Текст книги "Ósmy krąg piekieł"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 11 (всего у книги 11 страниц)
– Więc sądzisz, że to, co robiłeś w dawnym swoim życiu, było słuszne?
Inkwizytor zauważył jednak ruch oczu dziewczyny. Spojrzał też na zegar i uświadomił sobie, że czas ucieka.
– Sądzę, że… – urwał rozpoczęte zdanie. – Że ty tylko po to pytasz, by czas płynął! – awołał z gniewem. – Ale nie uda ci się wywieść mnie w pole. Wiem, że trzeba kończyć.
Pytam się po raz ostatni: czy dobrowolnie wyznasz swoje związki z Szatanem? Swoje wszystkie winy?
– Do czego więc mam się przyznać? – zapytała próbując jak najbardziej przeciągnąć rozmowę.
– Chcesz znów mnie zwodzić… Myślisz, że ci się uda?! Nie! Nie!
Złapał dziewczynę za ramiona i rzucił twarzą do podłogi, przygniatając plecy kolanem.
Broniła się rozpaczliwie, usiłując nie dopuścić do zarzucenia pętli na nogi. Zdawała sobie sprawę, że o uwolnieniu nie ma mowy, opór opóźniał jednak realizację planów Müncha i zwiększał szansę ratunku. Niestety, nie mógł trwać długo. Czuła, jak lina zaciska się aż do bólu…
Jeszcze jedna próba zerwania więzów, jeszcze gwałtowne szarpnięcie i zrozumiała, że dalsza walka stała się bezcelowa…
Nogi były spętane.
Inkwizytor wstał. Słyszała nad sobą jego przyspieszony wysiłkiem oddech i czuła, jak ogarnia ją paniczny strach…
XVIII. KATASTROFA
Münch puścił „linę” i ciało dziewczyny osunęło się bezwładnie na dywan. Jeszcze dźwięczał mu w uszach jej ochrypły krzyk.
Cisza zalegała teraz kabinę, lecz zdawało mu się, że słyszy ten krzyk nadal, choć starał się go stłumić w sercu twardym i nieubłaganym tak dla innych, jak i siebie samego.
Patrzył na leżącą nieruchomo Kamę, na jej wykręcone nienaturalnie ramiona, na twarz nabrzmiałą z bólu, na zsiniałe, kurczowo zaciśnięte wargi i strach poczynał opanowywać jego umysł.
A jeśli umarła? Jeśli nie było to omdlenie, lecz śmierć? Zdarzało się przecież nieraz, że czarownica nie przetrzymała mąk… Wtedy jednak winić należało kata. Jego zbytnią gorliwość czy nieumiejętność. Teraz oskarżycielem, sędzią i katem musiał być sam…
Ale nie świadomość, że śmierć Kamy może obciążyć jego sumienie, była przyczyną trwogi inkwizytora. Na to zdecydował się już w chwili, kiedy postanowił ją „uratować”.
Chodziło o nią samą, o jej duszę! To był przecież jedyny, najważniejszy cel wszystkiego, co od dwóch godzin robił, zadając gwałt swoim uczuciom do tej kobiety. Jeśliby teraz umarła nie wyznawszy swych win, bez chrztu świętego, bez skruchy i żalu szczerego– oznaczałoby to, że poniósł klęskę. Że zwycięzcą w tej walce jest Szatan…
Przerażony tą myślą rzucił się ku dziewczynie i przyłożył ucho do jej piersi. Obawy, na szczęście, były przedwczesne. Odetchnął z ulgą, słysząc słabe uderzenia serca. A więc jeszcze miał szansę…
Pozbierawszy pospiesznie strzępy odzieży z podłogi, nakrył nimi obnażone ciało dziewczyny i poszedł do bufetu po wodę. Szepcząc egzorcyzmy skropił twarz zemdlonej i zwilżył jej wargi. Szybko zresztą odzyskała przytomność, a wraz z nią wracał tępy ból w ramionach.
– Stefan.. – wydała z siebie przytłumiony jęk. Uczuł nieprzyjemny ucisk w krtani.
– Na próżno go wzywasz… – powiedział cicho. Uniosła powieki i oczy jej napełniło przerażenie.
– Nie!!!
Poruszyła głową i jęknęła z bólu.
Wiedział, że musi się spieszyć.
– Czy żałujesz? – zapytał trwożnie. – Zaklinam cię na Boga, Ojca Naszego, zrzuć z serca pychę i pomóż mi wygnać z twej duszy Szatana!
– Nie męcz mnie… – wyszeptała błagalnie.
– Muszę! To tylko od ciebie zależy. No, mów!
Przymknęła powieki.
Ukląkł przy niej i począł rozwiązywać jej ręce. Zacisnęła zęby, aby nie jęczeć z bólu, jaki sprawiał jej każdy ruch. Ale najgorsze miało dopiero nadejść.
Uwolniwszy z więzów ręce dziewczyny próbował naprowadzić na właściwe miejsce wykręcone w stawach ramiona. Było to nie mniejszą torturą od zadawanych poprzednio.
Przeraźliwy krzyk nie ustawał teraz ani na chwilę. Co gorsza, Münch – choć znał dobrze kolejność czynności, przyglądając się, jak wykonywał ją kat lub cyrulik – nie miał wprawy i potęgował jeszcze cierpienia swej ofiary.
Kiedy wreszcie skończył, Kama była znów bliska omdlenia. Leżała na podłodze blada i mokra od potu, patrząc wpółprzytomnie na prześladowcę.
Inkwizytor przyniósł nie dopitą jeszcze szklankę soku i podtrzymując głowę dziewczyny wlewał jej wolno do ust chłodny płyn.
Nagle zadrżał. Jego palce wyczuły w jej włosach maleńki, twardy przedmiot.
Pochwycił go gwałtownie i szarpnął. Wraz z pasmem wyrwanych włosów trzymał w dłoni srebrzysty, podobny do spinki krążek pekoderu.
– A więc dlatego! – zawołał wzburzony. – Dlatego milczysz. To przeklęte oko pomaga ci trwać w uporze. Ten piekielny znak! Może w ogóle nie czułaś bólu? Może tylko udawałaś?…
Ale teraz ci się nie uda! Nie oszukasz mnie już!
Rzucił z pasją pekoder na podłogę i próbował zmiażdżyć go butem. Wysiłki te okazały się jednak bezskuteczne. Chwycił więc nóż – ale złamał go przy pierwszym uderzeniu.
Szukając rozpaczliwie jakiegoś narzędzia zatrzymał wzrok na wysokich taboretach przy bufecie. Skoczył ku najbliższemu z taboretów, szarpnął z całych sił i wyłamał z uchwytów w podłodze. Począł teraz zapamiętale tłuc metalową rurą w błyskające oko pekoderu, aż wreszcie aparat rozpadł się na kawałki.
– Już nic ci nie pomoże! Zaczniemy od nowa! Podniósł z podłogi linę i podszedł do swej ofiary, dysząc z wściekłości i zmęczenia.
Nie była w stanie wyrzec ani słowa, lecz czuła, że nie zniesie nowych tortur.
– Czego milczysz? Powiedz? On kazał ci kłamać? No, mów!!!
Patrzyła na niego z przerażeniem.
– Włosy… Twoje włosy! To dlatego… – podniósł z podłogi złamany nóż. – Nie myśl, że uda ci się…
Nie dokończył, gdyż na tablicy rozdzielczej zapłonęła czerwona lampka, a z głośnika popłynęło stłumione buczenie.
Kama uniosła z wysiłkiem głowę.
Musieli odebrać sygnał zniszczenia pekoderu. A więc jeszcze jest nadzieja…
Münch również dostrzegł światełko. Było to dla niego takim zaskoczeniem, iż przez dłuższą chwilę stał jak skamieniały. Potem z jakimś dzikim okrzykiem porwał leżący na podłodze taboret i podbiegł do tablicy.
Pierwszym ciosem roztrzaskał ekran wizjofonu. Drugi dosięgnął tablicy rozdzielczej.
Lampki kontrolne poczęły błyskać bezładnie, lecz już spadły na nie następne uderzenia.
– Stój! Co robisz?! – krzyknęła z przestrachem.
Ale on bił jeszcze zacieklej, gruchocąc cienką płytę i znajdujące się pod nią urządzenia. Przeciągły jęk sygnału alarmowego zmieszał się z hukiem uderzeń i trzaskiem pękającego plastyku.
– Spowodujesz katastrofę! Spadniemy!
Zdawał się nic nie słyszeć.
– Modest!!!
Jeszcze raz uniósł w górę taboret, lecz w tej samej sekundzie raptowna zmiana prędkości powaliła go na podłogę i rzuciła aż pod okno w przedniej części statku. Niewidzialna siła przygniotła go do ściany. Czyżby moce piekielne objęły w swe władze statek powietrzny?
Spojrzał z lękiem na Kamę, ale jej położenie było jeszcze gorsze. Przywiązana za nogi do stolika leżała wyciągnięta bezwładnie na środku kabiny, a oczy jej pełne były niekłamanego strachu. Było w tym coś nielogicznego, niepojętego dla jego umysłu. Nic teraz nie rozumiał i czuł coraz większy zamęt w głowie…
Nagle z rozbitej aparatury sterowniczej rozbłysła z trzaskiem iskra wyładowania elektrycznego i samolot szarpnięty nieskoordynowanym wychyleniem sterów runął w głąb powietrznego oceanu. Niebo i ziemia w szalonym tańcu poczęły wirować wokół statku.
Maszyna podrywała się w górę, to znów spadała dziobem, w dół tracąc z sekundy na sekundę wysokość.
Münch rzucony kilkakrotnie od ściany do ściany zdołał uchwycić się regału, ale uwiązane na linie ciało Kamy uderzało raz po raz o podłogę i pobliskie sprzęty.
Ziemia zbliżała się nieuchronnie. Coraz częściej za oknami statku przebiegały na przemian: ośnieżone szczyty gór, to znów ciemne, pogrążone w mroku doliny, z wdzierającymi się w nie długimi jęzorami lodowców. Maszyna spadała coraz niżej, lecz układ homeostatyczny działał jeszcze, usiłując zapobiec katastrofie.
– Panie nasz! Bądź miłościw… Bądź miłościw – powtarzał rozpaczliwie Münch uczepiony kurczowo półki.
Powierzchnia Ziemi była tuż, tuż.
– A więc koniec! – przebiegło Kamie przez głowę.
Uczuła nowe, jeszcze boleśniejsze szarpnięcie za nogi. Samolot poderwany w górę przez automatycznego pilota zawisł na moment w powietrzu i opadł z powrotem ku Ziemi. Nad samą powierzchnią jeszcze raz ognisty snop gazu uderzył w dół, ale maszyna, zaczepiwszy pierścieniem nośnym o występ skalny, przekoziołkowała i z ogłuszającym trzaskiem pękającego kadłuba zaryła się w kamienistym gruncie. Obłok pyłu otoczył na chwilę statek.
Nastała dzwoniąca w uszach cisza. Potem stopniowo słuch Kamy począł wyławiać z tej ciszy daleki szum wiatru.
Wisiała na linie głową w dół i czuła, że coś ciepłego i mokrego ścieka jej po twarzy zalewając oczy.
Statek leżał na boku tak, że stolik, do którego była przywiązana, znajdował się w tej chwili nad nią w górze. Poprzez popękane okna widziała niebo i pokryte rzadkimi płatami śniegu zbocze górskie.
W głębi kabiny, tam gdzie niegdyś mieściła się tablica rozdzielcza, gęstniejący obłok pary osnuwał kłębowisko przewodów.
– Przeciek z generatora – uprzytomniła sobie z jakąś nienaturalną obojętnością.
Wiedziała, że powinna coś uczynić, aby uwolnić nogi z krępujących je więzów, ale nie potrafiła zdobyć się na jakiekolwiek działanie. Ręce miała, co prawda, wolne, lecz lęk przed bólem paraliżował ruchy.
Tymczasem znów poczęły chwytać ją mdłości, a wpijająca się w ciało lina zdawała parzyć jak rozpalone żelazo. Tuż obok, na odległość wyciągniętego ramienia, znajdował się fotel.
Oparcie przybrało pozycję poziomą. Gdyby tak udało się jej tam wspiąć, potem wyżej – na brzeg siedzenia, nie wisiałaby już wówczas na linie, a być może, potrafiłaby nawet uwolnić się od więzów.
Powoli, pokonując ból ramion, wyciągnęła rękę i chwyciła krawędź oparcia.
Przeciągnięcie ciała wydawało się jednak zadaniem nad siły. Po kilku próbach, wyczerpana, opadła z powrotem.
– Jezu… – rozległ się nagle w ciszy przytłumiony jęk. A więc Münch żyje – uświadomiła sobie. Ale czy mogła liczyć na jego pomoc?
Jęk ponowił się, dochodząc jakby spod ziemi.
– Czy mnie słyszysz, Mod? – rzuciła pytanie i czekała z niepokojem odpowiedzi.
Jęki ustały. Przez chwilę panowała cisza, a potem usłyszała przyciszony, niepewny, jakby na wpół zdławiony okrzyk: – Jeśli możesz… Jeśli ci wolno… pomóż mi!
– Gdzie jesteś? Co ci się stało?
– Prędzej! Prędzej! Błagam!…
W tym momencie ledwo dostrzegalne drżenie przebiegło statek.
– Aaa!!!
Krzyk Modesta był tak rozpaczliwy, że Kama zapomniała o wszystkim, co wydarzyło się w ostatnich godzinach.
Zagryzając z bólu wargi uczepiła się rękami fotela. Centymetr po centymetrze, mimo iż mięśnie odmawiały posłuszeństwa, dźwigała się w górę, całym wysiłkiem woli pokonując bezwład ramion.
Przeraźliwe krzyki nie ustawały, przynaglając do pośpiechu.
Wreszcie głowa dziewczyny znalazła się na oparciu fotela. Jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek i ciężar ciała spoczął na uginającej się miękko powierzchni. Teraz już tylko kilkanaście sekund odpoczynku…
Wspięcie się z oparcia na przednią, a obecnie górną część fotela było już zadaniem łatwiejszym, choć sprawiało nie mniej bólu niż poprzedni wysiłek. Stąd mogła jednak dosięgnąć pętli i uwolnić stopy.
Teraz dopiero odczuła w pełni straszliwe zmęczenie. Zsunęła się na dół, ale była tak osłabiona, że nie mogła utrzymać się na nogach. Serce kołatało gwałtownie. Szum w głowie przechodził chwilami w ostry ból.
Sięgnęła ręką do twarzy i wyczuła pod palcami lepką ciecz. Dłoń była umazana krwią.
Musiała być ranna w głowę. Nic dziwnego – przecież w czasie katastrofy rzucało nią jak piłką.
– Och, nie, nie! – znów rozległ się krzyk Müncha.
Krzyk potęgował się, przechodząc w ochrypłe rzężenie.
To przywróciło jej świadomość sytuacji. Nie trudno było odnaleźć miejsce, skąd wydobywał się głos. W głębi kabiny, tam, gdzie uderzenie o skałę rozdarło ścianę statku, spośród stosu plastyku, odłamków jakichś aparatów, podartych czasopism i książek wystawały dwie poruszające się bezradnie nogi.
Kama chwyciła za stopy i próbowała wydobyć zasypanego.
Krzyki wzmogły się jeszcze bardziej.
– Nie! Nie ruszaj! Nie! Głowa!!! Moja głowa!… – zdławiony głos wydobywał się jakby ze ściany.
Z pośpiechem zaczęła odrzucać spiętrzone przedmioty. Obraz był przerażający: z wąskiej szczeliny, między przeźroczystą ścianą a podłogą, wystawał tułów Modesta. Sama głowa znajdowała się po drugiej stronie szpary.
Ostre krawędzie płyt dotykały niemal szyi inkwizytora, grożąc w każdej chwili zwarciem się straszliwych nożyc.
Nie było ani chwili do stracenia.
Klin!… Skąd wziąć klin?! – rozpaczliwie szukała sposobu ratunku.
Wśród rumowisk walały się grube tomy.
To chyba jedyny ratunek!
Szybko, jak mogła najszybciej, poczęła wpychać je w szparę obok szyi Müncha, aby opóźnić zwieranie się płyt.
Lecz to był dopiero początek. Teraz trzeba było znaleźć coś, co posłużyłoby za dźwignię.
Wśród przedmiotów rozrzuconych w pobliżu szczeliny znalazła ów nieszczęsny taboret, którym Modest zdemolował aparaturę. Noga taboretu mogła spełnić rolę dźwigni. Z trudem wsunęła metalowy pręt w szczelinę i opierając się całym ciałem usiłowała rozszerzyć otwór.
Znów ostry ból przeszył jej ramiona. Mocniej nacisnęła dźwignię. Serce jej łomotało gwałtownie, na czoło wystąpiły krople potu.
Ten wysiłek przyniósł jednak rezultat: szczelina poszerzała się milimetr po milimetrze.
Zdawała sobie sprawę, że dobywa już ostatnich sił. Jeszcze centymetr… Jeszcze tylko kilka milimetrów…
Modest już wypchnął książki… Już wysuwa głowę… Jeszcze czoło…
Ale Kama nie może już dłużej utrzymać ciężaru.
Jeśli teraz puści…
Najszerszy odstęp między płytami znajduje się o metr od Kamy. Münch przesuwa się gwałtownymi ruchami w tym kierunku, lecz ona już nie jest w stanie utrzymać dźwigni. Z przerażeniem stwierdza, że szczelina poczyna się znów zwierać.
Co robić? On nie zdąży! Co robić? Musi przecież coś zrobić! Musi!
Czy nie zdaje sobie sprawy z tego, co czyni?… Bo oto desperackim ruchem wsuwa stopę w szparę…
Czuje potworny ból… Wszystko wokoło niej zdaje się zapadać w jakąś otchłań…
XIX. PIEKŁO I NIEBO
Świadomość wracała powoli.
Pierwszym wrażeniem była nieznośna pustka w głowie i obcość własnego ciała. Tępy ból w stopie i ramionach począł przywoływać z pamięci jakieś koszmarne sceny. Równocześnie jednak pojawiły się nowe wrażenia: ktoś trzymał jej rękę i delikatnie gładził dłoń.
Na pewno jest już w szpitalu.
Uniosła powieki. W półmroku ujrzała pochylony nad nią cień.
– Gdzie jestem? – wyszeptała z wysiłkiem.
Cień poruszył się, poprawiając okrywającą ją tkaninę.
– To ja…
Poznała głos Modesta.
Cofnęła gwałtownie rękę.
– Przebacz mi… – usłyszała nad sobą jego głos.
Ale ona w tej chwili nie myślała Już o tym, co było. Świadomość niebezpieczeństwa odsunęła ostatnie przeżycia na dalszy plan.
Próbowała usiąść, lecz wyczerpanie i dotkliwy ból przekreśliły z góry ten zamiar.
Nie była w stanie podnieść się o własnych siłach.
– Czy jesteś ranny? – spytała z wysiłkiem.
– Nie, Kamo, nic mi nie jest.
– Czy chcesz mi pomóc?
– Ależ tak. Co mam robić?
– Musimy się stąd wydostać… jak najprędzej! Tu nie możemy pozostać!
– Dlaczego? Dlaczego nie można tu zostać? – wyszeptał z lękiem.
– Przeciek z generatora. Widziałam… To grozi napromieniowaniem… – tłumaczyła urywanie. – Niewidzialne promienie. One zabijają…
– Gdzie? Gdzie uciekać?!
– Tu gdzieś musi być klapa awaryjna. Jest ich kilka. Okrągła płyta… w czerwonym obramowaniu. W środku uchwyt… Trzeba obrócić… dwukrotnie.
– Wiem. Widziałem…
Począł posuwać się na czworakach, obmacując w mroku ścianę.
Po kilku minutach usłyszała przytłumiony zgrzyt i do wnętrza kabiny wdarł się zimny powiew.
Modest wrócił po chwili i ostrożnie wziął dziewczynę na ręce.
Ujrzała przed sobą szary zarys otworu.
Statek leżał na pochyłym zboczu kamienistego wzgórza. Wysoko nad nim wznosił się ogromny masyw górski, pokryty miejscami jasnymi płatami lodowca.
Wiatr, co prawda, ustał, niemniej chłód już po kilku minutach począł obojgu dawać się we znaki.
Przeszedłszy kilkadziesiąt metrów Modest ułożył Kamę w załomie między blokami skał.
Zdjął z siebie bluzę i okrył nią dziewczynę.
Niewiele to pomogło. Leżała skulona drżąc z zimna. Niestety, miała na sobie tylko cienką sukienkę, odnalezioną przez Modesta w kabinie po wypadku.
Próbował więc rozcierać zziębnięte ręce Kamy, lecz przynosiło to jej tylko nieznaczną ulgę.
Patrzył, jak zapadający mrok zaciera rysy twarzy dziewczyny i łzy cisnęły mu się do oczu.
Czuł, że coś się w nim załamało.
To, co było dla niego celem życia, teraz utraciło wszelki sens. Miał uczucie, jak gdyby po długim błądzeniu w ciemnym i pełnym strachów lesie znalazł się na jego skraju. Nie widział jeszcze żadnej drogi przed sobą, ale zdawał sobie sprawę, że nie ma już powrotu do tego, co było…
Myślał nieustannie o tym, co przeżył, i ze splątanego gąszczu problemów wyławiał stale zawsze te same pytania, na które próżno szukał odpowiedzi, tak ważnej, tak decydującej przecież o wszystkim.
Kim była Kama? Dlaczego, gdy leżał uchwycony za gardło przez diabelskie – jak wówczas sądził – kleszcze i czekał z paraliżującym wolę lękiem, kiedy otworzą się pod nim otchłanie – pośpieszyła mu z pomocą ta, od której na pewno nie mógł się tej pomocy spodziewać? Czy ona mogła być córką piekieł? Na pytanie to nasuwała się jedna nieodparta odpowiedź: tak być nie mogło. Przecież patrzył na jej wysiłki, na walkę, jaką toczyła o życie, jego, człowieka, który ją skazał na tortury i śmierć…
Czy może była wysłanniczką niebios? Ta słaba, zakrwawiona, słaniająca się z wyczerpania dziewczyna? Dlaczego nie wezwała zastępów anielskich, które powinny za nią stanąć?
Dlaczego naraziła się dla niego na kalectwo? Było w tym coś niepojętego, jakby wspaniałego i straszliwego zarazem…
A on sam czym był? Czy mieczem w ręku Boga? Może raczej… otumanionym przez Szatana, jego narzędziem?… Dlaczego więc nie znalazł się w mocy pana ciemności?
Na żadne z tych pytań nie znajdował odpowiedzi.
Noc już zapadła. Było coraz zimniej. Chłód wgryzał się boleśnie w drętwiejące ręce i stopy, obejmował całe ciało. Chwilami zapominał o bólu. Większym udręczeniem były kłębiące się w głowie myśli – ów szarpiący nerwy dialog z samym sobą. Nie mógł i nie chciał przekreślić wszystkiego, co dotąd nadawało treść jego życiu, ale jednocześnie przeczuwał, że niewiele ostać się tu może. Nie było to bowiem już tylko chwilowe zwątpienie, lecz uświadamianie sobie coraz jaśniej, iż droga, którą dotąd szedł, prowadziła… do nikąd.
Próbował modlić się, ale rychło zdał sobie sprawę, że treść powtarzanych mechanicznie słów nie dociera zupełnie do jego świadomości. Dziewczyna poruszyła się z wysiłkiem.
– Oni już powinni tu być… Powinni nadlecieć! – usłyszał jej szept.
Uczuł ucisk w krtani.
– Kto? Kto?! – zapytał z lękiem i nadzieją zarazem.
– Powinni nas odnaleźć. Już powinni zacząć poszukiwania… Automaty nadały sygnał alarmowy… Na lotniskach odebrano… Na pewno odebrano…
– Ja zniszczyłem… – wyrzucił zdławionym głosem.
– Wiem. Ale… one jeszcze działały… Inaczej – byłoby po nas… Chyba jednak wysłały sygnał… Powinni nas odnaleźć. Jeśli nas odnajdą w ciągu dobry… uratują. Mod! – krzyknęła.
– Światło! Światło! Zobacz! To na pewno oni! Ja nie mogę…
Zerwał się z ziemi, rozejrzał wokoło, lecz góry spowijał mrok rozjaśniony tylko słabym blaskiem Księżyca.
– Światło… odbicie… widzę… – powtarzała nerwowo.
– To tylko Księżyc.
– Zobacz… zobacz…
Odszedł kilka kroków i wspiął się na duży blok skalny. Przed nim majaczył w poświacie księżycowej strzaskany kadłub samolotu. Na lewo widoczny był ciemny, postrzępiony zarys urwiska.
Naraz, tuż nad skalną krawędzią, ujrzał błyskające miarowo czerwone światełko.
– Jest! Jest! Światło! – wykrzyknął radośnie.
Zsunął się pośpiesznie ze skały i pobiegł w dół, gdzie leżała Kama.
– Jest światło! Jest! Widziałem!
Chwycił gwałtownie jej rękę i ze zgrozą skonstatował, iż jest lodowato zimna. Przycisnął ją do piersi.
– Co mówisz? Co? – poruszyła się sennie.
– Jest światło! Widziałem!
– Tak… Wiedziałam… że przylecą… Uratują nas… Nawet gdybyśmy zamarzli… przywrócą do życia… Do życia…
– Powiedz! Co mam robić?!
– Wiedziałam, że przylecicie…
– Kamo, To ja! Modest! – zawołał z przerażeniem. – Powiedz co robić?
– Modest? Czego chcesz ode mnie? – wyszeptała z przestrachem. – Dlaczego mnie męczysz? Ja wszystko powiedziałam… Całą prawdę…
– Co ty? Co tobie? – trząsł się jak w febrze.
– Taka jest prawda. Musisz zrozumieć…Ja nie mogę… nic… Nic ci innego nie powiem…
Nie powiem… Musisz zrozumieć… Nie chcesz mi wierzyć? Dlaczego? Ja cię nie okłamałam…
Zerwał się z ziemi i począł nawoływać jak mógł najgłośniej. Potem długo wsłuchiwał się w ciszę, ale do uszu jego dobiegał tylko daleki szum wiatru w górach.
Znów wzywał pomocy i nasłuchiwał. Jeszcze raz i jeszcze raz…
Wrócił w końcu z powrotem do Kamy i dźwignąwszy ją z ziemi ruszył z tym ciężarem w kierunku urwiska.
Niebawem ujrzał światełko. Było ono jakby wyżej i jaśniejsze. Szedł dalej w jego kierunku, zsuwając się coraz niżej po kamieniach.
Sam nie wiedział, kiedy znalazł się na dole pod uskokiem. Czerwone światełko migotało teraz z góry, przesuwając się szybko po niebie. Śledził jego ruch z bijącym sercem i radosną nadzieją tak długo, aż minęło zenit i poczęło przesuwać się na północny zachód.
Teraz już nie nadzieja, lecz niepokój wzrastał w nim z minuty na minutę. Gdy wreszcie czerwony punkt zniknął za szczytami gór, wtedy wiedział już: to nie była pomoc. To tylko jedno ze sztucznych ciał niebieskich okrążających Ziemię, jakie nieraz już pokazywała mu Kama…
Z rozpaczą przycisnął ucho do piersi dziewczyny. Wydawało mu się, że słyszy słabe uderzenia serca. Ale czy się nie myli? Czy słuch go nie zwodzi?
Znów począł rozcierać jej ciało. Ale pozostało zimne i nieruchome…
Wtedy pomyślał jeszcze raz o Bogu, któremu służył tak wiernie i ślepo… Zaczął się modlić jak mógł najżarliwiej, błagając niebiosa o ratunek. Nie dla siebie! Własny los był mu w tej chwili zupełnie obojętny. Myślał tylko o niej. Jakże bliska stała się mu w tych godzinach… A przecież o mało jej nie zabił…
Nie myślał w tej chwili czy miłość, jaką darzy Kamę, jest miłością występną czy świętą.
Czuł, że dziewczyna umiera i rozpaczliwie szukał ratunku. Może był w tej rozpaczy i lęk przed utratą jedynej pomocnej ręki w tym obcym i dziwnym świecie. Może był i strach przed własnym sumieniem, przed dręczącą świadomością wyrządzonej krzywdy, której nikt i nic nie potrafi naprawić…
Ale niebiosa pozostały głuche. Czyżby Bóg odwrócił się od niego w tej najcięższej godzinie?… A może dotychczasowe życie naprawdę było pomyłką?… A jeśli krew, która za jego sprawą została wytoczona, jeśli spopielało ciała skazywanych przez niego na męki – jego oskarżają? Oskarżają przed obliczem Pana?! Nie! Przecież on nie czynił tego sam z siebie. Przecież był tylko jednym z wielu, oddanym bez reszty słusznej sprawie… Ta sprawa musiała być słuszna, gdyż inaczej, kim byłby ten, który go oszukał?… Dlaczego zezwalał, aby słudzy jego źle czynili?…
Idąc tak w zapamiętaniu coraz dalej w głąb doliny nie modlił się już, nie prosił, lecz oskarżał i groził temu, który nie chciał wysłuchać jego prośby…
Na koniec straszna myśl, przed którą wzdrygała się cała jego natura, pojawiła się w jego głowie. Jeśli nie Bóg, to może Szatan pospieszy mu z pomocą?… Myśl ta drążyła coraz głębiej jego umysł, coraz natarczywiej domagała się próby.
I kiedy wreszcie w przystępie szaleńczej rozpaczy począł wzywać piekło na ratunek – wiedział, że już nie ma odwrotu… Czuł, że zrywa ostatnie więzy z tym wszystkim, czemu przez lata całe był bezgranicznie wierny.
Na próżno jednak łudził się, że otrzyma odpowiedź…
Szedł coraz wolniej. Coraz bardziej ciążyło mu martwe już ciało Kamy. Nie odczuwał zimna, lecz tylko straszliwe zmęczenie i senność.
Potykał się coraz częściej. Padał, podnosił się i znów upadał… Wreszcie, gdy nie był w stanie nieść dalej ciała dziewczyny, osunął się na nie bezwładnie i tak pozostał.
Nie słyszał i nie widział nic: ani szumu silników lądującej maszyny powietrznej… ani zapalonej wysoko nad doliną sztucznej gwiazdy, rozpraszającej słonecznym blaskiem mroki nocy…