355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Ósmy krąg piekieł » Текст книги (страница 4)
Ósmy krąg piekieł
  • Текст добавлен: 6 октября 2016, 00:25

Текст книги "Ósmy krąg piekieł"


Автор книги: Krzysztof Boruń



сообщить о нарушении

Текущая страница: 4 (всего у книги 11 страниц)

VI. DIABELSKA SZTUCZKA

Stacja Szybkiego Ciągu Podziemnego znajdowała się tuż obok Instytutu. Wzniesione prawie od podstaw w ostatnim dziesięcioleciu Radowo należało do najnowocześniejszych miast w kraju pod względem rozwiązania sieci komunikacyjnej. Ulice naziemne i estakady, łączące wysokościowe budowle, spełniały tylko funkcję pomocniczą jako teren spacerów i zabaw mieszkańców tego miasta. Właściwy zaś ruch miejski wprowadzony został do podziemi, gdzie rolę metra przejęły ruchome szlaki komunikacyjne.

Münch zwiedzał miasto wielokrotnie z Kamą. Zdążył już nie tylko oswoić się z barwnymi potokami przechodniów mknących na pasach chodnikowych przez jasno oświetlone tunele, pełne okien wystawowych i reklam, ale nawet nabrać pewnej wprawy w korzystaniu z urządzeń komunikacyjnych. Zręcznie przeskakując z pasa na pas Balicz wiódł teraz zakonnika przez labirynt podziemny najkrótszą drogą, tak iż po kilku minutach byli u celu.

Wyniesieni na powierzchnię szerokim eskalatorem, znaleźli się na niedużym skwerze, otoczonym sosnowym lasem. Z ukrytych wśród drzew budynków stacyjnych wysypywały się raz po raz grupki ludzi: dorośli, młodzież i dzieci, czasem całe rodziny. Wśród śmiechu i nawoływań podążali w głąb parku leśnego, znikając w cienistych alejach i ścieżkach wybiegających ze skweru we wszystkich kierunkach.

Balicz poprowadził Modesta wąską, mniej uczęszczaną alejką. Przed nimi szło dwoje młodych ludzi. Chłopiec obejmował wpół dziewczynę i znać coś zabawnego jej opowiadał, gdyż co chwilę wybuchała głośnym śmiechem.

Droga pięła się w górę, to znów opadała łagodnie w dół. Las zrzedł i teren stał się piaszczysty. Młodzi przyspieszyli kroku. Idąc teraz obok siebie rozprawiali z ożywieniem.

Jeszcze jeden zakręt i oto alejka skończyła się dość raptownie niską wydłużoną budowlą, biegnącą na kształt wstęgi pośród zieleni..

Chłopiec z dziewczyną zniknęli za szerokimi, dwuskrzydłowymi drzwiami budynku.

– Czy będziesz się kąpał? – odezwał się milczący przez całą drogę Balicz.

– Kąpał?! – Münch spojrzał pytająco na swego przewodnika.

– W taki upalny dzień najlepsza kąpiel. To jeden z przyjemniejszych basenów w tym parku. Nie ma tłoku… O! Tu masz szatnię– wskazał budynek. – A może ty w ogóle nie umiesz pływać?

– Nie umiem.

– No, chodźmy.

Balicz pchnął drzwi przepuszczając przed sobą zakonnika. Z wąskiego tarasu, ocienionego dachem podobnym do liścia łopianu, roztaczał się widok na niedużą kolistą plażę. Złocisty piasek tworzył szeroką ramę eliptycznego basenu, nad którym, na kształt wyciągniętej. ręki, wznosiła się wieża skoczni.

Münch podszedł z wolna aż do skraju tarasu i stanął. Ujrzał ludzi. Byli prawie zupełnie nadzy, a ich spalone słońcem ciała i dziwaczne pozy, w jakich spoczywali na piasku, kojarzyły się w wyobraźni zakonnika z oglądanymi kiedyś, dawno temu, malowidłami przedstawiającymi potępieńców skazanych wyrokiem Sądu Ostatecznego na wieczyste męki.

Łatwo jednak było dostrzec fałsz tego pierwszego wrażenia.

Szmer ożywionych rozmów, radosne okrzyki i śmiech dolatywały zewsząd. Kobiety i mężczyźni, dziewczęta i chłopcy bez żadnych oznak wstydu czy zażenowania leżeli obok siebie, spacerowali, nawet gonili się i harcowali po piasku. Co pewien czas, z wieży lub wprost z brzegu basenu, jakieś brązowe ciało spadało z pluskiem w wodę. Ktoś inny, zażywszy kąpieli wspinał się zwinnie na kolorowe płyty obrzeża.

– No, chodźmy! – przynaglał Balicz.

Münch zszedł kilka stopni w dół i zatrzymał się. Poprzez piasek szła ku schodom prowadzącym na taras młoda kobieta w przezroczystym pływackim czepku. Była bardzo zgrabna, a każdym ruchem zdawała się to jeszcze podkreślać. Jej nagie ciało okrywała tylko niewielka przepaska na biodrach Mokra po niedawnej kąpieli, opalona na migdałowy odcień skóra lśniła w słońcu.

Weszła na pierwsze stopnie i zrzuciła czepek z głowy. Fale miedzianozłotych, bujnych włosów rozsypały się wokół jej twarzy. Dziewczyna odgarnęła dłonią pukle z czoła, uniosła głowę i spojrzała w stronę tarasu. Nietrudno było dostrzec, jak zadrżała, ujrzawszy stojącego u szczytu schodów Müncha.

– Patrz. To Kama! – rzekł Balicz.

Lecz Modest już wcześniej ją poznał. Patrzył osłupiałym wzrokiem na dziewczynę i nie mógł wydobyć z siebie słowa.

Jeszcze przed chwilą nie był pewien, jeszcze się wahał, teraz, kiedy oczy ich spotkały się, nie miał wątpliwości…

To była ona!

Zacisnął nerwowo powieki. Chciał odegnać od siebie ten obraz, przywołany z pewnością jakąś szatańską sztuką.

Ale obraz nie znikał.

Uciekać! – to jedno mu pozostawało. Odwrócił się gwałtownie i przesadzając stopnie skoczył ku wyjściu. Balicz dopadł go dopiero w głębi alei.

– Mod! Co ty wyprawiasz?

Chwycił zakonnika za ramię, ale ten wyrwał je, jakby ręka Balicza parzyła.

– Odejdź! Odejdź! Nie zbliżaj się do mnie! – podniósł głos do krzyku.

– Ależ Mod! Spokojnie! Co ci się stało?

– Nie męcz mnie! Odejdź! W imię Ojca i Syna…

– Uspokój się! Usiądźmy tam, na ławce– Balicz znów wyciągnął do niego rękę.

– Nie! Nie! Precz! Precz! Odejdź! – Münch rozglądał się rozpaczliwie po ziemi.

– Ależ, Mod…

Zakonnik nachylił się raptownie i podniósł leżący u jego stóp kamień. Balicz nie zamierzał jednak rezygnować.

– Mod, to nie ma sensu…

– Odejdź! Bo… – krzyknął Münch ostrzegawczo i zamierzył się kamieniem. Balicz cofnął się o krok. Sytuacja stawała się poważna.

– Co tu się dzieje?!

Obaj jednocześnie odwrócili głowy.

Od strony szatni szedł ku nim Miksza.

– Stefan– zawołał rozpaczliwie Münch i rzucił się ku niemu. – Zabierz mnie stąd! Zabierz!

– szarpnął nerwowo rękaw koszuli Mikszy.

– Dobrze. Chodźmy stąd.

– Nie spodziewałem się takiej reakcji – podjął Balicz, lecz Miksza mu przerwał: – To był bardzo głupi pomysł.

– Chciałem…

– Lepiej teraz nic nie mów. Proszę cię! Porozmawiamy później…

VII. DWA ŚWIATY

Miksza długo nie wracał. Darecka próbowała kilka razy połączyć się z nim, ale mikrotelefon nie reagował, zaś wizjofon w pokoju Müncha był wyłączony.

Balicz już nie próbował ukrywać niepokoju. Krążył po pracowni z tak strapioną miną, że Kama nie miała sumienia pogłębiać wyrzutami jego depresji.

Wreszcie, po blisko dwóch godzinach wyczekiwania, barczysta postać Stefana pojawiła się w uchylonych drzwiach…

– Nie jestem takim złym dyplomatą, jak myślałem – rzucił od progu.

I zamykając za sobą drzwi dodał: – Chyba jednak coś z tego wyjdzie…

– Bardzo długo gadaliście…

– Wymęczył mnie piekielnie– westchnął Miksza i usiadł w fotelu. – Ale nie żałuję.

Rozmowa była idiotyczna, lecz ostatecznie nie jest tak źle.

– Co mówi o mnie? – spytał Balicz niepewnie.

– Jesteś dla niego co najmniej uczniem diabła!

– Nie próbowałeś mu wytłumaczyć, że…

– No cóż, narobiłeś bigosu. Muszę cię jednak pocieszyć, że jak mówi przysłowie: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

– A więc jednak przyznajesz… – ucieszył się Balicz. – Kuracja wstrząsowa?

– Nie śpiesz się tak bardzo. Korzyść, jaka płynie z owego wstrząsu, nie jest taka, o jakiej myślisz. Otóż zdaje mi się, że dokonałem pewnego odkrycia: z rozmowy przeprowadzonej z Modem wynika, ponad wszelką wątpliwość, że dla niego świat, w którym się obecnie znajduje, a więc wraz z nim i my wszyscy, nie jest światem realnym.

– Nie realnym? – powtórzył pytająco Balicz.

– Jest to świat pozorów. Wszystko, co widzi i słyszy, jest nierzeczywiste. Jest stworzone przez dobre czy złe duchy. Jakie – tego on nie wie. I to go najbardziej gnębi.

– Nonsens! Przecież w jego zachowaniu się nie ma niczego, co by upoważniało do stawiania tak dziwacznej hipotezy. On wie, że jest na Ziemi w roku 2046. Nosi bez sprzeciwu pekoder, uczy się posługiwać automatami, rozmawia z nimi, pyta, próbuje rozumieć, mówi, że wierzy albo też próbuje zaprzeczać temu, co słyszy od nas. Zachowuje się normalnie.

Oczywiście na swój sposób, ale normalnie. Skąd takie przypuszczenie?

– Powiedział mi to sam! Widocznie w przystępie szczerości…

– Powiedział sam? W jaki sposób?

– Trudno powtórzyć wiernie… Niestety, nie mogłem nagrać tej rozmowy. Prosił, abym wyłączył wszystkie aparaty, a nie chciałem prowadzić nieuczciwej gry.

– Zbytek skrupułów.

– Zależy od punktu widzenia. Ale to w tej chwili sprawa nieistotna. Otóż słowa jego można streścić mniej więcej tak: to, co ujrzał na plaży, było dla niego strasznym przeżyciem, ale tylko dlatego, że przez chwilę wydało mu się, iż to jest rzeczywisty świat. To była próba, z której chyba nie wywiązał się najlepiej. Najgorsze jednak jest to, że właściwie nie wie, jak powinien postąpić.

Jednego jest pewny: był to znak, że złymi drogami biegną jego myśli. Musi pokonać w sobie słabość. Kiedy próbowałem go przekonać, że za tym, co widzi i słyszy, nie kryje się nic tajemnego i nienaturalnego, wysłuchał mych argumentów spokojnie. Ale później powiedział, iż on wie, że tak właśnie my tu wszyscy mówić musimy. Potem jakby się zreflektował, że palnął głupstwo, bo zapytał, czy wolno mu o tym w ogóle mówić. Oczywiście zapewniłem go, że absolutnie nikt nie będzie mu miał za złe szczerości. W dalszych wynurzeniach był już jednak ostrożniejszy. Dał mi tylko do zrozumienia, że mnie i ciebie, Kamo, uważa za coś w rodzaju aniołów stróżów…

– A mnie za wysłannika piekieł – dokończył z sarkazmem Balicz. – To, co mówisz, bynajmniej jednak nie świadczy, że ten facet wszystko, co widzi i słyszy, czego dotyka i wącha, traktuje jako fikcję. Raczej tylko pewne zdarzenia, pewne fakty pozostające w zbyt jaskrawej sprzeczności z jego wyobrażeniami o świecie, skłonny jest traktować jako złudzenia.

– I ja tak początkowo myślałem. Istota rzeczy polega jednak na tym, że nie znajdziesz tu żadnego wyraźnego rozgraniczenia tych dwóch światów…

– Nie bardzo chcę w to wierzyć.

– A jednak tak jest.

Kama wstała z fotela i podeszła do biurka. Sięgnęła po leżący między papierami notatnik.

Otworzyła go, potem zamknęła machinalnie i położyła z powrotem na biurku.

– Coraz bardziej nabieram przekonania, że Stefan ma rację – powiedziała podchodząc w zamyśleniu do okna. – Świat odczuwany zmysłami: wzrokiem, słuchem, powonieniem, dotykiem– to dla Modesta tylko język, w którym przemawia do niego ktoś nieodgadniony, przepotężny. On języka tego nie rozumie, nie wie, czego chce od niego ten Nieodgadniony, gdy przemawia do niego zdarzeniami świata, w którym kazał mu żyć. Münch nie zna klucza do zaszyfrowanych poleceń i to go przeraża. Ale jednocześnie zdaje sobie sprawę, że sam kod, w którym nadawane są owe tajemnicze polecenia, nie stanowi chaosu, lecz jest zbudowany według pewnych reguł. Jest logiczny, uporządkowany. Chociaż więc nie rozumie jego ukrytego sensu, poczyna się tym kodem posługiwać, przyswaja sobie reguły formalne, wynikające z jego logicznej budowy. Nieustannie jednak pamięta o tym, że jest to kod stworzony sztucznie przez Nieodgadnionego w zupełnie innym celu, niżby to wynikało z owej logicznej struktury. Do opisu zachowania się Modesta najlepiej zresztą nadaje się model strategiczny. Toczy się gra między Modestem, Bogiem a Szatanem. Wynikiem gry może być zbawienie lub potępienie. Modest próbuje czynić doświadczenia, poznać strategię Boga i Szatana. Stara się grać jak najlepiej, ba! – jeśli reguły tego wymagają – a jak mu się zdaje, właśnie tego wymagają– prowadzi tę grę tak, jakby świat, z którym się styka, był rzeczywistym światem. Trudności potęguje fakt, że inne reguły gry obowiązują w tym świecie, a inne w drugim świecie – prawdziwym, choć ukrytym dla oczu i uszu nieprzeniknioną zasłoną. I tu paradoks: reguły postępowania, zasadnicze reguły gry obowiązujące w owych zaświatach są Modestowi znane. Są dla niego zrozumiałe i bliskie, bo utrwalone zostały w ciągu długich lat życia. Reguły te są jednak sprzeczne z regułami gry stosowanymi w świecie, w którym teraz żyje. Czy możliwe, aby istniały dwa światy i dwie reguły? Nie! Tylko jeden ze światów może być prawdziwy. Czy ten, który dostrzega oczami?

Ta myśl wydaje się Modestowi absurdalna. Prawdziwe mogą być tylko zaświaty. To tylko dlatego widzi o n Sprzeczności między informacjami płynącymi z tego świata i regułami gry w zaświatach, że nie zna klucza, który pozwoliłby przekodować informacje z jednego języka na drugi. Z języka pozorów na język prawdy – to znaczy – zrozumiały dla niego. W tym nieustannym miotaniu się usiłuje znaleźć jakieś punkty oparcia, stworzyć jakieś pomosty łączące oba światy. Ale pomosty załamują się i nie pozostaje mu nic innego, jak uznać owo załamywanie się za przejaw strategii Boga lub Szatana w podjętej grze.

Balicz wzruszył ramionami.

– I myślisz, że rozumowanie naszego Modesta biegnie aż tak zawiłymi ścieżkami? Te kody, szyfry, strategie, światy o różnych językach?…

– Rzecz jasna, że on sobie tego tak nie wyobraża. Próbowałam tylko nakreślić abstrakcyjny model konstrukcji myślowych, tworzących się w jego mózgu. Model bardzo uproszczony, ale chyba odzwierciedlający istotę rzeczy.

– Czy zauważyłaś – podjął Miksza – że ten model pasuje nie tylko do człowieka znajdującego się w tak skomplikowanej jak Modest sytuacji? To jest chyba w ogóle model mistycznego pojmowania świata. Przecież tak samo tym przejściowym, pozornym światem był dla średniowiecznego mistyka jego świat ziemski. Tyle, że może mniej sprzeczny ze światem mistycznym.

– Mniej sprzeczny? Przeciwnie! Tyle tylko, że czasem siłą przekodowywany. Wbrew faktom! Wbrew wszelkim zasadom uczciwej gry!

– Wszystko to brzmi pięknie– westchnął Balicz. – Ale chyba czas pomyśleć o praktycznych wnioskach. Coś mi się widzi, że sprawa staje się beznadziejna. Bez terapii fizjologicznej o adaptacji mowy nie ma. Widzę już jak Nowak tryumfuje!

– Myślisz, że mogą nam zabrać Moda? – zaniepokoił się Miksza.

Balicz wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Po tym, co napisali w „Jutrze” widać, że nie rezygnują i wszystkiego można się spodziewać. Czekają tylko na okazję…

– Ale chyba Mod ma też coś do powiedzenia. Może się nie zgodzić na przeniesienie… Już moja w tym głowa. Przecież istnieją jakieś zasady, przepisy, że nie można narzucać nikomu, kto nie zagraża bezpieczeństwu otoczenia…

– Jesteś optymistą. Przypadek Moda łatwo można podciągnąć pod zespół urojeniowy. A między nami mówiąc, nie jestem aż tak bardzo pewny czy odpowiednio sprowokowany Modest nie może być niebezpieczny dla otoczenia. Na niego bym nie liczył.

– Więc dacie go sobie odebrać? – oburzył się Miksza.

– Ależ nie! A przynajmniej nie bez walki. Mamy silne argumenty. Co prawda, Nowak nie przebiera w środkach i ma dobre plecy w Akademii, ale myślę, że pole manewru ma ograniczone. Sam sobie zresztą winien. Już choćby fakt, że odkrył karty. Publiczną tajemnicą stało się, że bardziej zależy mu na pognębieniu Gardy niż rzeczywiście na przechwyceniu Modesta. Jeśli nas zaatakuje, będziemy się bronić. Kawa na ławę wobec „wysokiego gremium”, dyskusja przed kamerami, w prasie… Jak kto woli.

– Słowem: „walka na noże”. Ja też myślę…

– Nie będzie „walki na noże” – Kama przerwała Mikszy w pół zdania. Powiedziała to, odwrócona twarzą do okna, a plecami do kolegów, jakby chciała ukryć przed nimi swe uczucia. – Nie będzie występów Moda przed żadną komisją, ani ustawiania go przez ciebie, Stefek. To oznaczałoby przekreślenie wszystkiego, co dotąd udało nam się osiągnąć. Nigdy bym sobie nie wybaczyła! Czy nie rozumiecie, że tu nie chodzi o rozgrywkę między Gardą i Nowakiem, ani o nasze ambicje czy nadzieje?… Tu chodzi o niego! Czy potrafi on żyć w naszym świecie… Czy zrozumie i uwierzy…

– Więc chcesz oddać go bez walki?… – podjął Balicz. – Zresztą, przecież nawet jeśli to, co mówisz… Jeśli chodzi o prymat celów… – mówił coraz bardziej chaotycznie, nie panując nad sobą. – Dla niego samego… Jeśli pozostaje terapia fizjologiczna, to tylko u nas, w połączeniu z tym, co się już osiągnęło… Nowak wszystko zmarnuje. Pozbawi go osobowości… Chcesz zrezygnować?!

Nie odpowiedziała. Patrzyła na obłoki gromadzące się na horyzoncie.

– A więc tak – powiedział z rezygnacją Miksza.

Kama odwróciła się z wolna od okna. Chwilę popatrzyła na Stefana, potem pokręciła przecząco głową. Podeszła znów do biurka i wzięła notatnik.

– Dziś z rana dzwonił do mnie profesor Gerlach ze Stuttgartu. Prowadził kilka lat prace archeologiczne na terenie klasztoru w Uhrbach. Proponuje, aby tam zawieźć Modesta.

Chodzi, w zasadzie, o sprawdzenie, w jakim stopniu orientuje się on w topografii klasztoru.

Inkwizytor Münch spędził tam pięć lat. Z budowli zachowało się, co prawda, tylko południowe i wschodnie skrzydło oraz ruiny skrzydła północnego, ale i tak powinno to wystarczyć do sprawdzenia, jakim zasobem wiadomości dysponuje Mod. Być może jednak nie tylko zdobędziemy w ten sposób dowód za lub przeciw identyfikacji tych dwóch postaci…

– Czego się spodziewasz?

– Może, bezpośrednie zetknięcie się z przeszłością, rzeczywistą przeszłością, pozwoli Modestowi zrozumieć, że glob, po którym stąpa, jest tym samym globem, po którym stąpał czterysta pięćdziesiąt lat temu. Jeśli, oczywiście, w ogóle wtedy stąpał…

VIII. CIENIE PRZESZŁOŚCI

Miksza zaparkował maszynę tuż na skraju strefy ruchu, przed niewielkim pawilonem wypoczynkowym. Do klasztoru pozostało jeszcze około dwóch kilometrów drogi pieszej, wiodącej zakosami przez porośnięte lasem zbocze wzgórza. Uhrbach bowiem zaliczone było do terenów turystycznych klasy S – zamkniętych dla wszelkich pojazdów naziemnych i powietrznych.

Profesor Gerlach zaproponował, aby coś przekąsili przed dalszą drogą. Ale Münch wypił tylko szklankę soku i opuścił pospiesznie bar, podążając ku ścieżce prowadzącej do klasztoru.

Darecka, Gerlach i Miksza musieli więc, nie zwlekając, ruszyć za nim, zwłaszcza że nietrudno było dostrzec, jak głęboko przeżywa wyprawę.

Kiedy trzy dni temu Kama zaproponowała mu lot do Uhrbach, wydawało się, że realizacja planu napotka poważne trudności.

– Czy tak trzeba? – zapytał wówczas, a w głosie jego było tyle tłumionego lęku, że Kama pośpiesznie wycofała się z propozycji i zmieniła temat rozmowy, nie chcąc pogłębiać komplikacji spowodowanych incydentem na plaży.

Nazajutrz jednak Münch sam wrócił do tej sprawy. Powiedział, że przemyślał wszystko i że nie ma teraz żadnych wątpliwości, iż „tak będzie najlepiej”. Jego początkowy lęk przemienił się w niecierpliwość oczekiwania na zapowiedzianą wyprawę. Raz po raz zachodził do Kamy wypytując się, czy Gerlach przybył już do Radowa.

Nie próbował też od chwili startu ukryć ogarniającego go coraz bardziej podniecenia.

Teraz, w czasie drogi pod górę, raz po raz wyprzedzał towarzyszy, to znów zatrzymywał się przy większych blokach skalnych, oplecionych fantastycznie powyginanymi korzeniami drzew. Na pytania odpowiadał niechętnie, czasem zdawał się nie słyszeć, co do niego mówią.

Takie zachowanie się wzbudziło nieufność Gerlacha.

– Najwyraźniej udaje, że rozpoznaje drogę – zauważył z przekąsem. – W rzeczywistości dojście do klasztoru przez las powstało dopiero w XIX wieku…

Miksza postanowił natychmiast sprawdzić przypuszczenie archeologa.

Dogonił Müncha, który stanął na chwilę nad jakimś strumieniem, i zapytał go wprost: – No, co? Poznajesz?

Zakonnik spojrzał na niego jakby przebudzony ze snu.

– Pytałeś?…

– Czy poznajesz drogę? Poruszył przecząco głową.

– Nie… Nic nie wiem. Na początku myślałem, że poznaję. Ale nie… Teraz wiem na pewno! Pamiętam. Do klasztoru szło się prosto… pod górę.

– Słusznie! – potwierdził Gerlach. – Ale mówił pan, że sobie coś przypomina? – dorzucił podejrzliwie.

– Myślałem, że… nie poznaję dlatego, że… las wyrósł… Ale nie, tej drogi przedtem nie było!… Znów przyśpieszył kroku.

– O tym mógł czytać… Choćby w mojej pracy – rzucił ściszonym głosem archeolog.

– Zobaczymy, co powie na górze.

Ruiny klasztoru wyłoniły się dość niespodziewanie spoza zarośli, tworzących tu nieprzebyty gąszcz po obu stronach ścieżki. Poszczerbiona ściana straszyła pustymi oczodołami okiennych otworów.

Münch, który pierwszy dostrzegł ruiny, pobiegł w ich kierunku, lecz już w pół drogi zatrzymał się raptownie. Chociaż zbliżyli się do niego, stał dalej pochłonięty bez reszty widokiem, jaki się przed nim odsłonił.

Ścieżka biegła tu już przy samym murze i skręcała w wyłom.

– Poznajesz to miejsce? – spytała Kama.

Potwierdził skinieniem głowy.

– Ale brama… była… nie tu! – odrzekł urywanie. – To tylko furta do ogrodu – wskazał na wyłom. – Była furta… – dorzucił. – A tu – zakreślił w przestrzeni koło – był ogród!

Gerlach potarł nerwowo brodę.

– Jeżeli tu był ogród, to chyba musiał otaczać go jakiś mur?

– Tak! – podchwycił skwapliwie Münch. – Był mur! Wysoki…

– Czy pamiętasz gdzie był ten mur? – zapytał Miksza.

Zakonnik rozglądał się chwilę, potem niezdecydowanym krokiem podszedł do ściany, niedaleko miejsca gdzie stali.

– Tu! A dalej tam! – wskazał w głąb lasu. – Potem na prawo i z powrotem do klasztoru. Z tamtej strony! Niedaleko bramy.

– Nie ma żadnych śladów – zauważyła Kama.

– Nie ma… – powtórzył Münch zatroskany. – Nie wiem… A może nie tu?… Nie wiem…

Nie! Tu był mur! Na pewno! Pamiętam.

– A brama, o której pan mówił… gdzie ma być? – zapytał archeolog, patrząc na niego z uwagą. – I co to za brama?

– Brama do klasztoru. Główna brama.

– No to proszę zaprowadzić nas do tej bramy – powiedział Gerlach, rzucając porozumiewawcze spojrzenie Mikszy i Dareckiej.

Münch podszedł do wyłomu i skręcił w ruinę. W przejściu między murami stanął jednak, rozglądając się z uwagą wokoło.

– Co tu było? – zapytał archeolog.

– Sień. Tam kuchnia! – wskazał otwór drzwiowy zarosły krzakami. – A tam – pokazał na otwór po przeciwległej stronie – schody do piwnicy.

– Czytał pan Bergmanna?

Münch spojrzał na Gerlacha pytająco.

– Nie rozumiem – powiedział po chwili.

– Myślałem, że czytał pan pracę Bergmanna: Raport z sondażu dawnego klasztoru dominikanów w Uhrbach.

– Kto to Bergmann?

– Historyk. Badał przed kilku laty te ruiny.

– I co?

– Nic. On też przypuszczał, że gdzieś tu musiało być wejście do piwnic.

– Było. Ja pamiętam. Tu były schody! – podszedł do otworu. – Wszystko zarosło krzakami…

– Chodźmy dalej.

Wyszli na obszerny czworokątny dziedziniec otoczony krużgankiem. Dwie ściany tworzyły ruiny, dwie inne – dobrze zachowane, czy może raczej zrekonstruowane budynki klasztoru. Na środku wznosiła się studnia z wielkim kołowrotem.

– Tego nie było! – stwierdził Münch.

– To bardzo stara studnia – zauważył z powątpiewaniem archeolog.

– Nie było! Na pewno! Studnia była w ogrodzie. Niedaleko bramy wjazdowej.

– Na lewo czy na prawo?

– Na lewo. Zaraz pokażę – ruszył przez dziedziniec ku wielkim, okutym drzwiom w zachowanej części budowli. Umieszczone w nich były drugie, mniejsze drzwiczki, które otwarły się same przed Münchem ukazując mroczną sień.

– Jeśli życzycie sobie głosu przewodniego, podawajcie w każdym pomieszczeniu hasło: „707” – popłynęły z głębi sieni ściszone, lecz wyraźne słowa.

Modest, który właśnie przestępował próg, zatrzymał się, a potem gwałtownie cofnął.

– Ktoś coś mówił… I otworzył drzwi… A nie ma nikogo! – spojrzał z niepokojem na Kamę.

– Nie obawiaj się. To tylko automat. Maszyna zastępująca przewodnika.

– Maszyna… – powtórzył zakonnik z wyrzutem.

Weszli do sieni. Po obu stronach znajdowały się drzwi prowadzące do dalszych pomieszczeń klasztornych. Uwagę Müncha przykuła jednak w tej chwili przeciwległa ściana, gdzie w płytkiej niszy bieliła się, oświetlona dyskretnie, figura Matki Boskiej. Podszedł bliżej, chwilę stał nieruchomo, potem odwrócił się do towarzyszy. Widać było, że jest czymś głęboko wstrząśnięty.

– Gdzie wyjście? – zapytał.

– Wyjście?

– Tu była brama. Dlaczego zamurowana?

– Chodźmy! Sam pan się przekona – powiedział Gerlach i ująwszy Müncha za ramię popchnął lekko ku najbliższym, bocznym drzwiom.

Za drzwiami znajdował się długi korytarz z wejściami do cel. Archeolog otworzył najbliższe drzwi.

Proste łoże, klęcznik, w głębi niewielkie otwarte okienko.

Zakonnik podszedł do okna. Widać było stąd rozległą dolinę, pogrążoną w przedwieczornym mroku. Tylko daleko, na przeciwległym wzgórzu błyszczały jeszcze w promieniach zachodzącego słońca szklane ściany jakichś nowoczesnych bloków. Zarastający zbocza góry klasztornej las leżał w dole, tak iż wierzchołki drzew wystawały gdzieniegdzie zza krawędzi kilkumetrowej betonowej płyty, umacniającej fundamenty starej budowli.

– Co to? Dlaczego? – zwrócił się Münch do Gerlacha. – Przecież tu była droga!

– Nie ma drogi. Tu było kiedyś urwisko – wyjaśnił archeolog. – Część zbocza osunęła się.

Chyba jeszcze w siedemnastym wieku. Osiemdziesiąt lat temu, aby zapobiec dalszemu obsuwaniu się gruntu, utworzono betonowe wzmocnienie.

– Kiedy to było? To obsunięcie?

– jakieś czterysta lat temu. Wtedy zamurowano bramę i chyba wykuto nową studnię, na dziedzińcu. Myślę, że tamta w ogrodzie uległa zasypaniu. Powinny jednak zostać jakieś ślady, które dadzą się wykryć sondażem.

Wyszli na korytarz.

– Gdzie była twoja cela? – zapytała Kama. Podniósł na nią oczy, ale widocznie pytanie nie dotarło do jego świadomości, bo dopiero po chwili zapytał: – Mówiłaś?

– Pytałam, gdzie była twoja cela?

Przez twarz Müncha przeszedł nerwowy skurcz.

– Co mówisz?

– Pytam o twoją celę.

Wreszcie oprzytomniał.

– Moja cela?… Nie tu. Z tamtej strony. Bliżej kaplicy.

Obok pochylonej dzwonnicy, tam gdzie zbiegały się dwa ocalałe skrzydła budowli, prowadziły drzwi do kaplicy klasztornej. Münch zatrzymał się w progu i ukląkł na wielkiej, poszczerbionej przez czas płycie.

Nie chcąc przeszkadzać pogrążonemu w modlitwie, Darecka, Gerlach i Miksza usiedli przy studni rozmawiając półgłosem. Oczywiście, temat mógł być tylko jeden: jak wypadła próba.

– Albo to jest jakiś wybitny badacz tego terenu, o którym, dziwne, że nie słyszałem – rzekł z przejęciem archeolog. – Albo… nie wiem, co o tym sądzić.

– A więc? Wszystko, co mówił było zgodne z wynikami waszych badań? – pytał Miksza nie ukrywając zadowolenia.

– Wszystko. Orientuje się w terenie świetnie. Tak, jakby istotnie był tu przed czterema wiekami… W niektórych przypadkach jego uwagi rzucają nowe światło na sporne dotąd kwestie. Na przykład sprawa studni w ogrodzie. Trzeba będzie przeprowadzić badania.

– Więc sądzicie, że to rzeczywiście może być inkwizytor Münch?

– Tego nie powiedziałem, ale… – urwał, gdyż w tej chwili właśnie zakonnik skończył modlitwę, pochylił się, ucałował kamienną płytę i wstał.

Gerlach podszedł do niego.

– Co to za kamień? – zapytał wskazując na płytę.

– Tu leży opat tego klasztoru… Albert von Gradeck. W młodości był wielkim grzesznikiem. Ale Pan Nasz go oświecił… Gdy umierał, kazał się pochować tu, pod progiem.

Żeby wszyscy deptali po jego grobie.

– Na płycie był jakiś napis. Teraz litery zatarte…

– Były tylko inicjały: A.v.G. R.I.P. A.D. 1583. Nic więcej.

– Znał go pan?

– Tak. Byłem tu, gdy umierał… Ten napis wykuł brat Hildebrandt. Płyta miała być większa, dużo większa… Ale pękła… Brat Hildebrandt z odłamka zrobił drugą… Taką małą…

Z modlitwą za duszę ojca Alberta. Wmurowano ją w filar w kaplicy.

– Czy możesz pokazać to miejsce? – przerwał nerwowo Miksza.

Münch bez słowa wszedł do kaplicy.

Mimo panującego tu półmroku, niemal na ślepo, odszukał właściwy filar i tabliczkę.

– To tu! – nachylił się i dotknął płyty. – Zdawało mi się, że była wyżej – zauważył zdziwiony. – A teraz tuż przy posadzce…

– Bo też istotnie tak było– potwierdził archeolog. – W osiemnastym wieku podniesiono posadzkę o sześćdziesiąt dwa centymetry.

Powiedział to szeptem, jak gdyby głośniejszą rozmową bał się zakłócić ciszę odległych wieków zamkniętą w starych murach świątyni.

* Mrok już zapadał, gdy schodzili ze wzgórza.

Gerlach z Mikszą – na przedzie – oświetlali latarkami drogę przez las. Za nimi Münch, na końcu Darecka.

Jeszcze przed zwiedzaniem klasztoru projektowano, że przenocują w pawilonie wypoczynkowym. Teraz zmieniono plan, zwłaszcza, że Gerlach chciał już nazajutrz wrócić tu ze swymi asystentami, aby przeprowadzić szczegółowe badania i sprawdzić ścisłość informacji Müncha.

Szli w milczeniu. Nikt nie miał ochoty do rozmowy. Zaledwie dwa czy trzy razy w ciągu dwudziestominutowej wędrówki Gerlach i Mikszą zamienili między sobą parę zdań.

Münch nie odezwał się ani razu, pochłonięty bez reszty myślami. Kama przez całą drogę starała się dotrzymać mu kroku i chociaż w ciemnościach nie mogła dostrzec jego twarzy, zdawała sobie sprawę, że toczy on z samym sobą jakąś rozpaczliwą dyskusję. Kilkakrotnie dobiegały ją urywki wypowiadanych szeptem po łacinie zdań.

– Dlaczego? Dlaczego? Panie?… Przebacz słabości mojej… Daj znak. Panie mój… Czy zdołam… Bądź miłościw…

W samolocie jakby się uspokoił. Przez całą drogę powrotną odmawiał wieczorne modlitwy. Widocznie jednak powziął już jakąś decyzję, bo tuż przed lądowaniem w Radowie chwycił za rękę siedzącą przy nim Kamę i patrząc błagalnie w jej oczy zapytał: – Czy możemy dziś porozmawiać?

– Oczywiście. Wpadnę do ciebie po kolacji. Czy Stefan też ma przyjść?

– Nie. Nie. Tylko ty.

Czuła, że proces zapoczątkowany, a może tylko ujawniony incydentem na plaży, poczyna wkraczać w fazę decydującą.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю