Текст книги "Ósmy krąg piekieł"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 5 (всего у книги 11 страниц)
IX. KRYZYS
W takim stanie nie widziała go dawno. Co prawda, już przed dwoma godzinami, po powrocie z klasztoru w Uhrbach, zdawała sobie sprawę, że czeka ją trudna rozmowa. Nie spodziewała się jednak, iż reakcja po spotkaniu z przeszłością będzie aż tak gwałtowna.
Teraz, gdy stał przed nią z rękami wzniesionymi w górę rozpaczliwym gestem, wydawał jej się znów tym samym dziwacznym, na wpół obłąkanym mnichem, którego przed wielu miesiącami przywiózł do Instytutu Miksza. – Powiesz mi? Przyrzeknij, że powiesz! – powtarzał nerwowo.
– Oczywiście, że powiem. Jak tylko będę mogła…
– Przyrzeknij!
Patrzył na nią z uporem.
– Przyrzekam.
– Jeśli ci pozwoli… Tak… Tak… Wszystko od niego zależy…
– Powiedz wreszcie, o co ci chodzi?
– Niełatwo powiedzieć… Nie dziw się… Jestem nędznym, nierozumnym człowiekiem.
Ułomny jest duch mój… Ja myślałem… Długo myślałem i… nic nie wiem… Nie rozumiem.
Pewno nie powinienem pytać… Nie wolno pytać!
– Czego nie rozumiesz?
– Dlaczego? Po co? Po co tu jestem? Wiem, że źle czynię… Wyroki Najwyższego są niezbadane, i nie mnie ich dociekać. Ale ja ciągle myślę… Ja już nie mogę… Czy grzechem jest pytać? Na pewno jest grzechem!
Pot wystąpił mu na czoło.
– Nie jest grzechem, Modeście – podjęła łagodnie. – Pytać należy zawsze. Nie wiem tylko, czy potrafię odpowiedzieć na twe pytania. Chcesz wiedzieć, skąd się tu wziąłeś wśród nas?
Jak to się stało? Tego nie wiemy. Jeszcze nie wiemy. Istnieją pewne przypuszczenia, ale to jeszcze mało. Jestem jednak przekonana, że znajdziemy odpowiedź na to pytanie.
Pokręcił przecząco głową.
– Nie! Nie! Nie to! Jak to się stało – ja wiem! Pamiętam… Złe siły… Ale ja pytam nie o to.
Pytam dlaczego, po co tu jestem?
– Jak to po co? – ściągnęła brwi. – Nie rozumiem pytania? Spróbuj jaśniej wytłumaczyć.
– Pan Nasz nic nie czyni bez przyczyny – powiedział po łacinie. – Niezbadane Jego wyroki. Tak być musi. Pojmuję to, ale… Ty chyba wiesz, dlaczego? A mówiłaś: pytać nie grzech…
– Jeszcze nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi. Co ja mam wiedzieć?
– Ja widziałem dziś… tam… w Uhrbach. To było naprawdę Uhrbach. Te same mury…
Tylko czas upłynął. To jest Ziemia… – usiłował chaotycznie wytłumaczyć. – To jest ten sam świat. Ale inny… Jakiś… nie ten… Ja nie rozumiem, dlaczego? Mówiłaś: świat się zmienił… I że to jest dobrze… Ale ja wtedy… w tamtym moim życiu… wierzyłem: prawda boża zwycięży.
Królestwo Boże… Czy to jest Królestwo Boże? Ja nie wiem… Nie rozumiem. Patrzę i widzę…
Tak. To jest ten świat! Te same mury, ten sam dom boży, wirydarz, krużganki… Te same kolumny w kaplicy… kamień na grobie ojca Alberta… To nic, że napis zatarty. Ja to rozumiem, że czas płynął, że minęły wieki… Ale jest przecież Bóg! Chrystus Pan, Jego nauka… A teraz widzę i nie mogę zrozumieć. Myślałem, że to Królestwo Boże. Ale – nie.
Potem myślałem, że to omam… że demonów sprawa… kuszenie szatańskie… Ale nie. Chyba nie… To, co dziś widziałem, to było naprawdę… Kto ty jesteś? – wpatrywał się z napięciem w jej twarz. – Ja nie wiem, kto ty jesteś! Kto jest Stefan, a kto Balicz doktor? Kto Garda i inni mężowie czcigodni? Jesteście dobrzy dla mnie… Ale… wy nie mówicie… nigdy nie mówicie… o Nim!
– O kim?
– O Bogu. O Panu Naszym. Gdzie on? Jeśli to jest świat bez Boga, to… – urwał, a oczy jego napełniały się przerażeniem.
Kama od dawna spodziewała się tego pytania. Nie łudziła się, że proces adaptacji ma, w gruncie rzeczy, jak dotąd tylko zewnętrzny, formalny charakter. Traktowała go też jako przygotowanie do podjęcia zasadniczej próby przeobrażenia psychiki tego człowieka. Teraz jednak uświadomiła sobie, jak trudne czeka ją zadanie. Nie chciała kłamać, a przecież nie mogła ukazać od razu całej prawdy.
– Uspokój się – powiedziała jak najłagodniej. – Świat, w którym żyjemy, nie jest jeszcze doskonałym światem. Wiele jeszcze popełniamy błędów, w wielu sprawach szukamy dopiero drogi… Ale jest to z pewnością świat lepszy od tego, w którym żyłeś przed pięciu wiekami.
Bliższy on jest na pewno tym ideałom, które zawarte są w nauce Chrystusa, niż tamten twój świat. Przecież nauka ta mówi o tym, aby ludzie nie czynili sobie wzajem krzywdy, aby się kochali, aby pomagali jedni drugim, aby sprawiedliwie dzielili się owocami swej pracy. To staje się coraz bardziej realne w naszym świecie. Za krótko jeszcze żyjesz wśród nas, za mało jeszcze widziałeś, abyś mógł sądzić.
– Wiem. Ja staram się zrozumieć, ale to niełatwo. Powiedz! – chwycił ją za rękę. – Powiedz, jaki cel?
– Cel? Czego?
– Że… ja tu. Co chciał Bóg? Czy to nagroda? A może kara?
– Ani nagroda, ani kara. Zostałeś przeniesiony w nasze czasy. Kto to zrobił i dlaczego – nie wiemy. Ale wierz mi, z pewnością nie ma to nic wspólnego z żadną karą czy też nagrodą.
– A jednak… Te diabły… demony…
– W naszym świecie nie ma demonów. Mówiłam ci już.
– No tak… – przytaknął niepewnie. – Chwała Panu, ale…
– Słucham cię.
– To niemożliwe!
– Co niemożliwe? Że nie ma tu diabłów?
– Nie. Nie. Wierzę ci. Staram się wierzyć… Ale to niemożliwe, że nie ma celu. Wszystko ma cel. Jeśli nie kara i nie nagroda, to… zadanie. Powiedz. Co mam robić? Jak służyć Najwyższemu?
– Staraj się zrozumieć…
– Tak! – przerwał gwałtownie. – A ty? Jak ty służysz? – wpił w nią oczy. – Komu służysz?
– Ludziom.
– Człowiek jest prochem. Prochem jest jego ciało. Czy ty troskasz się o jego duszę?
– Właśnie – skinęła głową. – To właśnie jest moje zadanie. Mój zawód.
Pomyślała jednocześnie, jak fałszywie może rozumieć sens tych słów.
– I o moją też? – zapytał z przejęciem.
– Od chwili, gdy zjawiłeś się tu, przede wszystkim o twoją.
– I walczysz z Szatanem?
– Można to i tak nazwać– uśmiechnęła się do swoich myśli.
– Nie! – potrząsnął gwałtownie głową. – To nie jest tak… jak mówisz! Ja czuję… To nie tak! Ten świat… to świat grzeszny! Widziałem…
– Co widziałeś? – spojrzała na niego uważnie.
– Pytasz się? Przecież wiesz… Tam… w tych ogrodach, nad wodą, na piasku… Czy to, co tam widziałem, to nie było naprawdę? Powiedz!
– Naprawdę. No i cóż z tego, że to, coś tam ujrzał, nie było ani snem, ani szatańskim mamidłem? Dlaczego to ma być dowodem grzeszności dzisiejszego świata? Że widziałeś mnie zbyt skąpo, jak ci się zdaje, ubraną? A cóż w tym złego? – postawiła sprawę otwarcie i jednoznacznie.
Na chwilę jakby się zmieszał.
– Nie o tobie chciałem mówić… – odrzekł unikając jej wzroku. – Ty musisz być taka… jak inne. Ja już pojąłem… Tak widocznie trzeba… Miksza mi tłumaczył…
– Nie wiem, czy właściwie zrozumiałeś to, co mówił Stefan. Rzecz w tym, iż wiele się w ostatnich wiekach zmieniło i to, co tobie wydaje się grzeszne, dziś nikogo nie gorszy.
Odsłanianie ciała podyktowane jest przede wszystkim troską o zdrowie człowieka. Musisz się z tym pogodzić.
– To nie tak, jak mówisz. Ciało jest źródłem wszelkiego złego. Czy godzi się oglądać je obnażone?
– Gdzie widzisz owo zło?
Pochylił się jakby pod nadmiernym ciężarem i nie patrząc na Kamę powiedział: – Złe myśli się budzą…
– Zapewniam cię, że we mnie żadnych złych myśli ciało ludzkie nie budzi. Jeśli jest do tego młode, zdrowe, harmonijnie rozwinięte, zahartowane na wietrze, słońcu i w wodzie – może budzić tylko dobre myśli. I tak być powinno. Jeśli w kimś budzi złe myśli, to znaczy, że źródłem tych myśli jest nie owo nagie ciało, lecz chora dusza tego, który nie potrafi na nie właściwie patrzeć. Poruszył się niespokojnie.
– Myślisz, że… moja dusza jest chora – wyszeptał trwożnie, pojąwszy sens aluzji.
Potwierdziła skinieniem głowy.
– A jeśli nie jest tak, jak mówisz? – wyrzucił z siebie z wysiłkiem.
– To znaczy jak?
– A jeśli te czasy, to czasy upadku? Ja patrzę i widzę. Chodziłem z tobą, próbowałem nawet sam… Ci ludzie: dojrzali wiekiem, młodzież, nawet nieletnie dzieci… nawet starcy…
Czy to są dzieci boże?!
– Od twoich czasów zaszło wiele zmian, ale przekonasz się: człowiek stał się lepszy. Jest wolny od lęku… Częściej się śmieje, raduje…
– Lepszy? Nie wiem. A ten śmiech… ta radość?… Wszędzie: na ulicach, w tych salach, ogrodach… Dlaczego radość?! Z czego się cieszą? Dlaczego się śmieją? Czy ty tego nie widzisz? Czemu się radują? Czy oni myślą o Panu Naszym? Nie! Tylko o sobie! O uciesze ciała! Nikt się nie modli, nikt nie chwali Pana! A ty? – patrzył na nią badawczo. – A ty się modlisz?
– Mówiłam ci, że świat się zmienił – próbowała wybrnąć z trudnej sytuacji. – Sam zresztą widzisz, a jeszcze więcej zobaczysz… Kiedyś, przed wiekami, ludzie dużo się modlili. Stale mówili o Bogu i miłości bliźniego. Ale powiedz, czy naprawdę mieli ją w sercu? Czy nie było zła, nieprawości, zbrodni? Gorzej – czy w imię Boga nie mordowali się wzajemnie? Nie grabili, nie prześladowali jedni drugich? Dziś nie ma wojen między ludźmi, nie ma prześladowań, nie ma tortur i strachu.
Spojrzał na nią podejrzliwie.
– Mówisz… A co myślisz? Wiesz przecież: wszystko zło od diabła pochodzi. Człowiek jest słaby, ciało słabe… Duszę trzeba ratować! Mówisz, jakbyś nie wiedziała… Przecież, kiedy trzeba było pytać przez tortury, skazywać na ogień… to… przecież dlatego, że dusza… dusza najważniejsza! To dlatego właśnie… Żeby odebrać zdobycz Szatanowi i zwrócić Bogu.
– I nie odczuwałeś nigdy współczucia? Nie nękały cię wyrzuty sumienia?
– Co mówisz?! – patrzył na nią z lękiem. – Nie rozumiesz?! Myślisz, że nie mam serca? Że nie cierpiałem wraz z nimi?! Ale przecież… Przecież właśnie dlatego! Dla zbawienia ich duszy!… Przecież to z miłości dla nich, a nie z nienawiści. Nie było we mnie nienawiści.
Nienawidziłem tylko Szatana. Tylko jego!
Nie była w stanie znaleźć wspólnego języka z tym człowiekiem. Pozostawało tylko traktować go jak chorego.
– No, dobrze – podjęła pojednawczo. – Rozumiem cię.
Pogładziła delikatnie jego dłoń, ale on szarpnął ją gwałtownie, odskakując na środek pokoju.
– Nie! Nie! – krzyknął histerycznie.
Nagle jakby odzyskując przytomność, opanował się.
– Przepraszam – wyszeptał pokornie.
Podszedł do fotela, usiadł ciężko i ukrył twarz w dłoniach.
– Powiedziałam, że cię rozumiem – odezwała się po chwili Kama, usiłując nadać głosowi jak najłagodniejszy ton. – Staraj się o tym nie myśleć. Jeszcze nie wszystko potrafisz pojąć, ale nie przejmuj się tym zbytnio. Powinieneś lepiej poznać nasz świat.
Uniósł wolno głowę. Miał łzy w oczach.
– Chciałbym pojechać – do Rzymu.
– Oczywiście. To prosta sprawa. Możemy polecieć choćby jutro.
– Tak! Tak! Jutro! – uczepił się nerwowo terminu. – I spotkam tam prawdziwych kapłanów, zakonników… Mówiłaś…
– Ależ, oczywiście! Interesują się tam tobą. Kardynał Lorca chciałby z tobą porozmawiać.
– Kardynał! – Niepewność malująca się na twarzy Müncha przeobraziła się w zachwyt. – Jutro!… Jutro!
– No, teraz chyba czas spać – powiedziała kierując się ku drzwiom.
– Odchodzisz? Jeszcze chwila – zatrzymał ją w progu. – Ja cię… przepraszam.
Podróż do Rzymu, po której Modest tak wiele sobie obiecywał, uległa niestety zwłoce.
Kama i Stefan następnego ranka zostali wezwani do Nowego Jorku, gdzie na światowy kongres historyków dotarła wiadomość o niezwykłym zachowaniu się Müncha w Uhrbach.
Rozpoczęła się ostra dyskusja i profesor Gerlach nie tylko sam musiał tam polecieć, lecz wezwał na pomoc Darecką, aby rzucić na szalę ważkie argumenty w postaci wyników badań psychofizjologicznych.
O przywiezieniu Modesta do Nowego Jorku nie było mowy. Stan psychiczny Müncha pozostawiał wiele do życzenia, a podchwytliwe pytania oponentów w czasie publicznej dyskusji mogły wywrzeć ujemny wpływ na jego samopoczucie.
Tak jak zresztą było do przewidzenia, teza Gerlacha, że człowiek odnaleziony w rezerwacie karkonoskim jest XVI-wiecznym inkwizytorem Münchem, spotkała się z powszechnym sprzeciwem. Planowany na jeden dzień pobyt Dareckiej i Mikszy w Nowym Jorku przedłużył się w tych warunkach o dalsze kilka dni, a i tak końca dyskusji nie było widać.
Trzeciego dnia obrad wysłano do Uhrbach specjalną komisję, która przeprowadziła na miejscu szczegółowe badania. Wszystkie fakty podane przez Müncha zostały w pełni potwierdzone. I to jednak nie wystarczyło, aby przekonać oponentów. Wysunięto przypuszczenie, że być może rzekomy Münch czytał jakieś nie znane historykom zapiski z XVI wieku, dotyczące owego klasztoru. Domagano się nowych dowodów i komisyjnych badań na innym terenie obfitującym w zabytki, z jakimi stykał się w swym życiu inkwizytor Münch. Kama połączyła się więc z Radowem wzywając zakonnika do wizjofonu.
Wygląd Modesta zaniepokoił ją bardzo. Podkrążone, biegające niespokojnie oczy, twarz blada i nerwowo zaciśnięte wargi świadczyły, że stan jego pogorszył się znacznie.
– Kiedy… do Rzymu? – zapytał bez wstępu patrząc błagalnie na Kamę.
– Już niedługo tam polecimy – usiłowała go uspokoić. – Niestety, zaszły pewne okoliczności, które wymagają mojej obecności tu, w Nowym Jorku. Ale mam do ciebie prośbę. Z tego co kiedyś mi opowiadałeś wynika, że w 1586 roku przez kilka miesięcy przebywałeś w klasztorze przy kościele Dominikanów w Augsburgu. Obecnie prowadzone są tam prace renowacyjne. Profesor Gerlach i kilku innych profesorów chcieliby zasięgnąć twojej rady w pewnych kwestiach spornych. Tak jak w Uhrbach… Stefan przyleci jutro po ciebie.
– Nie – pokręcił przecząco głową. – Ja nie chcę. Nie polecę.
– Zrób to dla mnie – starała się przemawiać do niego jak najserdeczniej. – Bardzo cię o to proszę. Zależy mi ogromnie na twojej obecności.
– Ile… dni? – zapytał z wahaniem.
– Niewiele. Jakieś dwa, może trzy.
– Trzy, dni… – powtórzył zdławionym głosem. – A” do Rzymu?
– Postaram się jak najprędzej załatwić wszystko w Nowym Jorku. Ale twoja obecność w Augsburgu jest konieczna. Stefan przyleci po ciebie jutro wieczorem. Dobrze?
Zacisnął nerwowo powieki. Wydało mu się, że tuż przed nim otwarła się nagle jakaś otchłań, bez światła, bez iskierki, która mogłaby wskazać drogę. Usta jego poruszyły się bezdźwięcznie.
„Panie mój! Ile jeszcze prób?… Daj siłę… Daj znak! Daj znak, abym wiedział jak postąpić…” – modlił się w myślach.
Nagle jakby ocknął się ze snu.
– Dobrze – powiedział z wysiłkiem do Kamy.
X. FAKONI
Münch patrzył dłuższą chwilę na martwy już ekran, jakby oczekując, iż pojawi się na nim ponownie twarz Kamy. Wreszcie wstał z fotela, podszedł do tapczanu i ukląkł przy nim, wbijając wzrok w zawieszony na ścianie krzyż. Próbował skupić myśli na słowach modlitwy, ale mąciło je raz po raz wspomnienie Uhrbach i niedawnej rozmowy z Kamą.
W końcu udało mu się odegnać te obrazy; uwaga jego zwrócona została jednak niespodziewanie w innym kierunku: usłyszał za sobą trzepot skrzydeł, a potem nieregularny, przyspieszony tupot ptasich nóg. Odwrócił głowę i spojrzał z niepokojem ku otwartemu oknu.
Po parapecie spacerował biały gołąb, zaglądając bez obaw do wnętrza pokoju.
Münch podniósł się z klęczek i zamarł wpatrzony w gołębia. Od razu zauważył, iż nie był to zwykły ptak: jego szyję otaczał srebrzysty pierścień, w którym osadzony był mały trójkąt z wystającym szmaragdowym „okiem”. Gołąb dostrzegł stojącego nieruchomo człowieka i zatrzymał się także.
– Przepraszam, że przeszkadzam, ale koniecznie chcemy się z ojcem spotkać – Münch usłyszał wyraźny, choć przytłumiony szept. – Przepraszamy też, że tą drogą próbujemy porozumieć się z ojcem, ale cerber na dole nie chciał nas wpuścić, ani nawet połączyć telefonicznie.
– Kim jesteś? – wyszeptał z lękiem Münch.
– Jestem prezesem „Caelestii”, stowarzyszenia poszukiwaczy kosmicznych kontaktów międzycywilizacyjnych metodami niekonwencjonalnymi.
– Nie rozumiem.
– Szukamy po prostu prawdy o życiu poza Ziemią i Układem Słonecznym. Chcielibyśmy ojca zaprosić na nasze zebranie. Czy może ojciec wyjść? Przed Instytutem czeka na ojca nasz przedstawiciel…
Głos męski, nieco schrypnięty, zupełnie nie przypominał ptasiego, choć jego źródłem był niewątpliwie gołąb. Dlaczego jednak, mówiąc, nie otwierał on dzioba? Czyżby znów był to sztuczny twór? Ani w wyglądzie, ani też w zachowaniu się gołębia nie dostrzegał Münch żadnych cech owych przedziwnych maszyn, z którymi dotąd się zetknął. Ptak miał „zwyczajne” pióra, skrzydła, ogon; poruszał się także w sposób naturalny.
– Nie zajmiemy ojcu zbyt wiele czasu – podjął znów głos. – Gdyby ojciec wyraził zgodę na spotkanie z nami, byłby to dla nas ogromny zaszczyt. Wiele słyszeliśmy o ojcu. A to, o czym mówiła dr Darecka na kongresie nowojorskim, to naprawdę rewelacja. Zwycięstwo tego, o co walczyliśmy bezskutecznie od lat… – Czy zgodzi się ojciec?… A może ojciec ma jakieś wątpliwości?
– Nie wiem…
– Rozumiem ojca. Ale mogę zapewnić, że jesteśmy w pełni legalnym, oficjalnie zarejestrowanym stowarzyszeniem. Utrzymujemy też stałą łączność z podobnymi stowarzyszeniami w wielu krajach świata…
– W Rzymie?…
– W Rzymie też. Działa tam bratnie stowarzyszenie, nawet o takiej samej nazwie „Caelestia”. Przyjdzie ojciec?
Münch wahał się.
– Mówisz, że wasz wysłannik czeka przed wejściem?… Czy twoje przybycie… ten gołąb…
to… znak?
– Oczywiście! To nasz gołąb. Czy coś nie w porządku? – głos zaniepokoił się.
Ale Münch już się zdecydował. Wychodził już parę razy sam na spacer nad Odrę, ale zawsze zawiadamiał o tym Kamę. Była to jednak jego dobra wola, a nie obowiązek. Teraz Kama była daleko, zaś Balicza zawiadamiać nie miał zamiaru. Jeszcze by tego brakowało! I tak, jeśli będą chcieli go odnaleźć, to przecież ma przy sobie dekoder, a – jak Kama mu tłumaczyła – nosi się go po to, aby nie zaginąć i aby drzwi domu, w którym mieszka otwarły się przed nim same… Może więc wrócić w każdej chwili.
Nie wszystko to, co mówił gołąb było dla Müncha jasne, lecz w tym świecie co krok napotykał zagadki. Jedną wątpliwość chciał jednak wyjaśnić przed wyjściem.
– Mówiłeś o Cerberze… – podjął ostrożnie.
– Miałem na myśli automat przy wejściu – w głosie znów pojawiło się zaniepokojenie. – Ojciec wybaczy pytanie, może nie na miejscu: chyba nikt ojcu nie zabrania wychodzić?
– Nie… nie… Zaraz będę.
W windzie znów opadły go Wątpliwości. Mówiący gołąb, Cerber-automat?… W tym świecie, co prawda, wszystko było możliwe, jednak… Ogarnął go niepokój. Nie zapytał, jak będzie wyglądał ów wysłannik poszukiwaczy Prawdy. Musi być przygotowany na wszystko.
Na schodach przed Instytutem czekała go jednak przyjemna niespodzianka: podszedł do niego młody, wysoki mężczyzna o jasnej czuprynie i uśmiechniętych niebieskich oczach.
– Ojciec Modest Münch, prawda? Jestem z „Caelestii”. Prezes Janas rozmawiał z panem…
I zgodził się pan? To cudownie! – mówił tak szybko, nie czekając odpowiedzi, że Münch z trudem nadążał za jego słowami. – Przepraszam, że mówię do księdza „pan”, ale to z przyzwyczajenia. Prezes też przypominał, prosił, ale jestem tak podniecony… Jest pan, to znaczy ojciec jest pierwszym w dziejach ludzkości człowiekiem, który zetknął się z Nimi, naprawdę, oko w oko… A ja zawsze marzyłem… Już jako mały chłopiec wierzyłem, że Oni są. Nawet wówczas gdy przytaczano argumenty, rzekomo świadczące o tym, że niebo jest puste… Gdy wyśmiewano takich jak ja, gdy nazywano nas „fakonami”, to znaczy „fanatykami kontaktów”… I oto potwierdziło się, że my mieliśmy rację, że Oni są! Że niebo nie jest milczące! Ksiądz to potwierdził! Swym przybyciem! Czy to nie cudowne?!
Umilkł na chwilę, ale zanim Münch zdołał się odezwać, znów zaczął mówić, zmieniając temat: – Przepraszam za gołębia… To był mój pomysł. Mamy w stowarzyszeniu bardzo zdolnego kolegę bioelektronika… Cały układ sterowania to jego robota. Nie było innego sposobu.
Próbowaliśmy już od miesiąca nawiązać z księdzem kontakt… Ale ja tu mówię i mówię, a tam czekają – zreflektował się nagle. – Ksiądz pozwoli… ja poprowadzę!
Ujął Müncha pod ramię.
– To niedaleko. Nawet nie trzeba ciągiem. Pan sobie nie wyobraża, jaki to dla nas wielki dzień. Wczoraj jeszcze rozmawialiśmy w klubie, że gdyby się udało księdza namówić, gdyby pan zechciał spotkać się z nami, wówczas i u nas wiele by można zmienić…
Münch nie odczuwał już lęku. Ten młodzieniec budził zaufanie. Ze słów jego przebijała szczerość i młodzieńczy entuzjazm, a niekłamany szacunek, czy nawet coś w rodzaju uwielbienia, z jakim odnosił się do Müncha, sprawiał mnichowi wyraźną przyjemność. Nikt dotąd, nawet Kama, nie przemawiał do niego w ten sposób. Co prawda, treść tego, o czym mówił młody mężczyzna nie była jasna, ale nie ulegało wątpliwości, że Münch jest kimś na kogo czekano, że niesłusznie zwątpił we własne siły, że zbliża się chwila największej próby i być może jemu przypadnie w udziale podjąć czy choćby zapoczątkować dzieło naprawy tego świata…
Skarcił się natychmiast za tę myśl znaczoną grzechem pychy. Począł się modlić o cnotę pokory, aby mógł być godzien udziału w takim dziele.
Młody przewodnik przez całą drogę opowiadał coś Münchowi, lecz niewiele z tego, co mówił, docierało teraz do świadomości zakonnika. Skręcili na bulwar i przeszli przez most spacerowy na drugą stronę rzeki. Nad jej brzegiem, wśród zieleni, wznosił się, podobny kształtem do odwróconego winnego grona, gmach centrum klubów i instytucji kulturalnorozrywkowych.
W ogromnym hallu było rojno i gwarno, lecz na dwudziestym siódmym piętrze, w bocznym segmencie budowli gdzie się wkrótce znaleźli, korytarze pogrążone były w ciszy i spokoju. Żaden też dźwięk nie dochodził zza mijanych drzwi, na których świeciły niezrozumiałe dla Müncha znaki i napisy.
– To już tu – odezwał się młodzieniec, milczący i jakby skupiony z chwilą wejścia do gmachu.
Zatrzymał się pod drzwiami opatrzonymi napisem „Klub Caelestia” i podniósł w górę rękę. Drzwi rozsunęły się bezszelestnie i oto Münch znalazł się w niedużym, prostokątnym hallu o przyćmionym świetle. Nie było tu drzwi ani okien, tylko na ścianach jaśniały duże, barwne hologramy jakichś niezwykłych, chyba nieziemskich krajobrazów.
Przewodnik poprowadził Müncha do przeciwległej ściany.
– Sześćset sześć – powiedział cicho.
Ściana rozstąpiła się i potok blasku zalał wnętrze hallu.
Münch uczuł nagły przypływ lęku. Ujrzał zwrócone ku sobie ze wszystkich stron twarze ludzkie.
Stali na progu obszernej, okrągłej sali. Przypominała ona miniaturowy amfiteatr, którego stopnie, wypełnione siedzącymi ludźmi, otaczały półkolem niedużą estradę, połączoną teraz z hallem. Przeważali starcy i młodzież, ale nie brak było również kobiet i mężczyzn w średnim wieku.
Na estradzie przy stoliku siedział jakiś dostojny starzec, tłumacząc coś zebranym. Głos jego wydawał się Münchowi znajomy. Tak, poznał ten głos – był ten sam, którym przemawiał do niego gołąb.
Szmer przeszedł po sali. Starzec urwał w pół zdania i podniósł się pośpiesznie z krzesła.
Zwrócony twarzą do Müncha a plecami do zebranych, stał chwilę, rozłożywszy ręce w powitalnym geście i zdawało się, że nie potrafi wymówić ani słowa.
– Witaj ojcze! – odezwał się wreszcie tonem uroczystym. – Witaj wśród nas, którzy walczymy o prawdę! Przedstawiam wam, koledzy – zwrócił się do zebranych – ojca Modesta Müncha! Człowieka, który pierwszy podał rękę naszym braciom w Kosmosie, i którego obecność tu, na Ziemi, przełamie wreszcie barierę nieufności i sceptycyzmu, jaką oficjalna nauka odgrodziła się od naszych badań.
Rozległy się oklaski, podjęte natychmiast przez całą salę. Starzec, klaszcząc, podszedł do Müncha, odczekał chwilę, potem uciszył zebranych podniesieniem ręki.
– Ojcze czcigodny! – zwrócił się do Modesta. – Niech mi będzie wolno, w imieniu zarządu „Caelestii” prosić ciebie o przyjęcie godności honorowego członka naszego stowarzyszenia!
Zapanowała cisza. Dziesiątki oczu wpatrzyły się w Müncha z przejęciem, zaś on, oszołomiony owacją, odczuwał ogromną radość a zarazem niepokój. Wiedział, że powinien teraz coś odpowiedzieć i jednocześnie zdawał sobie sprawę, iż od tego, co powie, może zależeć wszystko… Począł modlić się w myślach, prosząc Boga aby wskazał mu właściwą drogę. I wtedy właśnie uświadomił sobie, że w rzeczy samej sprawa jest prosta. Istnieje zasada, której nie może złamać: nie wolno mu kłamać!
– Nie wiem… – powiedział z ulgą.
Starzec się zmieszał.
– Przepraszam, to nasza wina. Przecież pan, chciałem powiedzieć: ojciec nic nie wie o naszym stowarzyszeniu.
Siedząc na skraju estrady jasnowłosy młodzieniec spuścił głowę, skrywając uśmiech.
– Nie wiem – powtórzył Münch.
– Zaraz to naprawimy. Otóż jesteśmy ludźmi, którzy wierzą iż poza życiem ziemskim istnieje inne życie, doskonalsze, potężniejsze, piękniejsze. Szukamy na to dowodów i w starożytnych księgach, i w tym, co odkrył dotąd ludzki rozum… Kiedyś, jeszcze w ubiegłym stuleciu, prawdy o tym życiu szukała również nauka oficjalna, akademie, instytuty… Ale niebo milczało, więc sceptycyzm począł brać górę nad rozsądkiem. Owi uczeni, lecz ludzie małej wiary, powiedzieli sobie: jeśli nie ma dowodów, jeśli nie ma sygnałów ani wyraźnych śladów bytności istot pozaziemskich, to albo są to istoty tak potężne, tak dalece doskonalsze od ludzi, że ich działalność jest niedostępna naszemu rozumowi, albo po prostu nie istnieją. A nawet jeśli istnieją i potrafilibyśmy ich pojąć, to są tak daleko, że nigdy z nimi nie będziemy się mogli porozumieć. Tak czy owak na jedno wychodzi: zachowują się jakby ich nie było.
Nie ma więc sensu zajmować się czymś, co może być tylko przedmiotem wiary. Na szczęście, nie wszyscy tak myśleli. Nieprawda, że nie było dowodów, trzeba ich jednak umieć szukać. Próbować różnych sposobów, nawet takich, które odrzuca i wyśmiewa dzisiejsza nauka. Na przykład widzenia transowe albo interpretacja mitów… Prawda, że i w naszych szeregach metody te budzą czasem wątpliwości.
Możemy się zresztą zgodzić, że są to dowody kruche, niejednoznaczne, ale ich suma, ich różnorodność, nawet jeśli wśród nich są i fałszywe, umacnia nas w przekonaniu, że warto walczyć o prawdę. Dlatego założyliśmy przed laty nasze stowarzyszenie. A teraz ty przybyłeś i wiemy, że nie sceptycy lecz my mieliśmy rację. Teraz rozumiesz, ojcze czcigodny, dlaczego tak ogromną wagę ma twoja obecność wśród nas?!
– Rozumiem… Chyba rozumiem – poprawił się natychmiast. – Ale powiedzcie mi… dlaczego nie mówicie wprost o Bogu?
Starzec patrzył z uwagą w oczy Müncha.
– Nie brak wśród nas ludzi wierzących w Boga – powiedział nie spuszczając wzroku z zakonnika. A po chwili dodał: – Choć może nie wszyscy jednakowo Go pojmują…
– I chcecie abym ja… wam pomógł… odnaleźć prawdę? – zapytał Modest z przejęciem.
Starzec na moment jakby się zmieszał, ale zaraz pośpiesznie potwierdził: – Tak, ojcze. Czy przyjmujesz godność honorowego członka naszego stowarzyszenia?!
– Przyjmuję!
Znów burza oklasków ogarnęła salę. Owacja trwała kilka minut, w końcu prezes podniósł rękę.
– Pozwólcie, że wręczę naszemu wielce czcigodnemu gościowi i nowemu członkowi honorową odznakę „Caelestii”. Jest to odznaka nowa, z nowym emblematem naszego stowarzyszenia, po raz pierwszy wręczana. Nie ma z pewnością nikogo godniejszego…
Dalsze słowa zagłuszyły oklaski. Prezes wziął ze stołu rulon z dyplomem i błyszczącą metalową płytkę.
– Jesteśmy tradycjonalistami – powiedział z uśmiechem, wręczając Münchowi dyplom. Do płaszcza na piersiach przycisnął mu błyszczący krążek, który wczepił się silnie w materiał.
– Na tym kończymy nasze uroczyste zebranie– zwrócił się do sali, lecz natychmiast z wszystkich stron odezwały się głosy protestu: – Jeszcze nie!… Pytania!… Pytania!… Miała być dyskusja!
– Nie wiem, czy ojciec Modest nie jest już zmęczony – próbował perswadować prezes. – czy w ogóle dziś ma czas. Może kiedy indziej…
– Nie! Nie! Miały być pytania!
Münch przerwał oglądanie dyplomu i rozejrzał się po sali. Czuł, jak wzbiera w nim siła i pragnienie porwania tych ludzi mocą swego słowa. Podniósł dłoń dając znak, aby się uciszono.
– O co chcielibyście mnie zapytać?
Prezes już mu podsunął krzesło.
– Niech ojciec spocznie! A więc otwieram dyskusję! Proszę zgłaszać pytania! Uniosło się kilka rąk.
– Koleżanka była pierwsza! Proszę!
Wysoka, chuda dziewczyna podniosła się z miejsca.
– Jestem studentką medycyny. Chciałabym dowiedzieć się czegoś bliższego, bo nie znalazłam tego w opublikowanych dotąd materiałach, jak w czasie pobytu pana w obcym statku kosmicznym przebiegały niektóre procesy fizjologiczne. Czytałam, że pokarmów żadnych pan nie pobierał. I nie odczuwał głodu. A wydalanie? Czy też zanikło? Chyba nerki jednak pracowały? Czy może pan, w przybliżeniu, określić ilość wydalanego moczu?
Modest dopiero po chwili uświadomił sobie treść pytania. Twarz mu spąsowiała.
– To nieprzystojne pytanie… – odrzekł, patrząc gniewnie na dziewczynę. – Jak możesz, dziecko, pytać o to publicznie?
Prezes z wprawą przeciął dyskusję.
– Uchylam pytanie. Następne proszę.
Podniósł się starszy, barczysty mężczyzna.
– Chodzi mi o to, czy w czasie pobytu w tym zamkniętym pomieszczeniu, gdy księdza porwano, czy ksiądz nie odczuwał, że próbują wpływać telepatycznie na tok jego myśli?
– Kto?
– No… ci przybysze. Przecież gdyby ksiądz czuł, że mu narzucają swoje myśli, byłby to dowód nie tylko ich potęgi, lecz i podobieństwa do nas, ludzi.
Münch zamyślił się.
– Tak chyba w rzeczy samej było… – odpowiedział po chwili. – Ale Bóg czuwał nade mną i wysłannicy Szatana dostępu do mej duszy nie mieli.
Prezesowi wyraźnie było spieszno kończyć Zebranie.
– Następne pytanie. Kto?
– Interesuje mnie sprawa stosunku gości z kosmosu do ludzi – odezwał się siedzący w pierwszym rzędzie brodacz. – Czy pańskim zdaniem odnosili się do pana jak do przedstawiciela obcej cywilizacji, czy jak do zwierzęcia doświadczalnego?
– Nie rozumiem.
– Po prostu: czy nie traktowali pana jak zwierzę?
Münch spojrzał podejrzliwie na mężczyznę.
– Nie! Z pewnością nie! To były złe siły, ale ich władza była ograniczona.
– Dlaczego pan twierdzi, że to były złe siły?
– A czyż dobre moce mogą tak ohydny kształt przybrać?
W głębi sali ktoś zachichotał.
– Czy ktoś jeszcze chce zadać pytanie? – prezes nie dopuścił do dalszej indagacji. – Koleżanka inżynier? Proszę!
– Z tego co nam wiadomo, ojciec nie miał okazji zetknąć się oko w oko z przedstawicielami pozaziemskiego Rozumu, można powiedzieć, we własnej osobie, a tylko z jakimiś ich tworami technicznymi. Nie jest jasna dla mnie sprawa napędu tych urządzeń. Czy może pan coś zaobserwował, co pozwala porównać te twory z jakimś znanym panu obecnie urządzeniem latającym?
– O czym mówisz, pani?
– Przede wszystkim mam na myśli owe „latające pająki”. Niech zresztą pan weźmie swoją honorową odznakę… Czy słusznie zaznaczono na tym rysunku strumień materii odrzutowej?
Bo ja mam wątpliwości.