355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Ósmy krąg piekieł » Текст книги (страница 7)
Ósmy krąg piekieł
  • Текст добавлен: 6 октября 2016, 00:25

Текст книги "Ósmy krąg piekieł"


Автор книги: Krzysztof Boruń



сообщить о нарушении

Текущая страница: 7 (всего у книги 11 страниц)

XII. WYZWANIE

Pokój był pusty. Na tarasie również Modesta nie było. Miksza próbował odnaleźć go drogą namiaru pekoderowego, ale „osobisty sygnalizator obecności” nie nadawał sygnału zwrotnego. Fakt ten mógł być wytłumaczony tylko trojako: albo posiadacz pekodera znajdował się w odległości co najmniej 300 km od Radowa, albo przebywał w szczelnie zaekranowanym pomieszczeniu, albo jego sygnalizator uległ uszkodzeniu. Można było to sprawdzić dając sygnał na sieć satelitarną poprzez pogotowie awaryjne.

Po kwadransie przyszła odpowiedź: na dwie godziny przed przylotem Mikszy z Nowego Jorku pogotowie awaryjne odebrało „sygnał uszkodzenia” i wysłano natychmiast według namiaru lokalny patrol poszukiwaczy. Odnalazł on po śladzie radioaktywnym zniszczony pekoder wśród zarośli nad brzegiem Odry, w pobliżu końcowej stacji zachodniego odcinka radowskiego ciągu podziemnego. Żadnych śladów katastrofy czy nieszczęśliwego wypadku nie stwierdzono, nie było więc powodów do alarmu. Teraz, gdy Miksza podał numer pekodera Müncha, okazało się, że jest to właśnie ten sam aparat.

Uszkodzenie przypadkowe trzeba było uznać za nieprawdopodobne. Wyglądało na to, że Münch świadomie zniszczył sygnalizator, zresztą sposobem bardzo prymitywnym, rozbijając go kamieniem i wrzucając do rzeki. W tej sytuacji Miksza połączył się z Nowym Jorkiem, wzywając do aparatu Kamę.

Zniszczenie pekodera była dla Kamy ciężkim ciosem. Nikt chyba nie był w stanie lepiej od niej ocenić, co oznaczał ten fakt. Prawda, że Modest ostatnio buntował się coraz bardziej przeciw temu, co widział i słyszał. Ale co innego oznaczał opór psychiczny wobec prób narzucenia obcej mu koncepcji świata, a co innego czynne wystąpienie przeciw temu światu.

– Chyba przesadzasz jednak? – próbował tłumaczyć jej Miksza, gdy zwierzyła mu się ze swych obaw. – Może przystał do „ptaków”? Zdarza się przecież, że uciekający z domu chłopcy niszczą pekodery, aby rodzice nie wiedzieli, gdzie ich szukać. Modest też jest trochę jak dziecko. Może jednak tylko o to mu chodziło…

– Nie! Nie! To zupełnie co innego. Czy wiesz, czym był dla niego pekoder? Próbowałam mu kiedyś wytłumaczyć, ale on zupełnie nie chwyta problematyki technicznej. Dla niego pekoder to urządzenie cudowne, a raczej nawet nie urządzenie, ale, wyrażając się obrazowo, jeszcze jedna postać… anioła stróża.

– Prawdę mówiąc, pewnych analogii można się tu doszukać… Lecz jeśli byłoby tak, jak mówisz, wówczas nie zniszczyłby aparatu. Czy możliwe, aby ktoś, kto wierzy niezachwianie w anioła stróża, ze wszystkimi jego nieziemskimi cechami, miał odwagę go… zabić?

– Otóż to! – podchwyciła Kama. – Znam dobrze Modesta, a przynajmniej zdaje mi się, że wiem, co się w jego głowie dzieje. Według niego pekoder może służyć tylko albo siłom niebieskim, albo… piekielnym. Innych możliwości nie ma. Niemal do ostatnich dni wydawało mi się, iż wchodzi w grę tylko pierwsza z tych możliwości. Teraz, niestety, należy przyjąć drugą.

– No, dobrze. Niech będzie, że on rozbijając pekoder zniszczył jakiegoś tam diabła, czy też raczej jego narzędzie, bo chyba diabłom przypisuje on również atrybut nieśmiertelności. No i cóż z tego? Czy zmieni to w czymkolwiek jego sytuację? Przekona się wkrótce, że to nie miało sensu.

– On zaczyna walczyć z naszym światem…

– To sprawa z góry przegrana. W ciągu paru dni będzie zmuszony skapitulować. Myślisz, że jak go głód przyciśnie – nie skorzysta z automatu spożywczego? Choćby wierzył, że to dzieło szatana?

– Nie masz racji. Głodem do niczego się go nie zmusi. Nie o to jednak chodzi. Nie sądzę, aby próbował podjąć walkę z całym światem technicznym. Nie tu tkwi istota problemu. Czy nie rozumiesz? Na to, aby zdecydował się uderzyć kamieniem w pekoder, trzeba było nie tylko odwagi… Ponieśliśmy klęskę! My wszyscy! A przede wszystkim ja! To już nie jest tylko nieufność, lecz zadokumentowanie przekonania, że reprezentujemy to, co on potępia. A ściślej, co według niego potępia Bóg. Nie mogę sobie darować, że kazałam mu czekać, że zostawiłam go samego. Prosił, abym wróciła… Chciał pomocy. Wtedy nie wszystko jeszcze było stracone…

Miksza zasępił się.

– Myślisz, że on już nie wróci?

Skinęła głową.

– Więcej. Zaczynam obawiać się, że Balicz ma rację. Że w ogóle sprawa jest beznadziejna i nie obejdzie się bez terapii neurofizjologicznej, bez ingerencji w głąb układu mózgowego.

Ale Nowakowi Moda nie oddam. Nie oddam! – uniosła nagle głos. – Pozostała jeszcze Kalkuta. Garda mnie z pewnością poprze. Może jeszcze nie wszystko stracone.

Patrzył na nią ze współczuciem.

– Może zresztą się mylę – podjęła po chwili już spokojniej. – Może po prostu wybrałam złą drogę? Tak czy inaczej nie ułatwi to dalszej pracy tym, którzy ją po mnie podejmą.

Zmarnowałam wszystko niepotrzebnie… Zupełnie niepotrzebnie! Powinnam była z nim jechać.

– Widzę, że bardzo się tym przejęłaś.

– Tak. Może wyda ci się to dziwne, ale… przywiązałam się do niego. Powiesz: królik doświadczalny. Może to jest bardzo egoistyczne i płytkie, ale powiedziałam sobie, że dopnę tego, iż zrozumie. Chciałam, aby zrozumiał o własnych siłach, bez ingerencji fizycznej.

Byłam dumna z każdego sukcesu, lękałam się, gdy stawał przed nową przeszkodą. Wierzyłam w niego.

Zapanowało milczenie.

– O czym myślisz? – zapytała Kama.

Spojrzał na nią niepewnie.

– O tobie… – powiedział niemal szeptem. – Widzisz… – podjął z wyrazem zakłopotania. – Chodzi mi o twój stosunek do Modesta. Zastanawiałem się, czy można pokochać takiego człowieka…

– Pokochać?! – spojrzała na niego zdziwiona.

Zmieszał się.

– Masz rację. Może to zbyt silne słowo. Raczej… polubić. Czy można go polubić? Nawet gdyby nie był taki… nienaturalny. On przecież zabijał! Skazywał ludzi na tortury! Na śmierć!

Poruszyła się niespokojnie.

– Widzisz… To nie tak. To człowiek… jakby chory. Chory i bardzo nieszczęśliwy. Miota się w sobie. Nigdzie nie znajduje spokoju. Co krok spadają na niego nowe ciosy. Nie może sobie znaleźć miejsca. Nie potrafi. On żył i żyje jeszcze w piekle. W rzeczywistym piekle samoudręki. Czy my w ogóle, my ludzie dwudziestego pierwszego wieku, zdajemy sobie sprawę z ogromu przepaści, jaka nas dzieli od czasów Modesta Müncha. Czy można więc potępiać go za to, że jest taki, jaki jest? Raczej chyba współczuć. Ja właśnie…

Umilkła patrząc na Mikszę z wyrzutem.

– Rozumiem… – odezwał się po chwili i jakby usprawiedliwiając dodał: – To wszystko tak się jakoś zbiegło… Nie wiem sam, co mówię…

– To ja jestem wszystkiemu winna – stwierdziła z goryczą. – Wszystko zmarnowałam.

Powinnam przewidzieć z góry… Teraz już jest za późno.

– Patrzysz zbyt czarno! – próbował ją pocieszyć. – Sądzę, że on powróci, i to w ciągu kilku dni. Po pierwsze: nie da sobie sam rady, po drugie: jesteś dla niego czymś więcej niż lekarzem…

– Nie wiem. Czasem powoduje to reakcję wręcz przeciwną. A jeśli chodzi o to, że nie da sobie rady, to też nie wyciągajmy zbyt pochopnych wniosków. Odbył już ze mną kilka wycieczek, parę razy wychodził sam na spacer. Jest dostatecznie inteligentny, by korzystać ze zdobyczy współczesności. Łatwo przyswaja sobie zasady gry, chociażby doszukiwał się w niej nie wiadomo czego. Boję się raczej, aby nie popełnił jakiegoś głupstwa…

– Nie zdąży. Wątpię, aby potrafił ukryć się tak dobrze, by nie można było go odnaleźć w ciągu paru dni. Im szybciej zresztą zacznie „działać”, tym szybciej będzie odnaleziony. Czy ty zresztą naprawdę nie domyślasz się, gdzie on może być?

– Domyślam się. I dlatego właśnie…

– Cóż on może zrobić? Nawet jeśliby zniszczył jeden albo dwa automaty… Na to, aby spowodować jakąś większą katastrofę, trzeba sporej wiedzy technicznej…

– Nie o tym myślę. Jest zbyt ostrożny, aby próbował od razu burzyć świat, w którym żyje.

Choćby nawet traktował go jako wytwór diabelski…

– A więc sądzisz, że uciekł tylko przed nami?

– Nie tylko. On raczej nie ucieka, a szuka…

– Czego?

– Swego Boga. A ściślej: odpowiedzi na pytania, które budzą w nim coraz większy niepokój.

– Więc dlaczego się o niego martwisz?

– Czy myślisz, że odpowiedź będzie taka, jakiej on oczekuje?

XIII. STARZY I MŁODZI

Stary Patyra wstał tego dnia najwidoczniej „lewą nogą”. Najpierw sklął telefonicznie kontrolę ruchu, że maszyny zbyt wcześnie latają nad domami, a potem przy śniadaniu pokłócił się z córką. To z pewnością ona wyrzuciła puszkę z robakami, której szukał wczoraj cały dzień. Wmówiła sobie, że tego głupiego kaszlu nabawił się przesiadując zbyt długo nad rzeką. Jakby komu świeże powietrze mogło zaszkodzić! I jeszcze śmie zawracać mu głowę, aby poszedł do lekarza. On tam sam wie najlepiej, co mu jest, a doktorzy to tylko wmawiają człowiekowi chorobę.

Na złość nie dokończył śniadania, wziął wędkę i poszedł na ryby. W czasie drogi też nie dano mu spokoju. Jakiś szczeniak z dziewczyną wygłupiali się na pasach, a gdy im powiedział parę słów prawdy, zaczęli się odszczekiwać, Do tego jeszcze jadące za nimi dwie stare baby próbowały bronić łobuzów.

Nad rzeką również miał pecha. Przez całe przedpołudnie gromada chłystków szalała po wodzie na łyżwach pneumatycznych, strasząc mu ryby. A kiedy wreszcie zdołał ich przepędzić, jakiś brodacz wylazł z krzaków i dla zabawki zaczął tłuc kamienie na brzegu.

– Coś pan na głowę upadł?! – wrzasnął na niego Patyra. Chciał mu jeszcze dołożyć większą „wiązankę”, ale facet był tak przerażony, że Patyra uznał, że już ma za swoje.

Okazało się zresztą, że niewiele by zrozumiał, bo język polski znał bardzo słabo, i Patyra dogadał się z nim dopiero w „interze”.

– No, dobrze już, dobrze – klepnął brodacza łaskawie po ramieniu, słysząc, że bełkoce coś na kształt przeprosin. – Nietutejszy.? – Nie…

– Z daleka przyjechał?

– Z daleka… – skinął głową nieznajomy.

– Rozmownyś to pan nie jest – burknął Patyra i chcąc się usprawiedliwić, czy może próbując znaleźć sojusznika dodał: – A to wszystko przez tych bydlaków!… Spokoju człowiekowi nie dają.

– Kto? – zapytał niepewnie brodacz.

– Ano, tamci, na rzece. Nie widział ich pan?

– Nie.

– Po wodzie biegają i ryby straszą. A to wszystko przez to, że ludzie nie mają co robić.

Różne cudeńka wynajdują, byle tylko innym życie zatruwać. Ani człowiek, ani ryba nie ma dziś spokoju. Za moich czasów było inaczej…

– Inaczej… – skinął potakująco głową nieznajomy.

– Albo dzisiejsi lekarze. Ta ich medycyna diabła warta. Córka mi mówi: „Idź do doktora”!

A ja jej na to: „Dokąd pójdę? Do durniów? Sami nic nie umieją! O wszystko maszyn muszą pytać”. Jak byłem młody, to wiedziałam, że idę do lekarza. Prawdziwego lekarza. Człowieka zbadał, jak się patrzy, wysłuchał, wystukał, obejrzał, wysłał na badanie krwi, do rentgena, co potrzeba. A teraz co? Wpakują cię do maszyny i nie wiesz sam, co z tobą wyprawiają… I ja mam wierzyć takiemu lekarzowi, co mi tam opowiada? Nie wierzę! Wolę własnym sposobem się kurować!

– Świat na złą drogę wszedł.

– Święte słowa! – podchwycił Patyra. – Ja to zawsze mówię! Wszystkim w głowie się poprzewracało. Nawet głupi szczeniak, co to ledwie od ziemi odrósł, już się wymądrza. Mam wnuka… Nie przegadasz go pan! Żebyś wiedział, co tym biednym dzieciom w szkole do łbów ładują!… Ale pan pewno wiesz lepiej ode mnie. Co ci będę mówił…

– Wiem. Zgorszenie się szerzy.

– I jeszcze jakie! Weź pan dzisiejszą młodzież… Te ich zabawy… Starczy zresztą posłuchać, jak chłopak z dziewczyną rozmawiają. A jakie książki pozwala się im czytać!

Zgnilizna i tyle. Za moich czasów, nie powiem, owszem, swoboda była, ale z umiarem.

Prawda, i wtedy narzekano na demoralizację, ale gdzież porównać z naszymi czasami. Nieraz tak myślę sobie, że może to wszystko bierze się stąd, że ludzie nie żyją według natury. Nawet zboża się nie sieje, świń i krów na lekarstwo, wszystko z glonów lub syntezy. Owszem, ryby morskie są, bo ich w oceanach nie brak, ale już hodować karpi czy szczupaków to się podobno nie opłaci. Luksus!… Chcesz jeść, to płać! W rzece łowić, owszem, wolno, ale musisz ćwierć emerytury na składkę oddać. Ot, co zrobiono ze światem! I to się ma nazywać racjonalna gospodarka. Nie powiem, z glonów lub syntezy żywność tania. Ale czy to ludziom na zdrowie idzie? I jaki to smak? Żebym nie musiał, tobym nie jadł. A wyobraź pan sobie, że jak przedwczoraj chciałem wnuka poczęstować płocią, com ją złowił w Odrze, to nie chciał.

Mówił, że nie lubi, że się brzydzi… Smak ludziom zepsuto! A panu te świństwa syntetyczne smakują?

Brodacz patrzył na rzekę w zamyśleniu.

– Pan mnie nie słucha – rozgniewał się Patryka.

Nieznajomy przeniósł wolno spojrzenie na twarz starca.

– Wybacz… Ale… Czy wielu ludzi myśli tak jak ty, panie? – zapytał cicho.

– Co to ma do rzeczy? Mówiłem: smak się ludziom popsuł! Nie wiedzą, co dobre…

– Nie wiedzą, co dobre… Zło, co na zgubę człowieka czyha, z pychy się bierze. Ci, co Bogu dorównać by chcieli, w proch starci zostaną…

– Ja tam nie wiem: jest Bóg czy go nie ma, ale, że to się źle skończy, to pewne.

– Nie wolno wątpić!

– Mówię, że nie wiem. A pan kto? Duchowny?

Brodacz potwierdził skinieniem głowy.

– Nie obraź się pan, ale ja księżom też nie wierzę!

– Dlaczego?

– Nie wierzę i już! – powiedział Patyra z przekorą.

Widocznie jednak nie chciał zrażać do siebie nieznajomego, bo po chwili dodał: – Ale pan mi się podoba. Panu jeszcze w głowie nie przewrócono.

– Ale w Boga wierzyć trzeba!

– A po co?

– Czy nie myślisz, panie, nigdy o śmierci? – zapytał nieznajomy z powagą.

Patyra spojrzał spode łba.

– Toś pan taki?! Straszyć mnie chcesz? Tego nie lubię!

– Pomyśl o śmierci! – powtórzył nieznajomy.

Patyra z trudem hamował ogarniającą go wściekłość. A więc jeszcze i ten uwziął się na niego.

– Idź do diabła! – warknął przez zęby. I pozostawiając oniemiałego ze zgrozy brodacza na brzegu rzeki, począł sapiąc przedzierać się poprzez zarośla, ku skarpie.

Żywa przeszkoda pojawiła się na szlaku tak nagle, że sygnał ostrzegawczy i reakcja układu samo prowadzącego nastąpiła niemal jednocześnie. Zepchnięta aż do skraju magnetostrady maszyna prawie że otarła się o biegnącego w poprzek drogi mężczyznę, który odrzucony strumieniem powietrza potoczył się po jezdni i zamarł w bezruchu.

Boczne przyspieszenie było bardzo gwałtowne i zupełnie niespodziewane. Zajęty przeglądaniem raportów inżynier Andrzej Reda o mało nie spadł z fotela, a rozłożone na stoliku papiery i książki posypały się na podłogę. Teraz dopiero, ujrzawszy z tyłu poza maszyną na szarym pasie autostrady ciemny kształt ludzki, pojął, co się stało. Poderwał się z miejsca, ale siedzący bliżej tablicy sterowniczej jego czternastoletni syn Witek już zdążył włączyć hamowanie. Pojazd przeleciał jeszcze kilkadziesiąt metrów i zboczywszy poza linię ruchu, osiadł na pasie postojowym…

– Zabierz apteczkę! – rzucił Reda do syna wyskakując z maszyny.

Wypadek, na szczęście, nie był groźny. Nieznajomy mężczyzna próbował już sam podnieść się z ziemi.

– Czy nic się panu nie stało? – pytał inżynier, pomagając mu wstać.

– Nie rozumiem – wyjąkał nieznajomy w języku inter.

Szok jeszcze nie ustąpił, widać było, jak drżą mu ręce i nogi.

– Zejdźmy ze szlaku – ponaglił Witek.

Inżynier Reda ujął nieznajomego pod ramię i poprowadził na skraj drogi.

– Poszukaj czegoś na uspokojenie – powiedział do syna.

Chłopiec otworzył apteczkę. Chwilę przeglądał instrukcje, wreszcie podał ojcu płaskie, zielone pudełko. – Niech pan weźmie pastylkę – powiedział inżynier w języku inter.

W oczach nieznajomego pojawił się niepokój.

– Nie… Nie chcę.

– Czy na pewno nic się panu nie stało? – ponowił pytanie Reda.

– Chyba… nie – odrzekł niepewnie nieznajomy.

– Sto do jednego, że nie został potrącony – odezwał się po polsku Witek. – Widziałem dokładnie: wyskoczył na jezdnię tuż przed maszyną. Nie było więcej jak dziesięć, może piętnaście metrów. „Asek” dał prostopadłą z lewej i przeskoczyliśmy tuż za jego plecami.

Dostał tylko strumieniem od dołu i zbiło go z nóg.

– Jak pan mógł być tak nierozważny i przebiegać w tym miejscu przez szlak – zwrócił się inżynier do nieznajomego. – Dobrze, że nie ma teraz dużego nasilenia ruchu. Gdyby układ AS był zbyt przeciążony, mógłby nie zdołać przeprowadzić pełnej koordynacji. Lepiej nie ryzykować.

– I niech pan da do sprawdzenia peko – dorzucił Witek. – Mógłbym przysiąc, że „Asek”

nie odebrał sygnału zbliżania.

– Pekoder? – nieznajomy spojrzał podejrzliwie na chłopca.

– Jasne teraz, dlaczego o mało nie doszło do wypadku – powiedział inżynier. – Niestety, zdarzają się egzemplarze wybrakowane, o zanikającej okresowo emisji, tak iż pogotowie awaryjne myśli, że to naturalne, chwilowe zaekranowanie i dlatego milczy.

– Milczy? – powtórzył nieznajomy jakoś dziwnie. W zachodzącym słońcu jego spocona i czerwona twarz zdawała się płonąć.

Inżynier Reda patrzył na niego z niepokojem.

– Pan się źle czuje… Chodźmy! Podwiozę pana. Byłoby dobrze, gdyby zbadał pana lekarz…

– Nie! – zaoponował gwałtownie nieznajomy.

– Więc może odwieźć pana do domu?

– Nie. Ja… wyjeżdżam. Do Rzymu.

– A więc na lotnisko. O której ma pan samolot?

– Nie wiem…

– Zaraz się dowiemy. Witku! Połącz się z informacją – zwrócił się do syna.

– Kto to? – mężczyzna wskazał ruchem głowy wyprzedzającego ich chłopca.

– Mój syn! – powiedział z dumą inżynier. – Co? Nie wyglądam na takiego syna?

– Chyba… nie – odrzekł nieznajomy jakby z ulgą.

– To dobry chłopak, ale mam z nim trochę kłopotu. Nie bardzo chce się uczyć. Tylko by z kolegami latał, na mikro lub fanto, albo po prostu piłkę kopał… Ale myślę, że z tego wyrośnie.

– Źli przyjaciele mogą wiele szkód młodej duszy wyrządzić – powiedział współczującym tonem nieznajomy.

– Nie ma chyba obawy… Gdy tak przyglądam się dzisiejszej młodzieży, to myślę, że jest ona znacznie rozsądniejsza, niż my byliśmy w tym wieku.

– Rozsądek… nie wszystko. Aby dostrzec, gdzie dobro a gdzie zło… trzeba duszy czystej.

Inżynier spojrzał nieco zdziwiony na nieznajomego.

– Co pan przez to rozumie?

– Zgorszenie się szerzy… Rozpasanie…

– Bzdura. Zapomniał pan chyba, co się działo jeszcze pół wieku temu. To są niewinne zabawy w porównaniu z drugą połową dwudziestego wieku. Niektórzy sądzą nawet, że to, co dziś widzimy, to regres. że w tym dzisiejszym moralizowaniu młodych kryje się zakłamanie i obłuda. Są tacy, co nawet nazywają to neopurytanizmem.

– O czym mówisz, panie?

– Ja tam w ten regres nie wierzę. Socjologiem nie jestem, ale wydaje mi się, że rację mają ci, co mówią, że młode pokolenie zawsze w pewnym stopniu buntuje się przeciw staremu.

Tylko formy mogą być różne, i to, co dziś robi młodzież, to też jakaś forma przekory…

– Przekory?

– Sądzi pan, że kryje się tu głębsza sprzeczność?

– Nic nie dzieje się bez przyczyny… Diabeł nie śpi…

– Boję się, że sami stwarzamy problemy. Jest w tym na pewno swoista prawidłowość, że zawsze starsze pokolenie narzeka na młodsze, a młodsze krytykuje starsze, ale mówienie o konflikcie pokoleń to przesada.

– Co przesada?

– Myślę, że szukamy diabła tam, gdzie go nie ma. Po prostu zachodzi tu pewne naturalne zjawisko i nic więcej, i to w zasadzie o charakterze progresywnym. Jeśliby nasze dzieci były kubek w kubek do nas podobne, miały te same poglądy, te same przyzwyczajenia, potrzeby, zainteresowania i gusta, chyba świat stanąłby w miejscu. Prawda, ich poglądy bywają nieraz wariackie, nierealne, krótkowzroczne, ich gusta zmienne, oceny powierzchowne, łatwo ulegające wpływom chwilowych nastrojów, opinii i mody. Ale w sumie mamy tu do czynienia ze zjawiskiem pozytywnym społecznie. Oczywiście: brak doświadczenia to ich słabość, ale brak zrutynizowania, łatwość łamania schematów myślowych, nie mówiąc już o zapale i pasji polemicznej – to ich siła.

– Wybaczcie, panie, ale nie nadążam za tokiem mowy waszej… Jakież są te dzieci? Czy je chwalicie, czy ganicie?

– Ani chwalę, ani ganię. Można rzec: młodzież jest jak gdyby barometrem tego, co dzieje się w naszym świecie. I tym wielkim, i tym małym…

– Nie rozumiem.

– Inaczej mówiąc: odbija się w niej współczesność.

– Zło świata w niej się odbija.

– Dobro również.

Rozmowa się urwała. Stanęli przed pojazdem, gdzie już czekał chłopiec.

– Odlot jutro rano o 7,35. I to z Wrocławia! – poinformował lakonicznie.

– Do Rzymu? – zapytał nieznajomy, jakby chciał się upewnić, że nie zaszła jakaś pomyłka.

– Oczywiście. Przecież o to panu chodziło.

– Dobrze się składa, że z Wrocławia, bo właśnie jedziemy w tym kierunku – dorzucił inżynier. – Jeśli to panu odpowiada…

– Tak. Bóg łaskaw… – powiedział nieznajomy drżącym z przejęcia głosem.

– No, to proszę. Niech pan siada! – Reda wskazał fotele.

Nieznajomy jakby się zawahał, ale tylko na moment. Po chwili wszyscy trzej siedzieli już we wnętrzu srebrzystej maszyny, która unoszona na poduszce powietrznej pomknęła magnetostradą na zachód.

– Za dwadzieścia minut bylibyśmy na miejscu. Niestety, muszę wpaść na pół godziny do huty – oświadczył inżynier, zbierając z podłogi porozrzucane papiery. – Wybaczy pan, że zatrzymamy się w drodze.

Gość skinął głową, lecz trudno było stwierdzić, czy zrozumiał, gdyż patrzył w zamyśleniu na zmieniający się krajobraz..

Oparty plecami o pulpit sterowniczy młody Reda nie spuszczał oka z nieznajomego, przyglądając mu się z natarczywą ciekawością.

– Pan w Polsce pierwszy raz? – zapytał podchodząc bliżej.

Mężczyzna, wyrwany z zamyślenia, spojrzał niechętnie na chłopca. Dopiero po chwili odrzekł wolno cedząc słowa: – Pierwszy raz…

– Na długo pan przyjechał? – chłopiec przysiadł się do nieznajomego.

– Nie wiem…

– A mówił pan, że już wyjeżdża…

– Wyjeżdżam.

– A kiedy pan przyjechał? – indagował młody Reda.

Mężczyzna zawahał się.

– W marcu… – odrzekł po chwili.

– A skąd pan przyjechał?

– Z daleka – odparł nieznajomy wymijająco.

– Daj panu spokój! Nie wypada tak wypytywać– wtrącił inżynier karcąco.

– A co w tym złego? – oburzył się chłopiec. – Po prostu pan mi kogoś przypomina…

Oczy nieznajomego zwęziły się na moment, ale natychmiast twarz przybrała wyraz obojętności.

– Kogo?

– Pan mi przypomina… pan jest podobny do Modesta Müncha. Wie pan – tego „człowieka znikąd”. Widziałem go niedawno w telekronice.

– Rzeczywiście, masz chyba rację – potwierdził ojciec. – Co prawda, pan jest znacznie młodszy. Istnieje jednak pewne podobieństwo. Zwłaszcza, że pan też nosi brodę.

– Mówiłeś: „człowiek znikąd?” – Nieznajomy patrzył pytająco na chłopca.

– Czyżby pan nie słyszało nim? Ten, co nie wiadomo skąd się wziął.

– A ty myślisz, skąd?

– Ja myślę, że rację ma ten astronom. Kosmici nam go podrzucili. To jasne!

– Kosmici?

– Wszystko się zgadza. Te pająki, o których Münch mówi, to oni. Może to zresztą ich szpieg…

– Nie wierz temu! – zaprzeczył gwałtownie nieznajomy.

– Ja też sądzę, że to bzdura – włączył się do rozmowy inżynier. – Mój syn ma głowę nabitą fantastycznymi opowiadaniami. Moim zdaniem, rozwiązanie zagadki musi być znacznie prostsze.

– Jakie?

– Tego nie wiem. Ale te istoty z innych światów, kosmiczne statki wyparowujące po lądowaniu… To wszystko brzmi zbyt bajecznie, aby mogło być prawdą.

– Chcesz powiedzieć, że wszystko, co ten Münch mówi, to bzdura? – zaperzył się chłopiec. – A ja mówię, że to prawda! To się przecież jedno z drugim zgadza! Czy pan też myśli, że on kłamie?

– Nie kłamie! – odrzekł nieznajomy z przejęciem.

– Ja też nie myślę, że on kłamał – tłumaczył się inżynier. – Nie można jednak wykluczyć, że to ofiara jakiegoś iście piekielnego eksperymentu. W niektórych krajach kontrola prywatnych laboratoriów istnieje tylko na papierze. W Światowej Radzie traktuje się ten problem jako marginesowy, a nawet znalazło się paru demagogów, co gotowi są bronić takiej krótkowzrocznej tolerancji w imię swobody badań naukowych i suwerenności rządów…

Myślą kategoriami ubiegłego wieku. Może rzeczywiście osiemdziesiąt lat temu to nie było problemem, zwłaszcza w porównaniu z potrzebami żywnościowymi świata i wyegzekwowaniem zakazu zbrojeń. Ale dziś?

Nieznajomy patrzył na inżyniera ze wzrastającym niepokojem.

– Nie rozumiem – wyjąkał oszołomiony jego wywodami.

– No, niech pan pomyśli. Jeszcze pół wieku temu każdy krok w nauce, każde poważne odkrycie czy wynalazek wymagał zespołowej pracy. I już przez to samo istniała pewna forma kontroli społecznej. Dziś prosta maszyna o pamięci chemicznej stawia do dyspozycji jednego człowieka wiedzę tysięcy specjalistów, a podłączone do niej zespoły wieloczynnościowe zastępują pracę setek laborantów czy konstruktorów. W jednym pokoju można zmieścić cały dawny ośrodek naukowo-badawczy.

– I każdy może mieć taką maszynę?!

– Myśli pan, że moje obawy są przesadzone? Oczywiście, że są to kosztowne urządzenia, lecz jest to również kwestia skali i możliwości kontroli. Dałem tylko przykład. W domowym warsztacie można, co prawda skonstruować bombę nuklearną, ale na szczęście nikt tego nie robi bo łatwo wykryć czujnikami. Wystarczy jednak, że jakiś wariat zacznie wytwarzać jakieś niebezpieczne psychogazy, hodować nowe szczepy groźnych bakterii albo produkować biochemiczne monstra. A przecież świat nasz daleki jest od ideału. Pokonać głód i wojnę to jeszcze nie wszystko. Daleko jeszcze wielu krajom do prawdziwej sprawiedliwości i wolności… Czy myśli pan, że tak trudno eksperymentować na ludziach? Tworzyć monstra duchowe?

– Tak! Tak! Właśnie! Monstra duchowe! – podchwycił nieznajomy z przejęciem.

Zapanowało milczenie.

Przed i za ich wozem pojawiło się kilka pojazdów zdążających w tym samym kierunku.

– Z kim rozmawiałeś? – zapytał nagle inżynier swego syna.

– Kiedy? – chłopiec zrobił zdziwioną minę.

– No, przed chwilą!

– Ee… tam…

– Nie kłam! – zdenerwował się ojciec. – Widziałem, jak trzymałeś rękę przy uchu.

– No więc tak. Rozmawiałem! Ale to moja sprawa!

– Twoja, nie twoja! Pewno próbowałeś umawiać się z jakimś koleżką? Pamiętaj, cośmy ustalili. Jedziemy prosto do domu. Wstępuję do huty i to wszystko. Nigdzie żadnych skoków.

– Dobrze, już dobrze! – syn patrzył spode łba na ojca.

– Obiecałeś, że weźmiesz się solidnie do nauki.

– Od jutra! Obiecałem i dotrzymam. Niech cię o to głowa nie boli.

– Co to za ton? – ojciec uniósł głos.

– Skończymy wreszcie tę rozmowę…

– Dobrze. Skończmy. Ale pamiętaj, że cię ostrzegałem…

Inżynier z trudem tłumił zdenerwowanie.

– Przepraszam – zwrócił się do nieznajomego – ale pan rozumie…

– Rozumiem…

Nieznajomy zamyślił się. Ojciec i syn również nie kwapili się z podejmowaniem rozmowy.

Wkrótce jednak maszyna przeskoczyła na jakiś boczny szlak i poczęła hamować. Wokół ciągnęły się długie budowle w kształcie spłaszczonych walców połączonych z ogromnymi błyszczącymi kulami. Ostatnie promienie zachodzącego słońca odbijały się czerwonawo na ich powierzchni.

Pojazd zatrzymał się przed jedną z takich kuł, przypominającą z daleka wielką łysą głowę bez oczu, z otwartymi szeroko ustami – bramą wejściową.

– No, jesteśmy na miejscu – oświadczył inżynier wstając. – Pan wybaczy… Nie będę dłużej jak czterdzieści minut. Ach prawda! – przypomniał sobie nagle. – Zupełnie zapomniałem się panu przedstawić. Jestem Reda, Andrzej Reda!

Popatrzył pytająco na nieznajomego, ale ten jakoś nie spieszył się z podaniem swego nazwiska.

– No, to ja już idę… – powiedział inżynier po chwili. – A ty wozu nie ruszaj! – pogroził synowi palcem, ale ton głosu nie był zbyt srogi.

– Twój ojciec dokąd poszedł? – zapytał nieznajomy, patrząc za znikającym wgłębi budynku inżynierem.

– Ma tam jakieś kłopoty na linii ciągłego wytopu. Ale da sobie radę…

– Też jakieś maszyny?…

– Jasne!

– Twój ojciec tu pracuje?

– Jest naczelnym inżynierem – powiedział chłopiec z dumą. – Niech pan nie myśli, że ja go nie kocham – począł się niespodziewanie usprawiedliwiać. – Tylko nie znoszę, jak nudzi i wtrąca się do moich spraw osobistych…

– Ojciec wie, co robi – rzekł nieznajomy z powagą.

– On wie swoje, a ja swoje. Czy w każdym głupstwie mam mu rację przyznawać?

– Czcij ojca swego i matkę swoją…

– Wiem. Kto powiedział, że go nie szanuję? Ale mnie diabli biorą, gdy zrzędzi.

Chłopiec wstał i rozsunął czaszę dachu. Dłuższą chwilę patrzył w górę, ponad pobliską walcowatą budowlę.

– A do pana mam prośbę– zmienił temat. – Czy chce pan wziąć udział w pewnej zabawie?

– Zabawie? – zdziwił się nieznajomy. Chłopiec znów spojrzał w górę.

– Chcę zrobić kawał. Nic takiego… Ale musi mi pan pomóc.

– Pomóc? W czym?

– Niech się pan zgodzi! Tu za chwilę przyleci moja „styczka”.

– Kto?

– No. koleżanka, dziewczyna, z którą chodzę… Wie pan jak to jest!… Chcę ją nabrać.

Powiedziałem jej że, spotkałem prawdziwego Müncha. No, wie pan! To na dziewczynach robi wrażenie. Zaraz tu przyleci. Więc mam prośbę: niech pan nie zaprzecza. Jeśli nie chce pan wziąć udziału w zabawie, to niech pan nic nie mówi. Mówić będę ja. Z pana Münch jak żywy! Wystarczy spojrzeć.

Nieznajomy słuchał słów chłopca z rosnącym niepokojem i podejrzliwością. Widocznie nie zrozumiał w pełni, o co chodzi, bo spytał po chwili milczenia: – O jakiej zabawie mówisz?

– No, przecież tłumaczyłem panu: chcę nabrać koleżankę…

– Jak to „nabrać”?

– No, zażartować z niej.

– Nie rozumiem. W jaki sposób? Po co, i z czego żartować?

Chłopiec patrzył z rosnącym zdziwieniem na nieznajomego. Ale zanim zdołał coś powiedzieć, gdzieś z góry dobiegł ich potęgujący się świst. Nad dachami przeleciała nieduża powietrzna maszyna, by po chwili zawrócić i wylądować obok pojazdu Redy.

W rozsuniętych drzwiach ukazały się roześmiane młode twarze.

– A to heca! – zachichotał chłopiec. – Baśka ściągnęła całą paczkę!

Wyskoczył z wozu i pobiegł ku wysiadającym. Dwie dziewczyny i trzech chłopców, ubrani w barwne bluzy i spodenki, machało do niego rękami.

Nieznajomy przywarł do oparcia fotela, przyglądając się młodzieży z niepokojem. Widać było, że nie kwapi się do spotkania.

Tymczasem koledzy otoczyli młodego Redę kołem.

– Gdzie go masz? – spytała bez wstępu nieduża czarnooka dziewczyna, wodząca rej w gromadzie.

– Siedzi w wozie – rzekł Witek z tajemniczą miną, Prowadząc Ich w kierunku pojazdu. – Ale pamiętajcie: bez żadnych wygłupiań!

– Czy jesteś pewny, że to naprawdę on?

– Powiedział mi to w sekrecie.

– W sekrecie?…

– Nie chce, aby dowiedzieli się dziennikarze. Ale ja go od razu rozpoznałem! Wam jednak może się nie przyznać.

– Ty, Witek, nie próbuj robić z nas balona – rzucił ostrzegawczo wysoki, chudy chłopak. – Słyszałem, że Münch jest w Nowym Jorku.

– Zobaczycie sami…

Czarnooka dziewczyna podeszła już do drzwi wozu, ale młody Reda wyprzedził ją w przejściu.

– To właśnie jest Baśka. Moja koleżanka. A to Ewa, Mik i Wacek „Milczek”. Ten najmłodszy to Bolek „Mądrala”. Chce koniecznie pana poznać!


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю