisał o wyspie takiej…
Chrystus Pan też nauczał… Ja to rozumiem… To nie przeczy wierze i przykazaniom Pana Naszego… Ale tamto… co innego.
– Czy o to chciałeś mnie zapytać?
Uniósł na nią wzrok i chwilę patrzył jej w oczy..
– Nie. Nie tylko to… Chciałbym, abyś mi powiedziała… o sobie. O twoim życiu. Dlaczego jesteś taka…
– Jaka?
– Taka… inna… niż…
– Inna niż kto?
– Niż ja. Ty nie jesteś… zwykła dziewczyna.
– Jeszcze nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi. Jestem takim samym człowiekiem jak ty.
Tyle, że urodziłam się w innych czasach niż Modestus Münch. Inny jest świat, w którym się wychowałam. Mądrzejszy, lepszy, a przede wszystkim – wolny od strachu.
Poruszył się niespokojnie.
– Nie wiem… czy lepszy. Nie wiem… jeszcze – poprawił się. – Ale ty inna. Wiem. Wiem na pewno. Mówiłaś „byłam zwykłą dziewczyną”. „Zwykły człowiek… jak ty”, ja ci wierzę, ale… to nie tak. Ty nie chcesz się wywyższać. Rozumiem – grzech pychy. Nie możesz inaczej.
– Ależ, co ty pleciesz? Może wydaje ci się dziwne, że ja – kobieta – jestem uczonym, doktorem? Ale w naszych czasach takich kobiet są miliony. A zresztą, przecież i przed wiekami, w twoich, jak mówisz, czasach, też bywały kobiety wykształcone. A nawet wcześniej. Słyszałeś chyba o Heloizie?
– Heloiza? Ja… – urwał i patrzył w milczeniu na Kamę.
Nagle, jakby oślepiony blaskiem, przysłonił oczy dłonią.
– Nie mów tak… – wyszeptał ledwo dosłyszalnie. – Ja nie dlatego… Nie dlatego, że ty mądrości pełna… albo, żeś piękna jak… anioł. To nie to. Wiem, że bywały piękne i mądre. Ale ty inna! Powiedz, dlaczego jesteś taka… dobra… dla mnie? Dlaczego? Nie wiedziała co odrzec.
– Ależ… Ja jestem taka, jaka jestem.
W oczach jego pojawił się jakiś niezrozumiały dla niej błysk.
– Tak. Mówisz, a ja słucham. I wierzę. Wierzę tobie. Chociaż… nieraz mówisz rzeczy dziwne… Nawet straszne. Mówisz, a ja czuję, że to prawda. Patrzę na ciebie i… dobrze mi.
Tak jakbym… – urwał i dopiero po chwili dodał: – Jak ciebie nie ma, źle mi. Profesor Garda, Stefan Miksza, Ava, San, nawet doktor Balicz, też dobrzy dla mnie. Ale to nie to. Powiedz, dlaczego właśnie ty?…
– Nie wiem, o co ci chodzi? Ja… po prostu pomagam ci przystosować się do życia w naszym świecie. Opiekuję się tobą. Takie jest moje zadanie. Staram się robić to najlepiej, jak umiem, i tyle.
– Kto ci rozkazał to czynić? A może o to pytać nie wolno? – stropił się nagle.
Uśmiechnęła się.
– Ależ tu nie ma niczego do ukrywania. Sama starałam się, by mi zlecono zajęcie się tobą.
Rada Naukowa Instytutu wyraziła zgodę, więc…
– Tyś sama chciała? – podchwycił z ożywieniem.
– Chciałam. Niech cię to nie dziwi. Twój przypadek jest bardzo ciekawy… Wręcz niezwykły!
– Przypadek? Niezwykły? Tak. Niezwykły! I ty też…
Zabrzęczał sygnał wizjofonu.
– Pięć! – podała Kama hasło wywoławcze i na ekranie ukazała się twarz doktora Balicza.
– Cześć ci, o Kamo, rzeko daleka!
– Nie wygłupiaj się! Czego chcesz?
– Czy szanowna koleżanka byłaby aż tak łaskawa i wypożyczyła mi na godzinkę swego podopiecznego?
– Teraz?
– Jeśli można pokornie prosić?… Mogłabyś w tym czasie skoczyć na basen. Właśnie stamtąd wracam. Woda i słońce jak marzenie. Ponadto… – zawiesił głos znacząco – spotkałem tam Mikszę. Byłby zachwycony…
– Nie wiem, czy będę mogła.
Spojrzała na Müncha pytająco, ale on tylko spuścił oczy nie wyrażając ani akceptacji, ani też sprzeciwu. Pomyślała, że właściwie dobrze byłoby przerwać rozmowę wkraczającą na niewygodne tory i zastanowić się nad dalszą taktyką.
– Widzę, że wybrałem niezbyt fortunny moment – podjął z westchnieniem Balicz, traktując milczenie Kamy jako odmowę.
Mylił się jednak.
– Słuchaj, Mod! Czy możesz teraz porozmawiać z doktorem Baliczem? – zapytała zakonnika.
– Będzie tak, jak ty chcesz– odparł wymijająco. Nie darzył szczególną sympatią Balicza, ale bał się ujawniać to w jego obecności.
– Sądzę, że na razie moglibyśmy przerwać naszą rozmowę. Doktor z pewnością ma, coś ciekawego do zakomunikowania…
– Chciałbym podyskutować o… piekle – podjął zachęcająco Balicz. – A może nie masz ochoty, bracie Modeście? Münch poruszył się niespokojnie.
– Mam ochotę – potwierdził pośpiesznie. – Czy możesz przyjść tu?
– Już idę!
– A może ja bym również została? – wtrąciła Kama, ale Balicz skrzywił się niechętnie.
– Nie. Lepiej nie. O piekle rozmawia się najlepiej w cztery oczy – dorzucił znacząco. – Prawda, bracie Modeście?
Zakonnik skinął głową, lecz bez większego przekonania.
Kama wstała z fotela.
– No, to cóż? Ja znikam na godzinę.
– Ale zobaczymy się dziś jeszcze?
– Na pewno. Zresztą, przy okazji omówię ze Stefanem sprawę wypadu do Warszawy.
Możemy jutro we trójkę skoczyć na parę godzin.
– Tak. Jutro.
Balicza spotkała przed windą.
– Modest jest dziś w nie najlepszym nastroju. Staraj się go zbytnio nie męczyć.
– Nie obawiaj się, przewodniczko zbłąkanej duszy. Chciałbym tylko coś sprawdzić. Twoja obecność mogłaby zmienić reakcję Modesta. Rozumiesz więc, dlaczego?… On bardzo liczy się z twoim zdaniem. Jeśli mam być szczery: nawet za bardzo… Obawiam się, że to coś więcej niż autorytet.
– Zgadzam się z tobą. Mnie też to niepokoi.
– Cudnie, że sobie z tego zdajesz sprawę. Czy nie należałoby jednak energiczniej przeciwdziałać potęgowaniu się tego… afektu?
Udała, iż nie dostrzega ironii.
– Robię, co mogę… Ale to nie takie proste, jak ci się zdaje. Dlatego też, proszę cię, unikaj takich… „ozdobników” jak przed chwilą. On nie rozumie, że to żarty. Wszystko bierze dosłownie. Staram się, aby mnie traktował jak zwykłego człowieka. Aby zrozumiał, że tak jest. Proszę cię, pomagaj mi w tym, a nie przeszkadzaj!
– Zastosuję się w pełni do twych światłych zaleceń! – zaśmiał się i skinął dłonią na pożegnanie.
– A więc za godzinę wracam.
– Powiedzmy; za półtorej, jeśli łaska…
– Dobrze. Za półtorej godziny.
V. CYROGRAF
Balicz otworzył drzwi do sali lekcyjnej i wszedł. Zakonnik siedział w fotelu i szeptał słowa modlitwy.
– Ciemno tu trochę – zauważył od progu lekarz. – A ja chciałbym ci pokazać pewien dokument.
– Jeśli trzeba, panie… – Münch sięgnął do przełącznika i rozjaśnił ściany.
Balicz usiadł obok niego w fotelu, otworzył płaską teczkę i wyjął z niej oprawiony w przezroczysty plastyk arkusz pergaminu.
– Co ty na to? Powiedz, bracie Modeście! – zapytał podając arkusz zakonnikowi.
Münch chwilę przyglądał się pergaminowi, potem położył ostrożnie na pulpicie i przeżegnał się.
– To heretycki list, panie. Albo i nawet… układ z szatanem, odwrotnym pismem pisany…
Kto nieświadomy – nie odczyta. Trzeba lustra.
– Wiem– skinął głową Balicz. Sięgnął do teczki i wyjął fotokopię dokumentu. – To rzeczywiście cyrograf. Masz tu odwróconą odbitkę. Data wskazuje, że był on sporządzony w 1639 roku. Przeprowadzona analiza potwierdza tę datę. Dokument pochodzi z nieco późniejszego niż „twój” okresu, ale to nie ma znaczenia w kwestii, o którą mi chodzi. Czy ty, jako fachowiec od tych spraw, jesteś pewny, że to prawdziwa umowa z diabłem?
Münch z uwagą przyjrzał się odbitce i przezwyciężając odrazę sięgnął po pergamin.
Długo, skrupulatnie porównywał oryginał z kopią, odcyfrowywał podpisy.
– Prawdziwy– odrzekł z najwyższą powagą. – Tu, na końcu napisano: „Jako zawarowane zostało w umowie niniejszej, będzie on, niżej podpisany Joachim von Gruenstein przez trzydzieści pięć roków szczęśliwie żył na ziemi wśród ludzi, a zatem przybędzie do nas, aby z nami pospołu Boga przeklinać”. A jeszcze niżej: „W piekle na diabelskiej radzie zatwierdzono”. I podpisy: Belzebub, Lucyfer, Astharoth…
A tu widzisz, panie – wskazał palcem – potwierdzenie. Własną ręką Joachima Gruensteina dokonane. Że służyć będzie Lucyferowi przez całe życie, po wsze czasy…
– Widziałeś, Mod, w twoich czasach podobne cyrografy?
– Widziałem. Dwa razy. Rzadko się zdarza. Nie z każdym Szatan umowę spisuje.
Niewielu pisać potrafi… A nawet jak potrafi… nie zawsze spisuje. Jakiś możniejszy pan… albo alchemik… A i to trudno znaleźć. Ten, co duszę diabłu zaprzeda, nie chce ukazać dowodu.
– Skąd więc w posiadaniu sądu inkwizycyjnego mogły znaleźć się takie dokumenty?
Münch uśmiechnął się pobłażliwie.
– Nie wiesz, panie? Są sposoby. Kto świadom, to wie… Czasem wśród ksiąg i listów się znajdzie. Czasem ukryte… w tajnym schowku. Szukać trzeba… Albo i instygator przyniesie…
Jako dowód, że prawdę mówi.
– Kto?
– Instygator! Ten, co oskarżeniem proces wznieca.
– Aha. Ale skąd taki dokument w rękach oskarżyciela?
– Różnie bywa. Czasem przypadkiem znajdzie… Czasem i wykradnie wszetecznikowi…
– Czy były przypadki, że oskarżony wskazał sam miejsce ukrycia cyrografu? Czy możesz podać jakiś przykład?
Modest zastanawiał się chwilę – Nie. Nie przypominam sobie. Ale zdarzało się… czasem. Rzadko… ale zdarzało.
Słyszałem…
– W jaki sposób sprawdzałeś, czy taki cyrograf nie jest sfałszowany? Przecież podpis oskarżonego mógł być podrobiony?
– Ja widziałem prawdziwy– zaakcentował, patrząc z napięciem w oczy Balicza. – Henryk von Bulendorf podpisywał. Sam się w końcu przyznał.
– W końcu… – powtórzył Balicz.
Münch nie zauważył ironii w jego głosie.
– Długo zaprzeczał. Zatwardziałym był wielce. Ale w końcu wyznał… Wszystko! Jak to spotkał się z wysłannikiem samego księcia piekieł… Jak mu ten dziesięć tysięcy funtów złota i długie życie przyobiecywał… Część tego złota znaleziono.
– A czy nigdy ci nie przyszło do głowy, że dowody takie mogły być celowo, sztucznie spreparowane przez tych, którym zależało na śmierci oskarżonego? W celu zagarnięcia jego majątku, albo i zemsty osobistej? Tego Henryka kto oskarżył?
Niepokój pojawił się w oczach mnicha.
– Kto? – powtórzył retorycznie. – Imię instygatora tajemnicą przysięgi świętej otoczone…
– I cyrograf też przekazano pod warunkiem zachowania tajemnicy, kto go dostarczył?
– Tak, panie.
– Ale ty wiedziałeś, kto był właściwym oskarżycielem?
– Wiedziałem… Osoba… ze wszech miar zaufania godna.
– Rzeczywiście! – zaśmiał się sarkastycznie Balicz.
Oczy Müncha napełnił strach.
– Panie… dlaczego… śmiejesz się? Ty myślisz, że ja… kłamię?… Ale ja prawdę mówię.
– Chcesz mi wmówić, że każdy donos był prawdziwy? Że nie fałszowano dowodów?!
– Czasem… było i tak… Wiele zła w człowieku… Nawet czasem wśród tych, którzy Bogu służbę ślubowali… Ale najwięcej wśród pospólstwa bywało….Z chciwości… albo z zawiści.
Nieraz takiego fałszywego donosiciela sądom przekazywałem. Wierz mi jednak, panie, kiedym czarownicę pytał, zawsze dojść mogłem… kto, ona prawdziwie.
– W jaki sposób?
– Są różne sposoby… Spisano je też… w księgach… ojciec Alfonso de Spina w Twierdzy wiary, Joan Beaudin w Demonomanii czarownic, Jakub Sprenger… Jan Nieder… UIryk Molitor…
– Młot na czarownice.
– Tak, panie. Słyszę, że znasz tę księgę. Przez profesorów i doktorów, ojców naszego zakonu, pisana…
– Więc twierdzisz, że ten dokument – Balicz wskazał na pergamin wracając do tematu – jest rzeczywiście umową z Szatanem?
– Tak, panie. Sam mówisz, że tyle lat liczy… Dziwi cię, że tego plugastwa razem z owym czarownikiem nie spalono? Ale widać zostawiono w aktach… jako dowód i ostrzeżenie… dla innych.
– Możliwe. Nie o to jednak chodzi. Ten dokument spisany został na pergaminie, z którego wywabiono dawny tekst. Z wyjątkiem podpisu Joachima von Gruensteina.
Balicz sięgnął do teczki i wydobył dwa zdjęcia.
– Przyjrzyj się– podał zdjęcia zakonnikowi. – Są sposoby umożliwiające odczytanie zatartych napisów. Tu masz oba pisma, jedno na drugim. A tu samo tylko pismo pierwotne.
Podpis pozostał nienaruszony. Dlatego też nie jest odwrócony. Przyjrzyj się temu, co było napisane przed zatarciem tekstu, jest to list Gruensteina skierowany do…
– To diabelska sztuczka! – zawołał Münch zrywając się gwałtownie z fotela.
Zdjęcia upadły na podłogę.
Balicz pochylił się. Podniósł odbitki, potem podszedł wolno do zakonnika i ujął go za ramię.
– Uspokój się. Możesz mi wierzyć, że w sposobie sporządzenia tych odbitek nie ma niczego cudownego ani tym bardziej diabelskiego, i Münch trochę się zmieszał, lecz nie zamierzał zrezygnować.
– Szatan mógł specjalnie użyć listu do przeora…
– Sądzisz, że diabeł wykradł list, usunął dawny tekst i dopisał treść umowy? Byłby to więc dokument sfałszowany przez Szatana, a więc nieważny!
Niepewność malowała się na twarzy Müncha.
– Może to zrobił sam Gruenstein?…
Po co? Mógł przecież sporządzić dokument na innym pergaminie.
Zakonnik poruszył się niespokojnie, ale nie odpowiedział. Przez dłuższą chwilę panowało milczenie.
– Więc chyba jednak przyznasz, że ten cyrograf jest fałszywy?
Münch podniósł z wolna wzrok na Balicza i nagle, jakby pod wpływem nowej myśli, zawołał: – Nie! Nie daj się, panie, zwieść pozorom. Szatan potrafi oczy nam przysłaniać. To może być tak… jak rzekłem: diabelska sztuka… Nie wtedy uczyniona, lecz teraz, gdyś te odbitki sporządzał. Ja wiem, co on potrafi! Czyż nie mógł listu tego teraz wypisać… Aby siać zwątpienie… w twojej i mojej duszy…
– Badania wykazały, że ów list do opata pisany był cztery wieki temu.
– Młody jesteś i łatwowierny… Bierzesz pozory za prawdę. Nie znasz Szatana i jego podstępów. A mówisz, że czytałeś Młot… Rozważ wszystko, a zrozumiesz naiwność swoją – dorzucił z tryumfem.
– Rozważę – skinął głową Balicz.
W tej chwili odeszła mu wszelka ochota do kontynuowania rozmowy z tym człowiekiem, tak obcym mu umysłowością. Kama miała rację: to nie był człowiek chory, a jednak jego myśli nie mogły wyrwać się z zaklętego kręgu pojęć, które ukształtował świat przed pięciu wiekami.
– Będę musiał już iść. Doktor Darecka wróci niedługo… – rzekł po dłuższym milczeniu.
– Chciałeś, panie, mówić ze mną o piekle… – przypomniał Münch.
– Miałem na myśli cyrograf. Ale nie tylko… – dodał pośpiesznie, gdyż rozczarowanie malujące się na twarzy zakonnika podsunęło mu pewien pomysł. – Chociaż… nie wiem, czy cię już zbytnio nie zmęczyłem.
– Nie, panie, słucham ciebie z uwagą.
– Jako inkwizytor i specjalista od spraw diabelskich, wiesz chyba dobrze, jak wygląda Szatan? Czytałeś niejedną książkę traktującą o tym przedmiocie, a z pewnością nieraz wiedźmy i czarownic mówili w czasie badań coś niecoś na ten temat?
– Mówili – potwierdził skinąwszy głową.
– Dlaczego więc ty sam, bracie Mod, gdy cię owe moce piekielne porwały, a także nieco wcześniej, gdyś palił swego alchemika Mateusza widziałeś zamiast diabłów w ich zwykłej postaci tylko, jak mówisz, latające pająki?
– Szatan… różną postać może przybrać, panie.
– No, dobrze. Ale dlaczego nikt dotąd poza. tobą w takiej postaci go nie widział?
– Widzieli go też inni… Dobrzy mieszczanie z Kontwaldu… I ojcowie zakonni… i braciszkowie… I nawet pacholęta widziały!…
– Prawda. Ale wcześniej nikt diabła o takich kształtach nie widział?
– Czart nieraz postać różnego plugastwa przybiera…
– Ale czy jesteś pewny teraz, kiedy widziałeś różne maszyny, automaty, które przecież nie są dziełem szatana? Czy możesz zaręczyć, że tamte potwory latające to były złe duchy, a nie, powiedzmy, maszyny?
– Ludzie takich maszyn nie zbudowali… To nie maszyny… a jeśli nawet… Szatan postać maszyny przybrać może…
– Słuchaj, Mod, mówiła ci Kama, że nie tylko jedna Ziemia może być zamieszkana.
Istnieją bardzo daleko od Ziemi, w głębinach nieba, inne słońca i inne ziemie, może starsze od naszej… Tam mogą mieszkać istoty mądre, które takie maszyny dawno potrafiły budować.
Kościół już w ubiegłym wieku przestał przeczyć takiej możliwości– dodał, aby usunąć wątpliwości doktrynalne.
– Słyszałem o tym. W głowie się nie mieści… Ale Kama mówiłaś. Tak być może… Ja nie przeczę…
– Opowiadałeś też, że kiedy cię porwano i zamknięto w pustej białej celi, we wnętrzu owego niby grzyba, więcej już owych pająków nie widziałeś?
– Nie widziałem. Ale to męki nie umniejszyło… Na ścianach znaki-mamidła się ukazywały… kusić próbowały…
– Właśnie o to mi chodzi. Te ściany mogły być po prostu wielkim ekranem. Podobnie jak tu, w tej sali. Jakie to były znaki?
– Różne były: koła, trójkąty, zygzaki… ślimaki jakieś dziwne… Ale to na początku… Potem były widoki. Jakbym wśród czarnego nieba był zawieszony… To znów góry jakieś… doliny…
A najwięcej dziwy piekielne – żółte i czerwone… do płomienia podobne. Potwory ohydne…
czerwone, żółte, czasem brunatne i czarne… łapy o stu palcach do mnie wyciągające…
Straszne widoki! Piekielne prawdziwie. Alem się modlił i krzyżem świętym zasłaniał… to pierzchały.
– Często powracały te widziadła?
– Nie, panie. Moc modlitwy i imienia bożego jest wielka. Musieli mnie zostawić w spokoju.
– A więc tylko początkowo pojawiały się te obrazy?
– Tak, panie. Tylko z początku. Potem, gdy na ścianach kreślić znak męki bożej zacząłem – już więcej się nie zjawiały.
– Czym te krzyże kreśliłeś?
– Krzyżem. Albo i samym palcem… A gdy jeden krzyż nakreśliłem, nieraz kilka się ukazywało podobnych…
– To ciekawe. Czy nie próbowałeś kreślić napisów?
– Tak było, panie! – potwierdził żywo. – Imię Pana Naszego Jezusa Chrystusa i Matki Przenajświętszej.
I te napisy też się same powtarzały. Nawet później… Gdy już nic nie pisałem.
– Czy myślisz, że moce piekielne byłyby w stanie kreślić znaki krzyża i imię Chrystusa?
– To mogły być znaki od Boga dane.
– A jeśli to nie byli wysłannicy piekieł, lecz po prostu statek przybył na Ziemię z innego, nieznanego świata? I te istoty, nie znając ludzkiego języka, próbowały w ten sposób porozumieć się z tobą?
– Czy ona też myśli tak?
– Kto?
– Kama.
Balicz uczuł, jak wzbiera w nim gniew: – Nie wiem, co ona myśli – odparł wzruszając ramionami. – Chcesz, to ją sam zapytaj.
– Zapytam, panie, jak wróci.
– A jeśli ona potwierdzi moje przypuszczenie, to gotów jesteś uwierzyć, że tak jest?
– Tak. Gotów jestem, Tak wysoko cenisz jej mądrość?
– Nie tylko mądrość, panie. Ona święta!
Balicz odruchowo parsknął śmiechem. Co prawda, zreflektował się natychmiast, ale już było za późno.
– Śmiejesz się, panie? – wyszeptał Münch z urazą w głosie. – Dlaczego się śmiejesz?
– Ach, nic. Nic takiego – Balicz usiłował zbagatelizować incydent.
– Powiedz dlaczego? – coraz natarczywiej nacierał zakonnik. W oczach jego pojawiły się złe błyski.
– Tak… odruchowo…
– Nie rozumiem. Powiedz, dlaczego?
Balicz zdawał sobie sprawę, że im dłużej zwleka z odpowiedzią, tym sytuacja staje się poważniejsza. Właściwie nie miał potrzeby kłamać. Kama prosiła go przecież, aby pomógł jej przeciwdziałać przesadnemu afektowi, jakim poczynał darzyć ją ten człowiek.
– Pytasz, dlaczego się śmiałem? – rozpoczął retorycznym zwrotem, aby zyskać na czasie dla przygotowania odpowiedniej taktyki.
– Tak. Dlaczego się śmiałeś?
– Mówiłem ci już, że zupełnie nieświadomie. Odruchowo. Nie chciałem cię urazić. Wierz mi. Gdy powiedziałeś, że Kama to święta, wówczas… pomyślałem: jak by ona zareagowała na takie wyznanie.
– Ale dlaczego się śmiałeś?
Oględne wytłumaczenie okazywało się coraz trudniejsze.
– Nie wyobrażam sobie Kamy jako świętej – powiedział uświadamiając sobie jednocześnie, że w ten sposób dokonuje jakby skoku w ciemność.
– Dlaczego? – głos Müncha nabrał zimnego, złowrogiego tonu.
– Święta to przecież osoba poważna, dostojna, pełna cnót, stroniąca od radości ziemskich…
– A Kama? Ona taka!
– Niezupełnie. Znasz ją tylko z jednej strony, z Instytutu. W życiu prywatnym to wesoła, nie unikająca zabawy dziewczyna.
– Wiem o tym. Gdyśmy szli kiedyś… przez las… goniła motyle. Jak dziecko. Albo tu…
Chciała mnie uczyć tańczyć… Ale to igraszka młodości. Święty Franciszek też igrać potrafił…
Rzecz w tym, aby… igraszki nie pierwsze były… przed Bogiem i duszy zbawieniem. Śmiech i wesołość… jeśli w umiarkowaniu… nie zawsze grzechu oznaka. Czasem chwale Pana Naszego służyć może…
– Na pewno. Ale to nie zmienia faktu, że Kama jest dziewczyną taką jak miliony innych.
– Nieprawda! – zawołał z gniewem Modest. – Ty kłamiesz! Albo… ślepotą oczy twoje zakryte!
Tego już było Baliczowi za wiele. Odczuł gwałtowne pragnienie, aby zburzyć za jednym zamachem mit zrodzony w umyśle mnicha.
– Czy byłeś z Kamą w Parku na Wydmie?
– Nie byłem.
– Chcesz? Pójdziemy do Kamy. Teraz, zaraz. Przekonasz się, że jest taka jak wiele innych.
No, chcesz?
– Chcę.
Balicz spojrzał na zegarek.
– Mieliśmy rozmawiać półtorej godziny. Minęło dopiero pięćdziesiąt minut. Zdążymy!