Текст книги "Ósmy krąg piekieł"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 8 (всего у книги 11 страниц)
Nieznajomy podniósł się z miejsca, spoglądając z zaciekawieniem na młodzież.
– Dzień dobry! – powiedziała niepewnie Baśka. – Czy można o coś pana zapytać?
Nieznajomy skinął zachęcająco głową.
– Pytaj, dziecko. Co chcesz wiedzieć?
– Czy to prawda, że pan jest tym słynnym Modestem Münchem? – zapytała nieco śmielej.
– Tak, dziecko! – nieznajomy uśmiechnął się blado.
– A nie mówiłem! – zawołał Witek parskając śmiechem.
– I czterysta pięćdziesiąt lat był pan poza Ziemią? – niedowierzanie odbiło się w głosie Baśki.
– Tak.
– Wcale pan nie wygląda na takiego starego – wtrąciła Ewa.
– Głupia jesteś! Przecież to efekt relatywistyczny– odezwał się rzeczowym tonem najmłodszy w gromadce, stojący dotąd na uboczu chłopiec.
– A tych… pająkowatych to naprawdę pan widział?
– Widziałem…
– I nie mógł pan z nimi wejść w kontakt? Ja to bym ich zaprosił na Ziemię.
Mężczyzna spojrzał na chłopca z niepokojem.
– Nie wiesz sam, co mówisz. To złe siły…
– A skąd pan wie, że złe? Dlaczego kosmici muszą być koniecznie źli? Gdybym ja spotkał takiego kosmitę…
– Oby Bóg cię uchronił, dziecko! Zła szukać nie trzeba. Jest wszędzie!
– Co też pan mówi?!
– Szatan nie śpi. I złym Słowem, złą, nieprzystojną zabawą, bezbożną myślą przywołać go można…
– A ja wam mówię, że Witek z tym facetem robią z nas balona! – odezwał się po polsku wysoki chłopak.
– Co on powiedział? – zapytał nieznajomy.
– On nie wierzy, że pan jest Münch – zaśmiał się Reda.
– Dlaczego nie wierzysz? – zwrócił się z nieznajomy do wysokiego chłopca.
– No… bo… Bo słyszałem, jak mówiono, że Münch wyjechał do Nowego Jorku…
– To kłamstwo.
– No, to niech pan pokaże peko. Nieznajomy przybladł.
– A jeśli nie pokażę? – odparł zaczepnie.
– To znaczy, że pan buja.
– Więc niech tak będzie. Nie wierzcie mi!
– Ja panu wierzę – zawołała Baśka z przejęciem. – A Mik to taki „niewierny Tomasz”. Ale niech się pan tym nie przejmuje, on się tylko tak wygłupia.
– I ja też panu wierzę – podchwyciła koleżanka Baśki. – Mam nawet do pana prośbę.
– Jaką prośbę? Mów, dziecko!
– Mam ze sobą Kamęt – sięgnęła do kieszeni. – Czy można poprosić pana o autograf?
– O co? – mężczyzna poruszył się niespokojnie.
– O autograf. Przecież pan jest tym sławnym „człowiekiem znikąd” – powiedziała śmielej, wyciągając rękę z niedużą brązową książeczką.
– Ona zbiera autografy słynnych ludzi i chciała, by pan też jej się podpisał – wyjaśniła Baśka.
Oczy nieznajomego zwęziły się, przybierając wyraz gniewu.
– Czego ode mnie chcecie? – No, żeby pan podpisał…
Twarz nieznajomego poczerwieniała.
– Ach tak! Więc o to chodzi!!! – zaperzył się niespodziewanie. – Po toście tu przyszli!
Wiem, kto was tu przysłał!…
– Myśmy nie chcieli nic złego… – wyjąkała Baśka.
– Precz stąd! – uniósł głos nieznajomy. – Odejdźcie natychmiast!
– A mówiłem wam, że to nie Münch! – zaśmiał się sztucznie Mik. – Podpisać się boi, pekodera nie pokazał, bo zaraz byłoby jasne, kto to!
– Ale dlaczego pan się gniewa? – próbowała łagodzić sytuację Baśka.
– Może go jeszcze będziesz przepraszać – oburzyła się Ewa.
– Głupi stary wariat…
– Ładnego sobie Witek wujaszka znalazł – ironizował Mik.
– Precz! Precz! – rzucił jeszcze parę razy nieznajomy za odchodzącą w głąb ulicy młodzieżą.
W wozie pozostał tylko Witek. Był wyraźnie zaskoczony rozwojem sytuacji.
– Za ostro pan na nich najechał – powiedział po chwili milczenia. – Rozumiem, że podpisywać nie było sensu, ale trochę to głupio wyszło…
Nieznajomy stał przed wozem patrząc na stojącą przy maszynie młodzież. Widać było, że nie spieszą się z odlotem.
– Dlaczego twój ojciec nie wraca? – zapytał nagle nieznajomy. Chłopiec spojrzał na zegarek.
– Już niedługo. Za dwadzieścia minut.
– Gdzie on jest? Zaprowadź mnie do niego.
– Zaraz będzie. Poczekajmy.
– Zaprowadź mnie! – nieznajomy coraz bardziej się denerwował.
– Jak pan chce – powiedział chłopiec z ociąganiem, wychodząc z wozu. – Ale nie wiem, czy jest sens… Na pewno bardzo zajęty i każe nam czekać.
– Chodźmy! – ponaglił nieznajomy.
Hali mieszczący stację szybkobieżnych wind był o tej porze pusty. W przejściu kontrolnym automatyczny strażnik zadał sakramentalne pytanie: „Do kogo,?”, a na prośbę o połączenie z inżynierem Redą przekazał, tak jak było do przewidzenia, odpowiedź, iż będzie wolny za 15 minut.
Nie pozostawało więc nic innego jak czekać, ale Witkowi nie bardzo się to uśmiechało, zwłaszcza że nieznajomy stawał się coraz bardziej natarczywy. Przyszło mu do głowy, że najlepiej będzie powozić go trochę po hucie.
– Czy był pan kiedy na dole w takim zakładzie?
– Na dole? – zdziwił się nieznajomy.
– Widok nie z tej ziemi… Na siedemnastym poziomie można podejść bardzo blisko centralnej kaskady. Galeria ma ściany z esteglasu, a powietrze jest chłodzone.
– I tam jest twój ojciec?
– Chyba tam. A jeśli nie, to powiedzą nam, gdzie go można znaleźć. No co? Jedziemy?
– Prowadź!
Przeszli w głąb hallu i po krótkiej pertraktacji Witka z automatem kontrolnym drzwi jednego z dźwigów stanęły przed nimi otworem. Zjazd na dół zajął im zaledwie kilkadziesiąt sekund. Nieznajomy wydawał się znacznie bardziej opanowany niż na górze. Tylko nerwowe ruchy warg, powtarzających bezdźwięcznie jakieś słowa, mogłyby świadczyć, iż spokój jego jest pozorny.
Na stacji wind siedemnastego poziomu nie zastali nikogo. Tylko gdzieś z głębi jasno oświetlonych korytarzy dobiegały dalekie echa ludzkich głosów i jednostajny pomruk maszyn.
Witek, dumny z roli przewodnika, nie szczędził wyjaśnień i uwag: – Pójdziemy wprost do spektroskopii i stamtąd na galerię. Mamy mało czasu, a gdyby się chciało zwiedzić dokładniej choćby tylko ten poziom, trzeba by łazić przez parę godzin.
Może jeszcze uda nam się zajrzeć na oddział obróbki fotonowej, ale wolałbym najpierw znaleźć ojca. Tam nie lubią, jak się ktoś obcy kręci.
– Tak. Najpierw do twojego ojca! – podchwycił nieznajomy.
– Ojciec stara się o nowe generatory wielkiej mocy, bo chciałby pójść głębiej, jeszcze kilometr albo i dwa, i uruchomić nowe kaskady ciągłego wytopu. Powiedział nawet w ministerstwie, że wszystko rzuci, jak mu nie dadzą pieniędzy. Ale oni wiedzą, że on tego nigdy nie zrobi. I dlatego zwlekają, chociaż zdają sobie sprawę, że ojciec ma rację. Mama jest pewna, że on postawi na swoim. A wie pan, że on to wszystko budował, jak mnie jeszcze na świecie nie było? Wtedy ten kombinat był najnowocześniejszy w całej Europie! Ojciec miał wtedy…
– Daleko jeszcze? – nieznajomy przerwał niecierpliwie zwierzenia chłopca.
Witek wskazał drzwi w końcu korytarza.
– Już jesteśmy!
Przyspieszył kroku i stanął u otwartego już wejścia, czekając na nieznajomego.
Mężczyzna wszedł, rozejrzał się po sali i zatrzymał jak wryty zaraz za progiem. Wodząc wzrokiem po wnętrzu laboratorium, po setkach ekranów pulsujących krzywymi i napisami, po zmieniającej się nieustannie różnobarwnej mozaice świateł na tablicach modelowych, to znów po białych postaciach siedzących przy pulpitach sterowniczo-kontrolnych – przypominał człowieka nagle wyrwanego ze snu.
Niektórzy z pracowników zauważyli wejście młodego Redy z nieznajomym. Jakaś kobieta w białym kombinezonie kiwnęła ręką na Witka.
– Szukasz ojca? – zapytała Ściszonym głosem.
– Tak. Czy już wyszedł?
– Jest na galerii. Ale lepiej tu poczekaj, bo jest bardzo zajęty. Chyba, że coś naprawdę pilnego…
– Mnie się nie spieszy… Ale ten – wskazał ruchem głowy na nieznajomego – chce się widzieć koniecznie z ojcem. Niech się pani mu przyjrzy. Kogo on pani przypomina?
Kobieta spojrzała na stojącego przy drzwiach mężczyznę.
– Nie wiem.
– „Człowiek znikąd”. Czy nie podobny? Zwłaszcza teraz, jak tak stoi i patrzy.
– Może. Ale ja nie bardzo sobie przypominam, jak wygląda „człowiek znikąd”. A naprawdę kto to jest?
– Jakiś gość z zagranicy. Odlatuje jutro rano do Rzymu.
– Wygląda, jakby było mu niedobrze – zauważyła kobieta.
– To bardzo możliwe – zaniepokoił się chłopiec. – Godzinę temu miał wypadek… Chodźmy do niego!
Nieznajomy patrzył na kobietę nieufnie. Powiedział coś cicho – czego jednak nie byli w stanie zrozumieć.
– Czy pan źle się czuje? – spytał Witek.
– Może poprosić lekarza? – dorzuciła kobieta.
Spojrzał na nią z lękiem.
– Nie! Nie! Gdzie twój ojciec? – zwrócił się gwałtownie do chłopca.
– Jest na galerii. Zaraz tu będzie.
– Chodźmy tam… Ja… nie chcę tu… czekać!
– Dyrektor Reda jest w tej chwili bardzo zajęty – powiedziała kobieta.
– Ja muszę go widzieć. Zaraz!
– Jeśli to rzeczywiście tak pilna sprawa, to proszę. Poprowadziła ich przez salę do małych drzwiczek, za którymi biegły w dół metalowe schody.
– Weź okulary ochronne! – rozległ się głos automatu czuwającego nad bezpieczeństwem pracy.
Nad podajnikiem, przy szlabanie zagradzającym drogę w dół, migotała lampka sygnalizacyjna.
Witek sięgnął po okulary i przegroda odskoczyła.
– Niech pan też weźmie! – powiedział chłopiec do nieznajomego, stojącego bezradnie przed szlabanem. – Inaczej nie puści!
Gdzieś pod nimi, przy końcu pochylni, jarzyło się żółtawe światło, przybierające chwilami jasną, niemal błękitnawą barwę. Biegnące skrajem tunelu schody prowadziły na podest, a potem skręcały w dół, w głąb podziemi.
Młody Reda zatrzymał się jednak na podeście, czekając na nieznajomego.
– Tędy! – wskazał w głąb korytarza zakończonego ostrym zakrętem. Tu właśnie na gładkich płytach odbijały się jaskrawe refleksy, dostrzegalne już ze schodów. Zza ścian dochodził głuchy łoskot.
Nieznajomy wyprzedził nieco chłopca i pierwszy wyminął zakręt, wchodząc w krąg światła. Oślepiony blaskiem cofnął się jednak i chwytając Witka za ramię, zapytał z lękiem: – Gdzie my jesteśmy?
– Przy centralnej kaskadzie – wyjaśnił chłopiec, ale nieznajomy zdawał się nie rozumieć jego słów.
– Nie pan założy okulary i idzie za mną! No, chodźmy już! – ponaglił chłopiec. – Zaraz pan zobaczy. To widok nie z tej ziemi! – pociągnął nieznajomego za sobą.
Przed nimi kłębiła się ściana ognia. Snopy iskier, uderzając raz po raz o przezroczystą przegrodę, unoszone jakimś szalonym, wichrem, wystrzelały w górę tysiącznymi racami.
– Boże miłosierny! Co to? – nieznajomy wpił kurczowo palce w ramię chłopca.
– Istne piekło! – zaśmiał się z dumą Witek. – Przejdźmy trochę dalej na prawo. Stamtąd widać kręgi kaskady.
Nieznajomy szedł tuż za chłopcem, jakby się bał, że go zostawi samego. Oczy jego biegały niespokojnie wokoło, a usta szeptały nieprzerwanie jakieś słowa, zagłuszane dobiegającym zewsząd dudnieniem.
Wąska galeria otaczała półkolem gigantyczną studnię. Po przeciwległej stronie wypływała gdzieś z głębin ziemi i przelewała się po kilkudziesięciometrowych stopniach rzeka roztopionego metalu. Wielkie czarne łapy, podobne do okaleczonych dłoni olbrzyma, wysuwały się raz po raz ze ścian studni, sięgając aż do potoków ognistej cieczy, jakby próbowały bezskutecznie je zatrzymać. W dole, niczym mrugające oko jakiegoś potwora, pęczniało gorejące jeziorko, aby za chwilę wystrzelić w górę jaskrawo białym gejzerem i zapaść się w głąb wirującego leja.
– No i co? Nie miałem racji? Prawdziwe piekło! – zapiał z zachwytu dyszkantem Witek.
Nieznajomy cofnął się gwałtownie aż pod przeciwległą ścianę.
– Piekło… – wy rzęził ochryple i przywarł gwałtownie do zimnej powierzchni ściany.
Witek patrzył na niego zdziwiony i chciał już zapytać, co tak bardzo zaniepokoiło nieznajomego, ale oto dobiegł go z daleka głos ojca, rozprawiającego o czymś z ożywieniem.
Zza zakrętu wyłoniły się dwie postacie ludzkie. Ich czarne sylwetki rysowały się jak „chińskie cienie” na tle ognistego wnętrza studni.
– Już idą! – powiedział chłopiec wskazując na przybyłych.
Nieznajomy spojrzał i nagle na twarzy jego pojawiło się przerażenie.
– Nie! Nie! – krzyknął rozpaczliwie i osunął się zemdlony na podłogę.
XIV. SIDŁA
Babcia Jolanta wyszła z domu, jak zwykle, przed szóstą. Lubiła te ranne godziny, gdy miasto dopiero budziło się ze snu, a szum silników nie głuszył jeszcze świergotu ptaków. Szła zwykle piechotą aż na Ostrów Tumski do Św. Jana Chrzciciela. Ulice wyglądały wtedy zupełnie inaczej niż gdy wracała do domu, kiedy to opustoszałe początkowo jezdnie i chodniki przeobrażały się w oczach w wartkie potoki ludzi i maszyn, a później całe rzeki pojazdów i przechodniów.
Wracała zawsze przez Łaciarską, aby wstąpić po rogaliki dla Ewki do „prawdziwego”
sklepu. Bo chociaż z zasady była „za postępem” – istniały w tej regule pewne wyjątki, a może raczej enklawy własnych przyzwyczajeń. Należał do nich i codzienny spacer do Św. Jana Chrzciciela, i ów sklep na ulicy Łaciarskiej – gdzie pachniało świeżym pieczywem i mlekiem jak za jej młodości, kiedy nie było sprzedawców-automatów, lecz „zwykłe” panie sklepowe, z którymi można było pogadać, choćby tylko o źle zaplanowanej pogodzie.
Tego ranka pogoda była jak najprawidłowiej dopasowana do pory roku i gustów babci Jolanty, a w katedrze ludzi niewiele, co – jak mawiał słusznie jej spowiednik ksiądz Markowski – sprzyja medytacjom. Skąd mogła wiedzieć, że wszystko się „pokręci” i Ewka nie tylko pójdzie do szkoły bez rogala, ale będzie musiała sama zrobić sobie śniadanie i spóźni się na pierwszą lekcję.
Właśnie babcia wychodziła z kościoła, gdy od strony mostu wleciała na plac duża srebrzysta maszyna i zatrzymała się przed katedrą. Wysiadł z niej jakiś mężczyzna o bladej, zmęczonej twarzy i pożegnawszy się z pozostałymi w wozie towarzyszami, wszedł do kościoła. Ubrany był na czarno i jego niecodzienny, a zarazem jakby znajomy wygląd zaintrygował babcię Jolantę. Wróciła więc za nim do kościoła aby lepiej mu się przyjrzeć.
Mężczyzna klęczał przed głównym ołtarzem z pochyloną nisko głową i odmawiał szeptem modlitwę. Babcia Jolanta była teraz niemal pewna, że jest to jakiś znajomy ksiądz, ale gdzie i kiedy z nim się zetknęła – na próżno próbowała sobie przypomnieć.
Spojrzała na. zegarek i stwierdziła, że ma jeszcze trochę czasu. W ostateczności mogła zresztą wrócić do domu metrem, ale pozostawić zagadkę nie rozwiązaną – tego by sobie nie darowała. Usiadła więc w pierwszej ławce i poczęła powtarzać litanię, nie spuszczając oka z klęczącego mężczyzny.
Czas jednak płynął, a przybyły nie wstawał z klęczek, pochłonięty całkowicie modlitwą.
Nie pozostawało nic innego jak znaleźć pretekst do nawiązania rozmowy. Wróciła do kruchty i kupiła w automacie medalik.
Mężczyzna modlił się nadal przy ołtarzu. Podeszła więc do niego i podała mały srebrzysty krążek. Mężczyzna przeżegnał się, wziął medalik i długo, w milczeniu patrzył na miniaturowy wizerunek Matki Boskiej.
– „Chwała na wysokości Bogu!” – powiedział nagle po łacinie przenosząc wzrok na babcię Jolantę.
– „… a na Ziemi pokój ludziom dobrej woli” – dopowiedziała bez zająknienia i uśmiechnęła się do niego.
Nie odwzajemnił uśmiechu, choć w wyrazie jego oczu nie trudno było dostrzec radość.
– Czy wiesz, o co się modliłem? – powiedział cicho w języku inter. – O to, aby spotkać kogoś takiego jak ty. Kogoś, kto odpowie mi słowem bożym…
– Poznałam cię, ojcze i dlatego wróciłam. Tylko… – zmieszała się – nie bardzo pamiętam nazwiska…
– Nie pamiętasz nazwiska? – zdziwił się szczerze. – A wiesz, siostro, że niedawno spotkałem takich, co je znali, a nie wierzyli, że to ja…
– Coś nie bardzo rozumiem jak to możliwe…
– Myślę, że w tym też jest ręka Boża. Żeby mi jasno ukazać ślepotę tego świata.
Babcia Jolanta pokiwała głową.
– Różni ludzie bywają – odrzekła wymijająco. – Ale niech się ojciec nie przejmuje… Ja tam jak ktoś mi coś złego powie, albo inną sprawi przykrość, mówię sobie: i cóż mi z tego przyjdzie, że będziesz to rozpamiętywać? Czy coś tym naprawisz albo jego zmienisz?
– Tak nie można. Tych, co oczy mają na Prawdy Boże zamknięte, jest w tym świecie tak wielu, że serce się z bólu ściska… I nie wolno zaniechać walki o ich dusz zbawienie.
– Nie o to mi chodziło, lecz o własne krzywdy. Myślałam, że ojciec miał jakieś przykrości?
– Ja… Przykrości? Wielki Boże! Trzeba być na wszystko gotowym. Pycha ludzka straszne siły rozpętała na Ziemi. Piekielne siły. Odróżnić trudno, gdzie tylko ludzka przemyślność, a gdzie szatańska. A cel w tym jeden: zguba duszy ludzkiej!
– Sama nie wiem… – babcia Jolanta poruszyła się niespokojnie i spojrzała na zegarek.
– Tak jest! – podjął z naciskiem mężczyzna. – Czytałem kiedyś, dawno już, bardzo dawno temu, o otchłani piekielnej. O dziewięciu kręgach, gdzie jęczą dusze potępione, w każdym za inne przewiny. W ósmym kręgu gorszyciele i alchemicy, fałszywi doradcy i fałszywi mędrcy, ci co o Bogu zapominać każą, co dzieci z ojcami skłócają, co w pysze swojej przez powietrze jak ptaki próbują latać… Ósmy krąg piekieł! Oto dokąd świat dziś zmierza! Z tej drogi zawrócić trzeba!
Dziwaczny, patetyczny ton zaskoczył niemile babcię Jolantę.
– Muszę już wracać do domu! – przerwała delikatnie.
W istocie nawet nie było to kłamstwem, gdyż dochodziła siódma i powinna najdalej za kwadrans obudzić Ewkę.
Duchowny spojrzał na nią niespokojnie.
– Czy… czy nie mogłabyś zostać ze mną? Niedługo… ja też… Ja muszę lecieć do Rzymu. Z lotniska…
– Rozumiem. Niech ojciec idzie ze mną, to przesiądzie się po drodze na „21”.
– Na co?
– Podziemna linia „21”. Na lotnisko. Chyba, że ojciec ma tu wóz?
– Nie mam.
– No to chodźmy. Bo szkoda czasu.
Na ulicy panował już znaczny ruch. W starym, liczącym już blisko pół wieku metrze tłoczyli się w przejściach spieszący do pracy przechodnie.
– Już dawno powinni coś zrobić z tymi korkami – utyskiwała babcia, torując sobie drogę ku ruchomym schodom. – Gdzie indziej już dawno wprowadzono pospieszne pasy chodnikowe, a u nas ciągle zwlekają.
Dotarli wreszcie na peron i wraz z potokiem ludzkim do wnętrza wagonu.
– Ojciec wysiądzie na piątym przystanku, licząc od tego, na którym ja wyjdę! I przesiądzie się na linię „21” Trzeba przejść tunelem – tłumaczyła babcia. – Rozumie ojciec?
– Ja… nie wiem – wyjąkał patrząc błagalnie na nią. – Może by jednak…
– Nie mam czasu. Jak ojciec nie będzie mógł trafić, to spyta kogokolwiek.
– Nie zostawiaj mnie samego!
Wydał jej się bezradny jak dziecko.
– Ale z ojca gamoń! Proszę mi wybaczyć, że tak mówię…
– Ja bardzo proszę… Ja jeszcze chciałem coś powiedzieć… Coś ważne… Bardzo ważnego…
– No, to niech ksiądz mówi! Szkoda czasu…
– Tu? – rozejrzał się bezradnie po otaczających ich pasażerach.
– No, a gdzie? Niech się ojciec nie obawia. Nikt się tu nami nie interesuje.
– Tak mówisz?… Wiem… Nikt nas nie dostrzega, choć wszyscy patrzą na nas…
– Nie rozumiem, o co ojcu chodzi? – zapytała już z pewnym zniecierpliwieniem.
Nachylił się ku niej i począł szeptać tuż przy uchu: – Czy nie myślisz, że te czasy, czasy upadku, nie mogą już długo potrwać? Że Bóg tylko po to, aby ludzi doświadczyć, pozwala szerzyć się pysze i bezbożności? Każdy kto w wierze pozostał, kto chce naprawdę Panu Naszemu służyć, powinien nie lękać się Szatana i błądzącym drogę wskazywać!
– Nie takie to proste, ojcze – westchnęła babcia i zamyśliła się.
– Wiem… Ale czekać bezczynnie nie wolno. Jeśli ci kto usta chce zamknąć, nie pozwól…
Jeśli zgorszenie sieje, mędrkowaniem bałamuci…
– Ba! – przerwała babcia Jolanta. – W tym rzecz, że to, co ojciec mówi, to tylko teoria. W praktyce wszystko wygląda inaczej. Wiem coś o tym. Mam wnuczkę… Ewa jej na imię. Jak się urodziła, mówię do córki: „Dziecko trzeba ochrzcić”. A ona na to: „Ja się nie zgadzam”.
Bo musi ksiądz wiedzieć, że córka i zięć ateiści. Kościół dla nich – „zabytek”, „dzieło sztuki”
i to wszystko.
– Straszne…
– Niech ojciec słucha. To dopiero początek. Więc jak mi tak córka powiedziała, to ja nic.
Wiem, że nie ma co z nimi dyskutować, bo i tak nie zrozumieją. Myślę sobie, jak wy tacy, to ja ją i tak ochrzczę. Po kryjomu! I pojechałam do znajomego księdza. Ale nie chciał.
Powiedział, że mu nie wolno bez zgody rodziców. Inni też nie chcieli. Cóż miałam robić?
Ochrzciłam sama dziecko „z wody” i postanowiłam sobie, że je wychowam w wierze. Nie dam duszy zmarnować!
– Tak. Tak trzeba. A oni?
– Widzi ojciec… W mojej sytuacji to nie było takie trudne. Zięć i córka z zawodu oceanolodzy. Często wyjeżdżają i to na długo. Nieraz i pół roku ich nie ma.
– Co oni robią?
– Prowadzą badania mórz i oceanów, przeważnie podwodne… – urwała nagle i spojrzała z przestrachem w okno. – Ale ze mnie!… Przejechałam stację. To wszystko dlatego, że się zagadałam. Nie ma rady – westchnęła z rezygnacją. – Chyba jednak wysiądę razem z księdzem i pokażę, gdzie ma jechać…
– Bóg ci wynagrodzi.
– A to wszystko przez to, że jak sobie pomyślę o Ewce, o córce i zięciu… Już nie wiem sama, co mam robić. Może mi ojciec coś doradzi?
– Mów szczerze!
– Bo to… wszystko wychodzi nie tak, jakby człowiek chciał. Początkowo niby dobrze się składa, a potem okazuje się, że wszystko na opak. Tak też było z Ewką. Przez pierwsze dwa lata po jej urodzeniu córka nigdzie nie wyjeżdżała. Więc niewiele mogłam zdziałać. Ale potem, jak ich nie było miesiącami, prowadziłam wnuczkę do kościoła, pacierza nauczyłam…
Aż tu pewnego razu właśnie córka i zięć wrócili z ekspedycji, gdy Ewka, jak to dziecko, chciała się przed rodzicami pochwalić. Więc wieczorem klęka i zaczyna mówić pacierz.
Myślę sobie: będę teraz miała za swoje… Córka zrobiła się czerwona i widać, że tylko przy Ewce nie chce zrobić awantury. Ale zięć się przymilnie uśmiechnął i mówi: „Widzę, Ewuniu, że babcia cię pięknie nauczyła mówić paciorek. A wiesz, o czym jest ten paciorek?” – pyta niby tak sobie. Oczywiście dziecko powiedziało, że nie wie. Ewka miała wtedy zaledwie cztery lata. Myślę sobie: co się za tym kryje? I czekam. Ale on tylko powiedział: „Poproś babci niech ci to jutro wytłumaczy”. A do mnie, że dziecko nie powinno powtarzać słów, których nie rozumie. Aż mnie zatkało. Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Ksiądz go zresztą nie zna. W dyskusje nie ma się co wdawać. Potrafi na wszystko znaleźć wytłumaczenie i to takie, że nawet trudno się obrazić. Do tego na religii zna się lepiej niż niejeden wierzący.
– Tacy są najgorsi…
– Nie to chciałam powiedzieć. Mówiąc szczerze byłam nawet zadowolona. Bo przecież nie powiedział „nie”. A przeciwnie – nawet niby to zachęcał, abym dziecko uczyła religii. Potem dopiero „wyszło szydło z worka”. Gdy już Ewka poszła spać, mówię mu, że może i ma rację, ale takiemu małemu dziecku nie wszystko jest sens tłumaczyć, bo niewiele zrozumie. A on mówi na to: „To po co mama ją tego uczy?” Więc myślę sobie: jeśliś taki mądry, to ja też nie głupia, i mówię: „A jak będzie większa i zrozumie, to co? Nie będziecie się sprzeciwiać?” I wykręcić się nie mógł. Musiał się zgodzić! Tyle, że jak wnuczka była starsza, miała jakieś sześć, siedem lat, zaczął z nią sam na temat religii rozmawiać, po swojemu…
– Bluźnił…
– Tego to nie. Kiedyś nawet bronił mnie przed córką, kiedy zaczęła gadać, że wszystko, co mówiłam Ewce, to bzdury. Przynosił też różne książki z ilustracjami. Początkowo myślałam nawet, że się nawrócił. Bo to był i katechizm ilustrowany, i pismo święte w obrazach. Nie sprzeciwiał się, żebym Ewce czytała, a nawet zachęcał. Potem jednak zaczął przynosić także inne książki i albumy… O bogach greckich i egipskich, azteckich i jeszcze jakichś tam…
Wtedy zrozumiałam, do czego zmierza. Widać było, że dziecku chce w głowie zamącić. Więc mu kiedyś o tym powiedziałam. A on na to, że niby ja nie wiem, czego chcę. Zapytałam go: „A ty czego chcesz, bo ja ciebie nie rozumiem?” Wtedy jego wzięło na szczerość i zaczął się rozwodzić: a to, że on tak dlatego ewangelię pozwala dziecku czytać, że to niby należy do literatury i że każdy człowiek kulturalny powinien to znać tak samo jak Iliadę. Pomyślałam sobie: „Stąd żeś taki łaskawy… Ale mnie nie przechytrzysz! Zobaczymy, czyje będzie na wierzchu”. I miałam rację! Kiedyś, gdy byłam z Ewką w kościele, zaczepił nas ksiądz. Ewka miała wtedy dziesięć lat. Ksiądz zaczął rozmawiać z nią, takie różne pytania zadawać, z katechizmu… A ona mu odpowiedziała tak mądrze, rozsądnie, że aż się zdziwił… i potem mówi do mnie: „Trzeba by dziecko do komunii przygotować”. A ja na to, że ona nawet nie ochrzczona, tyle co z wody… Lecz wzięłam sobie to do serca i od czasu do czasu Ewce napomykałam o tym. No, ale już dojeżdżamy – zmieniła temat. – Trzeba się przesiąść na linię „21”.
Wysiedli. Babcia Jolanta poprowadziła swego towarzysza podziemnym przejściem na inny peron.
– Chyba jednak was dowiozę na samo lotnisko! – oświadczyła po drodze. – Stąd już niedaleko.
– I co było dalej z wnuczką? – dopytywał się, wyraźnie zainteresowany opowieścią.
– Ano, w jakieś półtora roku później, jak to się mówi „bomba pękła”! Właśnie rodzice mieli wrócić z ekspedycji, gdy Ewka mówi do mnie żebym porozmawiała z nimi…
Wiedziałam, że dziecko się boi i nigdy samo się nie odważy powiedzieć. Więc chociaż zdawałam sobie sprawę, że czeka mnie ciężki orzech do zgryzienia, zaraz, po ich powrocie mówię do córki: „Ewka chce iść do komunii”… W nią jakby diabeł wstąpił: „Tego nam tylko brakowało! To mamy robota!” I zaczęła się pieklić. A gdy próbowałam przemówić jej do sumienia, to trzasnęła drzwiami i poszła do siebie. Słyszałam, jak krzyczała, że to wszystko przez niego, że nie załatwił umieszczenia dziecka w internacie. Ale potem on coś zaczął mówić i się uspokoiła. Zięć przyszedł do mnie i powiada: „Jeśli Ewka sama naprawdę chce – nie będziemy się sprzeciwiać. I że to niby zakazany owoc najlepiej smakuje. Ja sobie pomyślałam: Ty sobie mów, co chcesz, grunt, żeby Ewkę w wierze umocnić.
– Tak! Po stokroć tak!
– A potem zawołali Ewkę i wypytywali, czy jej na tym bardzo zależy i dlaczego?
Wnuczka była trochę przestraszona i język jej się plątał, ale ostatecznie wszystko dobrze poszło. Tyle, że zięć wymyślił, żeby Ewka sama się przygotowała i wszystko załatwiała, a nie ja… Chcieli ją zniechęcić…
– Biedne dziecko!
– Ale się przeliczyli. Wszystko poszło jak z płatka. A gdy zięć pół roku temu formalnie wyraził zgodę, ksiądz, nie bardzo wiedząc, co i jak, gratulował mu takiej córki… Byli też oboje – córka i zięć, i na chrzcie, i przy pierwszej komunii… I prawdę powiedziawszy złego słowa od nich nie usłyszałam od tego czasu… Po miesiącu zresztą znów musieli wyjechać… I to na całe pół roku! Już teraz piąty miesiąc mija, jak ich nie ma.
– Wielka zasługa twoja przed Bogiem…
Babcia Jolanta uśmiechnęła się gorzko.
– Kiedy właśnie, że nie wiem…
– Jak to? Przecież mówiłaś.
– Tak… ale… Właśnie nie wiem sama, co robić… Boję się, że mogę wszystko zmarnować…
I Bóg mi nie wybaczy…
Patrzył na nią z niepokojem.
– O czym mówisz, kobieto?
– Boję się, że nie potrafię zapobiec… Że ona się zmieni. W pierwszych tygodniach po uroczystości była jak aniołek… Codziennie w kościele, do Stołu Pańskiego na każdej mszy przystępuje i u spowiedzi była dwa razy… Ale później, już po wyjeździe rodziców, zaczęła się zaniedbywać… Myślałam, że po prostu za dużo ma zajęć w szkole… Ale zauważyłam, że wynajduje sobie usprawiedliwienie. Więc jej mówię: „Co z tobą, dziecko? O Bogu zapominasz?” Przyrzekała wtedy, że pójdzie do spowiedzi. Ale nie poszła… I do kościoła coraz rzadziej. A kiedy jej do sumienia próbowałam przemawiać, to tylko się zaczerwieniła i nic nie odpowiedziała. Więc poszłam do księdza i pytam, co robić. A on mówi, żeby poczekać, nie zmuszać, najwyżej delikatnie przypominać. Lecz to też nie pomaga. I tak minął miesiąc, potem drugi i trzeci, a z nią coraz gorzej. Więc zaczęłam ostrzej. Pytam: „Co to.?
Czy już Pana Jezusa nie kochasz?” A ona na to: „Sama nie wiem…”
– Jad diabelski w duszę zapuścili… Modlić się za to dziecię trzeba…
– Ach, ojcze! Stale się modlę… Ale samą modlitwą tu nic nie można zdziałać…
– A nie mówiłaś, co jej grozi? O duszach potępionych na wieki. O siarce i ogniu piekielnym? O mękach okrutnych… O Lucyfera królestwie?
– Co też ojciec mówi?! Przecież tak nie można. Wyśmiałaby mnie! Ona ma swój rozum.
Patrzył na kobietę w osłupieniu. Wypieki wystąpiły mu na policzki, a wargi poczęły drżeć nerwowo.
– Co ojcu jest? – zapytała z niepokojem.
Ale właśnie zatrzymali się na końcowej stacji i trzeba było opuścić wagon.
– To już lotnisko. Wysiadamy! – wyjaśniła biorąc pod ramię nieznajomego.
Szarpnął gwałtownie rękę i podążył sam ku wyjściu pospiesznie, nie oglądając się za siebie. Dogoniła go już na peronie.
– Co się ojcu stało?
Zatrzymał się. Chwilę patrzył na nią ponurym wzrokiem.
– Więc i ty nie wierzysz? – powiedział z żalem.
– Co znaczy „nie wierzę!” – oburzyła się babcia Jolanta.
– Nie wierzysz w piekło!
– Wierzę, ale przecież nie w takie bajki!
Mężczyzna zacisnął kurczowo powieki.
– Boże… Boże… Zmiłuj się nad nimi!… – usłyszała jego pełen rozpaczy szept.
Nad zgiełkiem rozmów i przytłumionym szumem silników górował głos megafonu:
– Kierownik wycieczki Wrocław – Rzym prosi doktora Michała Mroza o przybycie do sektora dwunastego. Za osiem minut start!
Dyżurny biura podróży jeszcze raz przebiegł wzrokiem listę. Brakowało tylko tego jednego uczestnika.
– Już dłużej nie możemy czekać – powiedział do kierownika wycieczki. – Doślę ci go następną maszyną.
– No cóż, nie ma rady. Zostawiam jego kartę.
Dyżurny stał jeszcze chwilę, czekając aż jego kolega zniknie w głębi pasażu prowadzącego na pole startowe. Potem ruszył wolno z powrotem.
Tuż przy wejściu do hallu wpadła na niego jakaś kobieta ciągnąca za sobą niewysokiego, czarno ubranego mężczyznę.
– Państwo dokąd?
– Czy samolot do Rzymu już odleciał? – spytała z nerwowym pośpiechem.
– Zaraz startuje. A pan może uczestnik wycieczki, doktor Michał…
– Tak! Tak! – przerwała gwałtownie. – Czy już nie zdąży?
– Start za trzy minuty! Tu pańska karta uczestnictwa!
Proszę tędy!
– Do Rzymu? – zapytał mężczyzna biorąc kartę.
– Tak. Do Rzymu. Niech pan nie zwleka! Odprowadzę pana!
– To ja już wrócę – oświadczyła kobieta. – Do widzenia, ojcze!
– Bóg z tobą! – zawołał mężczyzna już z daleka, podążając za urzędnikiem.
Na pole startowe przybyli niemal w ostatniej chwili.
– Miał pan szczęście! – mówił urzędnik. – Jeszcze minuta zwłoki i musiałby pan czekać do jutra albo lecieć przez Warszawę. Życzę przyjemnej podróży!
Drzwi zamknęły się i maszyna poczęła sunąć szybko w stronę szybu startowego, aby w kilkadziesiąt sekund później wznieść się w powietrze.
Dyżurny uczuł czyjeś dotknięcie. Za nim stał wysoki młody człowiek z torbą podróżną przerzuconą przez ramię.
– Czy to samolot do Rzymu? – zapytał przybyły.
– Tak, do Rzymu.
– A to pech… Spóźniłem się głupie pięć minut…