355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Ósmy krąg piekieł » Текст книги (страница 1)
Ósmy krąg piekieł
  • Текст добавлен: 6 октября 2016, 00:25

Текст книги "Ósmy krąg piekieł"


Автор книги: Krzysztof Boruń



сообщить о нарушении

Текущая страница: 1 (всего у книги 11 страниц)

Krzysztof Boruń
Ósmy krąg piekieł

Takeśmy gwarząc przyszli na granicę

Wału, skąd zajrzeć można było w głąbie

Gdyby świt jakiś rozjaśnił ciemnicę.

(Dante Alighieri Boska komedia Piekło – Pieśń XXIX, przekład Edwarda Porębowicza)

Roku Pańskiego 1593 bogobojni mieszkańcy Kontwaldu na ciężką próbę wystawieni zostali. Jak jeszcze po wielu latach wspominano – zima owego roku była ponoć nad podziw łagodna, tak że już na Trzech Króli łąki pokryła zieleń świeża, a w Zaślubiny Najświętszej Marii Panny słońce prażyło jakoby na Boże Ciało. Mówiono też, że zaraz po Zmartwychwstaniu ptactwo wszelakie hurmem z boru Opatowego, później Czarcim nazywanego, uciekło, i to był pierwszy widomy znak, że jakoweś złe tam się szykuje.

Kiedy więc jasność niezwykła a czerwona jako płomień pożaru pojawiła się nad lasem, nikt nie ważył się na milę do onego dostąpić. Jeden tylko znalazł się śmiałek, a był nim medyk i alchemik Mateusz Rylus. On to, już drugiego dnia gdy ona jasność się pojawiła, do boru pośpieszył, aby – jak później wyznał na mękach – pokłon poddańczy piekielnikom złożyć. Ale o mistrzu Mateuszu od dawna szeptano, że w zmowie z czartem był i tylko dzięki wstawiennictwu Jaśnie Wielmożnego Pana Burgrabiego. któremu obiecywał ołów w złoto przemienić – nie sczezł wcześniej na stosie.

Kiedy więc, mimo nieustających modłów i bicia w dzwony, szatan boru Opatowego opuścić nie chciał, a nawet rozzuchwalony, począł spokojnych mieszkańców nocą, a czasem i dniem nawiedzać, postać ogromnego jak łeb wołu pająka przybrawszy, Jaśnie Wielmożny Pan Burgrabia dłużej zwlekać nie mógł i do Jego Ekscelencji Księdza Biskupa Ordynariusza wraz z ojcami duchownymi list o pomoc wystosował. Rychło też przyjechał do Kontwaldu ojciec Modestus Münch – najmędrszy ponoć z inkwizytorów w całym księstwie, który już niejednego czarta przepędził, a wiele wiedźm, czarowników i kacerzy na stos zaprowadził.

Bez zwłoki też, wysłuchawszy przytomnych świadków diabelskich wizyt, a wieczorem na własne oczy jasność nad Opatowym borem ujrzawszy, ów mąż prawy całą noc na żarliwej modlitwie, krzyżem leżąc przed wielkim ołtarzem kościoła Św. Józefa, spędził, a nazajutrz nakazał onego mistrza Mateusza pojmać i przed swe oblicze sprowadzić.

Mistrz Mateusz próbował zrazu wdać się z Ojcem Inkwizytorem w dysputę, zaprzeczając, iżby był z szatanem w zmowie, lubo przyznał, że do boru Opatowego chadzał, ale że tamże jeno wielki i świecący grzyb z ziemi wyrosły ujrzał i zdjęty trwogą uszedł. Diabelskie pająki kręciły się też ponoć obok onego grzyba, przez powietrze jak osy latając, ale żaden na medyka baczenia nie miał, ni krzywdy, ni też protekcji jakowejś mu nie czyniąc. I dlatego ów heretycko dowodził, jakoby nie byli to wysłannicy piekieł, a tylko nie znane oku ludzkiemu dziwy natury. Ale ojciec Modestus na te wykrętne tłumaczenia nie zważał, jeno do prawdy opornego nakłaniał, wskazując jasno, że Mateusz z czartami się niechybnie pokumał, boć inaczej nie wypuściłyby onego z Opatowego boru.

Liznąwszy tedy, że już dość dowodów przeciw sobie mistrz Mateusz przytoczył – inkwizytor Münch jął raz jeszcze zaklinać go po ojcowsku i prosić, aby do swych konszachtów z diabłem się przyznał, innych wspólników jako też wspólniczki czarta powołał i Boga o miłosierdzie błagał, a gdy i to nie pomogło – z ciężkim sercem na tortury musiał zezwolić. Mistrz Mateusz swe winy na mękach wyznał, lubo wspólników ani wspólniczek nie powołał. Gdy zasię przed sądem stanął, począł się zapierać, heretyckie myśli głosić i szatanów bronić tak, iż innego wyroku trybunał wydać nie mógł, jeno na spalenie żywcem i rozrzucenie popiołów na rozstajnych drogach skazał.

A kiedy już mistrz Mateusz w rynku na stosie pod słupem stanął i kat ogień podłożył – nadleciały one diabelskie pająki znad lasu i widno chciały swego kumotra ratować, jako że krążyły długo nad rynkiem. Lud zgromadzony, straż miejska, a nawet sam Jaśnie Wielmożny Pan Burgrabia z małżonką w popłochu pierzchli i w kościele Św. Józefa się ukryli, a tylko nieustraszony ojciec Modestus pozostał i Krzyżem Świętym czarta odpędzał tak długo, aż tylko popioły po Mateuszu Rylusie pozostały, a diabelscy kumotrzy na powrót do boru odlecieli.

Wówczas to przez cały wieczór i noc bito w dzwony i we wszystkich kościołach lud się modlił o zwycięstwo nad szatanem, zaś skoro poczęło świtać – ku boru Opatowemu ruszyła procesja. Prowadził ją Ojciec Inkwizytor w asyście przeora, wszystkich ojców i braci zakonnych. Im też głębiej w bór się zapuszczano, tym większy wszystkich lęk ogarniał, atoli większość wytrwała aż do skraju polany, o której Rylus sądowi mówił. W rzeczy samej, tak jak czarownik wspomniał, stał tam owy diabelski grzyb, z ziemi jakoby wyrosły. Ojciec Modestus rozkazał, aby się zatrzymano, a sam jeno z kropidłem i krzyżem wyszedł śmiało na polanę, znak święty Męki Pańskiej ku onemu czartowskiemu dziwu zwrócił i wołając: „apage” – pędzić czarta rozpoczął.

Strach ogarnął przytomnych, bo oto otwarła się jakoby gęba w owym grzybie i wyleciały z niej dwa diabelskie pająki ku inkwizytorowi przez powietrze zdążając. Zrazu wszystkich lęk straszny zmroził, że czarty ojca Modestusa rozedrą, alić stał on niewzruszony, a nawet począł postępować krok za krokiem, złemu naprzeciw, litanię w głos odmawiając i diabły nie tylko nie mogły go dosięgnąć, ale poczęły z wolna cofać się ku onej gębie rozwartej. Ojciec Inkwizytor szedł za nimi dalej a dalej i był już chyba na rzut kamieniem od onego piekielnego dziwa, gdy na tę chwilę spode grzyba wypełznął ogromny bury obłok i ojca Modestusa otoczył.

Kto żyw salwował się ucieczką. Nikt by też nikogo nie wstrzymał, taka bojaźń ogromna ogarnęła ludzi. Nie dziw zresztą, bo nie upłynęło jednej „zdrowaśki”, a oto już potężny wicher uderzył w las. Wraz z nim rozniósł się daleko zrazu gwizd przeraźliwy, a później grzmot nieustający, jakoby sto gromów spadło na polanę diabelską.

Żaden z pierzchających w popłochu nie śmiał spojrzeć za siebie, ale ci, którzy pozostali w miasteczku, widzieli jak w onej chwili nad borem wzniósł się wielki wirujący obłok i znikł w niebiesiech, pozostawiając tylko długą, jasną smugę, widoczną jeszcze w południe, kiedy dzwoniono na Anioł Pański.

Ojciec Modestus nie powrócił. Zrazu mówiono, że sam Lucyper porwał z zemsty inkwizytora Müncha do piekła, ale rychło jego Ekscelencja Ksiądz Biskup zapewnił, że widno ten mąż święty został, po przepędzeniu czartów, w nagrodę żywcem do nieba uniesiony.

Dopiero po wielu latach pierwsi śmiałkowie odważyli się zapuścić w bór Opatowy ku diabelskiej polanie. Jako jedyny ślad czartowskich odwiedzin pozostał tamże płytki, acz rozległy na kilka sążni wądół, porosły bujnie leśnym zielem.

I. SPOTKANIE

Dzień był ciepły i słoneczny. Delikatny woal mgły, spowijający rankiem góry, ustąpił już zupełnie i tylko nad najwyższymi partiami Karkonoszy wisiały nieruchomo w powietrzu pojedyncze białe obłoki. Po wczorajszej burzy zieleń nabrała soczystych barw, a parujący w słońcu las pełen był ptasiego świergotu.

Stefan Miksza postawił w trawie selektron i siadł na omszałym kamieniu. Prowadzone od świtu poszukiwania nie przyniosły żadnego rezultatu, chociaż przeczesał dokładnie obszar wyznaczony namiarem radaru. Nie pozostawało nic innego jak zbadać teren leżący w teoretycznej elipsie rozproszenia, ale to wymagało przeprowadzenia dodatkowych obliczeń.

Właśnie sięgał po mapę, gdy szelest liści i trzask łamanych gałęzi zwrócił jego uwagę w innymi kierunku.

W pierwszej chwili sądził, że za jego plecami przemyka jakieś zwierzę. Wstał, podszedł parę kroków ku pobliskim zaroślom i stanął.

Z odległości kilkunastu metrów, spoza krzaków patrzyło na Mikszę dwoje ludzkich oczu.

– Halo! – zawołał niepewnie, trochę zaskoczony niespodziewanym spotkaniem.

Gałęzie znów zaszeleściły i z zarośli wysunęła się dziwaczna postać z włosami opadającymi na ramiona i długą ciemną brodą. Mężczyzna ubrany był w powłóczystą, sięgającą do ziemi szatę. Zżółkła, postrzępioną suknię okrywał czarny, zabłocony płaszcz.

Obszarpany, zsunięty z głowy kaptur, gruby sznur opasujący suknię, sandały na bosych nogach – uzupełniały ten niezwykły, jakby wydobyty z rekwizytów teatralnych strój.

Nieznajomy milczał, wpatrując się w astronoma oczami pełnymi zdziwienia i jakby niepokoju.

Miksza również, nie wiedząc sam dlaczego, poczuł się nieswojo.

– Przyjechaliście tu nagrywać? – spytał po chwili przekonany, że ma przed sobą aktora lub statystę.

– Skąd jesteś, panie? Ktoś ty?… Powiedz mi, proszę… – odezwał się drżącym głosem nieznajomy. Ku ogromnemu zdziwieniu Mikszy słowa te były wypowiedziane po łacinie. Nie była to, co prawda, mowa Owidiusza – niemniej zdawały się brzmieć w niej echa jakichś odległych czasów.

– Przyleciałem z Radowa. Sześć godzin temu wylądowałem. Niedaleko stąd, na polanie.

Szukam meteorytu… Tu gdzieś wczoraj spadł w czasie burzy – odrzekł Miksza w języku inter, lecz z wyrazu twarzy nieznajomego łatwo było wyczytać, że nie zrozumiał on ani słowa. Czy możliwe, aby człowiek dorosły, mieszkaniec Ziemi, nie znał międzynarodowego języka?

– Panie, skąd przybywasz? – padło znów pytanie po łacinie.

– No, przyleciałem! Sześć godzin temu…

Miksza uczynił ręką ruch wyobrażający lądowanie. Niestety, jego znajomość łaciny nie była aż tak gruntowna, aby potrafił posługiwać się tym językiem płynnie w mowie potocznej.

Twarz nieznajomego przybrała wyraz zachwytu.

– Chwała Panu na wysokościach! – zawołał z przejęciem.

Kolana ugięły się pod nim i padł w trawę pod nogi Mikszy, zanim ten zdążył go podtrzymać.

Nie omdlał jednak. Miksza wydobył z torby płaską butelkę z turystycznym napojem odżywczym i dźwignąwszy nieznajomego przytknął mu ją do ust. Brodacz przełknął z trudem kilka łyków i w oczach jego pojawiło się wzruszenie.

Biedak… Musiał znajdować się gdzieś blisko miejsca upadku kosmolitu. Szok był zbyt silny – pomyślał Miksza. – Może błądził całą noc w lesie i osłabł z wyczerpania i głodu.

Wyciągnął pudełko z regionem i podał pastylkę brodaczowi. Ten przyjął ją z niezrozumiałym zachwytem. Widocznie jego stan psychiczny pozostawiał jeszcze wiele do życzenia.

Środki odżywcze działały szybko. Nieznajomy wyraźnie się ożywił, nabrał większej śmiałości i raz po raz jakby w radosnym oczekiwaniu spoglądał w twarz Mikszy.

– Chwała Panu! – wyszeptał ponownie.

– Chwała Panu! – powtórzył Miksza, sądząc, iż nieznajomy używa tego zwrotu jako pewnego rodzaju pozdrowienia.

– Panie, czy możesz mnie zabrać ze sobą? – zapytał brodacz po chwili, patrząc błagalnie.

Pozostawienie tego człowieka w tym stanie samego w lesie nie wchodziło w rachubę. Nie ulegało wątpliwości, że trzeba odwieźć go na jakiś punkt medyczny, a przynajmniej skomunikować się z jego towarzyszami.

– Skąd ty… tu? – zapytał Miksza po łacinie. – Zabłądziłeś?

Oczy nieznajomego jakby przygasły.

– Nie wiem, panie, czy zbłądziłem… – odrzekł cicho. – Zawsze starałem się służyć, jak umiałem najlepiej, chwale Boga Wszechmogącego…

– Tak, tak… – starał się go uspokoić Miksza. – Powiedz, gdzie, byłeś… zanim tu doszedłeś?

Nieznajomy zadrżał. W oczach jego znów pojawił się lęk.

– Byłem… Ja byłem… w piekle… – wyszeptał z wysiłkiem. – Panie, bądź miłościw mnie grzesznemu.

– Widziałeś ogień? Gdzie to było?

– Nie wiem, panie… Szatani przybrawszy pajęczą postać dręczyli moją nieszczęsną duszę… Widać zgrzeszyłem pychą, żem zbyt dufał w swą siłę, a nie w pomoc Najwyższego.

Ale Bóg miłosierny…

Nie ulegało wątpliwości, że dalsza indagacja do niczego nie doprowadzi. Brodacz z uporem wracał do urojeń. Tu przede wszystkim potrzebny był lekarz.

Znajomość średniowiecznej łaciny i ówczesnych wyobrażeń religijnych nie budziła szczególnego zdziwienia Mikszy. Ludzie miewali najniezwyklejsze hobby. Jeśli on sam próbował kiedyś tłumaczyć Owidiusza – ten człowiek mógł studiować historię wierzeń chrześcijańskich. Może był kiedyś księdzem?… Po cóż zresztą stawiać tak skomplikowane hipotezy? Po prostu pod wpływem wstrząsu nerwowego, wywołanego bliskością upadku meteorytu, biedak gra dalej odtwarzaną rolę.

– Niech pan tu zostanie! Zaraz wrócę – powiedział do brodacza i ruszył ścieżką ku polanie, gdzie stał „wróbel”. Nie miał przy sobie naręcznego telefonu, gdyż mógłby on zakłócać działanie selektronu. Musiał więc skorzystać ze stacyjki. Postanowił połączyć się z Informacją i nawiązać kontakt z towarzyszami nieznajomego.

Pomimo jednak, że łączono go kolejno aż z trzema grupami realizatorskimi pracującymi w promieniu 50 kilometrów – nigdzie nie stwierdzono, aby ktokolwiek, z członków zespołu zaginął w górach. Więcej – żadna z ekip nie kręciła filmu kostiumowego. Zagadka – skąd się wziął wśród lasu człowiek w tak dziwnym przebraniu – pozostawała nadal nie rozwiązana.

Jedno zdawało się pewne: był on chory psychicznie i jak najszybciej należało przekazać go najbliższemu ośrodkowi medycznemu. Przywrócenie nieznajomemu pełnej świadomości mogło zresztą ułatwić zadanie Mikszy. Ten człowiek znał przecież miejsce upadku meteorytu.

Już miał nadać sygnał łączności z najbliższym punktem pogotowia lekarskiego, gdy odruchowo spojrzał na zegarek i nowy pomysł zrodził się w jego głowie. Kama powinna być w tej chwili w Instytucie. Dlaczego nie skorzystać z jej pomocy w nawiązaniu kontaktu z lekarzem. Może nawet sama zechce zbadać nieznajomego. To bardzo ułatwiłoby sytuację.

Najlepiej zresztą postawić ją wobec faktu dokonanego. Zaledwie pół godziny lotu…

Brodacz klęczał w tym samym miejscu, gdzie go pozostawił i modlił się…

– No to polecimy! – Miksza ujął nieznajomego pod ramię i poprowadził ku ścieżce.

– Chwała Panu!

– Chwała!

Wyszli z zarośli na polanę. Nieznajomy teraz dopiero jakby dostrzegł maszynę i trochę się zawahał.

– Nie ma obawy. Uniesie nas obu! – uśmiechnął się zachęcająco Miksza.

Podeszli do „wróbla”. Astronom przesunął wiatrochronną tarczę, rozłożył zapasowe siodełko.

– Proszę usiąść tu!

– Ufam wam, panie…

Mimo jednak tego zapewnienia drżał nerwowo, gdy Miksza zapinał pas.

Silnik zawył przeciągle i maszyna uniosła się w górę. Nieznajomy kurczowo zacisnął palce na rękawie kombinezonu Mikszy. Usta jego szeptały modlitwę.

Polana znikła z oczu, a konary drzew wtopiły się w zwarty ciemnozielony obszar leśny, i on zresztą oddalał się szybko, stając się jedną z plam na zboczu widocznego teraz w całej okazałości masywu Szrenicy.

Ciemna plama lasu schowała się za górami. Maszyna mknęła nad kolorową mozaiką budowli wypoczynkowych, rozrzuconych wśród ogrodów i leśnych parków. Raz po raz poprzez zieleń błyskały w słońcu baseny kąpielowe i lądowiska aerobusów.

Zaraz za Jelenią Górą dotarli do radioszlaku Zachód-Wschód, gdzie Stefan przekazał prowadzenie służbie ruchu.

W powietrzu zaroiło się od maszyn. Górą przemykały cygara aerobusów i pękate wrzeciona transportowców. Nie one jednak budziły największe zdumienie brodacza, lecz poruszające się znacznie wolniej w „pieszym” pasie powietrznym na „latających podeszwach” pojedyncze sylwetki ludzi… Na policzki wystąpiły mu wypieki, a wpółotwarte usta i roziskrzone oczy przybierały wyraz to osłupienia, to znów niemego zachwytu, tak przebyli blisko sto kilometrów i zza widnokręgu poczęły wyłaniać się wierzchołki strzelistych budowli Radowa. Lecieli teraz nad szachownicą zbiorników przemysłowej hodowli glonów i zakładami przetwórczymi wielkiej syntezy spożywczej, o których sygnalizowały już wyrastające spod ziemi wysokie, podobne do ołówków wieże absorpcyjne.

Na pulpicie sterowniczym światełko sygnalizacyjne służby ruchu poczęło rytmicznie mrugać.

– 11 23… 11 23… Instytut Mózgu! – przekazał Miksza informacje automatowi prowadzącemu.

Pierścień wytwórczy dostarczający temu wielkiemu miastu żywności, wody i tlenu, ustąpił miejsca wysmukłym wieżowcom i blokom mieszkalnym. Błyskające w słońcu tęczowymi refleksami budowle mnożyły się i rosły, zdając się wspinać coraz wyżej i wyżej.

Poprzecinane wielopoziomowymi jezdniami i chodnikami pochłaniały stopniowo widoczny z góry krajobraz, aby wreszcie wypełnić go aż po horyzont.

Nieznajomy nie patrzył już teraz na maszyny powietrzne przelatujące w pobliżu, lecz rozszerzonymi szeroko oczami chłonął ten nowy widok.

Nagle gwałtownym ruchem pochwycił ramię Mikszy i wpatrując się z niepokojem w jego twarz zapytał: – Czy… czy… ja umarłem?

– Myślę, że… był pan… nieprzytomny. Przez pewien czas. Ale to nic…

– A więc jestem żywym człowiekiem?

– Na pewno! – potwierdził Miksza zastanawiając się, do czego nieznajomy zmierza.

– A ty ktoś, panie?

– Jestem meteorytologiem.

– Nie rozumiem.

– Jakby to panu wyjaśnić… Zbieram… takie… odłamki ciał niebieskich… Spadłych z nieba na ziemię.

– Panie, niełatwo mi pojąć, na czym to twoje zajęcie w Niebie polega – podjął po chwili milczenia brodacz. – Powiedz mi jednak, jeśli wolno ci to uczynić, gdzie ja jestem? Na Ziemi czy też w Niebie?

Miksza z trudem zachowywał powagę.

– Jeszcze jesteśmy… w powietrzu! Ale zaraz znajdziemy się na Ziemi.

– A to jest miasto?

– Miasto.

Twarz nieznajomego rozpromieniła się.

– Czy… to miasto… to miasto, co Święty Jan Ewangelista?…

– Tak! Tak! – Miksza nie chciał przeciągać rozmowy, bo maszyna weszła już w strefę przyziemną i światełka sygnalizacyjne wskazywały, że rozpoczyna się lądowanie.

Pod nimi zdawał się rosnąć w górę gmach z błyszczącą elipsą lądowiska na szczycie.

Tymczasem nieznajomy w jakimś radosnym uniesieniu począł recytować: – „I zaniósł mię w duchu na górę wielką a wysoką…I ukazał mi miasto wielkie… Ono Święte Jeruzalem, zstępujące z Nieba od Boga, mające chwałę Bożą, którego światłość podobna była kamieniowi najkosztowniejszemu, jako kamieniowi jaspisowi, na kształt kryształu przezroczystemu… I miało ono miasto mur wielki a wysoki, bram dwanaście, a na swych bramach dwanaście Aniołów, a dwanaście bram, to dwanaście pereł: a każda brama była z jednej perły, a rynek miasta złoto czyste, jako szkło przezroczyste. Alem kościoła w nim nie widział. Albowiem Pan Bóg Wszechmogący jest kościołem jego…”

II. CZŁOWIEK ZNIKĄD

– Stefek!

Ocknął się raptownie. Kama Darecka stała naprzeciw niego, już w płaszczu, gotowa do wyjścia.

– Zdaje się, że zasnąłem… – skonstatował niepewnie i rozejrzał się po hallu. – Która godzina?

– Dochodzi pierwsza.

– Niemożliwe! – zdziwił się. – A więc spałem blisko cztery godziny?

Dziewczyna uśmiechała się.

– Czekałeś na mnie?

– Tak. Balicz mówił, że zaraz wychodzisz. Nie wiem sam, kiedy zasnąłem. Byłem bardzo zmęczony. Nie kładłem się spać od trzech dni.

– Balicz cię nabrał. A może nawet nie – zaśmiała się krótko. – Proponował mi „Żółty Krąg”. Jako dowód jego szczerze pokojowych intencji. Rano poprztykaliśmy się trochę i widocznie doszedł do wniosku, że przeholował. Powiedziałam, że mam wieczór zajęty.

Dosłownie tak. Gdy cię zobaczył w hallu, pewno pomyślał, że wybieram się gdzieś z tobą.

– Uparty facet.

– Nie w moim guście. Zresztą nie mam czasu.

– Widzę, że jednak…

– Opowiadasz głupstwa. Po prostu gra mi na nerwach.

– Kto się lubi, ten się czubi!

– Gadanie.

Wyszli przed gmach Instytutu. Noc była chłodna. Ulica za dnia i wieczorem tętniąca życiem, teraz, w czterogodzinnym okresie nocnego odpoczynku, opustoszała niemal zupełnie.

Pogasły różnobarwne światła, tylko promieniujące zielonkawo ściany domów zdawał się spowijać przedwieczorny zmierzch.

– Jedziesz do domu? – spytał Stefan niepewnie.

– Nie. Nocuję w Instytucie. Wyszłam tylko na chwilę. Chcę się trochę przejść.

– Pozwolisz, że pójdę z tobą?

– Jak chcesz…

Zeszli z głównego ciągu pieszego w dół na bulwar. Było tu jeszcze ciemniej, bo szereg cienistych topoli, biegnących skrajem bulwaru, tworzył naturalną osłonę przed światłami miasta. Tylko w czarnym lustrze Odry odbijały się oświetlone żółtawo najwyższe kondygnacje wieżowców na przeciwległym brzegu.

Usiedli na ławce.

– Odnalazłeś już wreszcie ten swój meteoryt? – zapytała Kama przerywając dłuższe milczenie.

– Nie. Przepadł jak kamień w wodzie. Najmniejszego śladu… Jakby go w ogóle nie było.

– Mógł przecież wyparować w powietrzu…

– Nie sądzę. Pomiary dokonane tuż przed samym upadkiem, gdy był na wysokości około trzystu metrów nad Ziemią wykazały, że miał średnicę ponad trzymetrową. To był kolos o masie rzędu kilkudziesięciu ton. Chyba, że pomiar był błędny…

– I to możliwe.

– Niemniej, powinien być jakiś ślad – zastanawiał się meteorytolog. – Inna sprawa, że mamy z tym obiektem kłopoty od samego początku. Ze wstępnych obliczeń wynikało, że tor miał się przeciąć z powierzchnią Ziemi w rejonie północnego Atlantyku. Ale zaraz nadeszły dane poprawkowe, a za nimi jeszcze następne. Hipotetyczny punkt upadku przesuwano coraz bardziej na wschód… Mówiłem nawet Tomowi, że wygląda tak, jak gdyby obiekt zamiast zwiększać, zmniejszał prędkość. Ale to był chyba błąd w obliczeniach. Zresztą na zastanawianie się wtedy nie było czasu. Ostatnie dane otrzymałem na niespełna trzy minuty przed zetknięciem się bolidu z Ziemią. Prawdopodobny punkt upadku znajdował się na obszarze Karkonoszy. A więc w moim sektorze. Oczywiście, abym dotarł tam przed bolidem i dokonał osobiście zdjęć, nie było mowy. Połączyłem się więc z obserwatorium na Śnieżce, aby chociaż na ekranie śledzić to zjawisko. Okazało się jednak, iż gęsta mgła uniemożliwia obserwacje optyczne. Na rozpędzenie chmur nie starczyło już czasu. Musiano więc ograniczyć się do radaru i podczerwieni…

– Stąd te dane dotyczące średnicy.

– Tak. Ale wyniki obserwacji i pomiarów okazały się nadspodziewanie skąpe. Nie udało się zauważyć żadnych efektów świetlnych ani termicznych. Na taśmach nie ma najsłabszych śladów promieniowania podczerwonego. Stosunkowo najwięcej informacji przyniosły obserwacje radarowe. Prędkość opadania zmniejszyła się na ostatnich kilkudziesięciu kilometrach niemal do zera. Co dziwniejsze, niektóre dane zdają się wskazywać na ruchy poziome. Punkt upadku znajdował się, niestety, poza polem widzenia stacji na Śnieżce, tak, że udało się go zlokalizować z dokładnością tylko do trzech kilometrów. Ale chyba i w tym jest błąd. Stąd też moje kłopoty. Na domiar złego przyszła zaraz ta piekielna burza i jeszcze bardziej utrudniła poszukiwania zacierając prawdopodobnie wszelkie wyraźniejsze ślady.

Liczę tylko na ciebie, że potrafisz coś wyciągnąć z tego biedaka. Niechby choć w przybliżeniu określił, gdzie nastąpił upadek.

– Niestety, muszę cię zmartwić: on nic nie wie o meteorycie.

– Jesteś pewna? Przecież mówił o ogniu.

– Przeprowadziłam próbę fantowizyjną. Nie lubię stosować tej metody, lecz tym razem chciałam mieć pewność. Żadnej reakcji kojarzeniowej. Jak gdyby nigdy, nawet na zdjęciu, nie widział upadku bolidu.

– Ale może chociaż widział łunę? Może powie, gdzie był ten ogień?… Ujęła jego rękę i uścisnęła.

– Nie wiem, skąd wytrzasnąłeś tego człowieka, ale ci powiem, że jestem wdzięczna, żeś go do mnie przywiózł. To naprawdę niezwykły przypadek zespołu urojeniowego – powiedziała wstając.

– Znalazłem go w lesie. W Karkonoszach. Mówiłem ci przecież…

– No, tak. Chodzi jednak o to, że jak dotąd nic o nim nie wiemy. Pekoderu nie ma. Musiał zgubić… Może leży gdzieś w górach. Ale na to, aby stwierdzić jaki jest jego sygnał wywoławczy, trzeba wiedzieć, kim jest ten człowiek.

– Słowem: błędne koło!

– Dziś rano wezwaliśmy speca z SBS i sporządził cechogram. Dane już są w GIB-ie.

Czekam właśnie na wiadomość.

– Widzę, że narobiłem wam kłopotu…

– Nie chodzi o kłopot. Identyfikacja jest raczej sprawą formalną i gdyby tylko szło o to, można przecież tego człowieka przekazać najbliższej placówce SBS. Jest to jednak tak interesujący przypadek, że chcemy koniecznie zatrzymać go w Instytucie. Jutro przylatuje z Warszawy Garda. Wyniki są tego rodzaju, że albo, co wydaje się mało prawdopodobne, mamy do czynienia z fenomenem, który spowoduje rewizję wielu zasadniczych poglądów dotyczących fizjologicznych podstaw pamięci, albo, co jest chyba niemal pewne, popełniam jakiś błąd. Nie potrafię jednak stwierdzić, na czym ten błąd polega!

Podeszła aż do samego brzegu i zapatrzyła się w ciemny nurt rzeki. Miksza wstał z ławki.

– Mówisz: fenomen – odezwał się po chwili podchodząc do dziewczyny. – Czyżby te jego urojenia?… Chyba zdarzały się takie przypadki?

– Urojenia są sprawą uboczną. Istota problemu polega na tym, że wyniki badania zdają się sugerować, iż… jakby tu powiedzieć… on jest niemal pierwotny. Tak pod względem fizycznym, jak i psychicznym.

– Pierwotny? W jakim sensie? Co prawda, jego zachowanie się… i wygląd… Myślałem, że to aktor, który pod wpływem szoku…

– Nie jest aktorem. Tego jestem pewna. Widziałeś jego skórę, zęby, włosy?… Tak jakby przez całe lata żył poza światem cywilizowanym, pozbawiony najelementarniejszych środków medycznych… Ale nie chodzi tylko o jego wygląd. Czy wiesz, że on nie potrafi zupełnie korzystać z urządzeń sanitarnych? Wszystkiego trzeba go uczyć. Już z kąpielą był kłopot. Nie chciał się rozebrać do naga. A brudny był potwornie…

– Czy nie bierzesz pod uwagę możliwości, że jest to jakiś człowiek chory psychicznie, ukrywający się przez dłuższy czas, może nawet lata całe, w zamkniętych dla ruchu turystycznego partiach rezerwatu? Może wydawało mu się, że jest pustelnikiem?

– Rozważaliśmy i taką możliwość, ale dokładniejsze badania zdecydowanie jej przeczą.

Przeprowadziłam szereg prób testowych i sondaży.

– A może on po prostu udaje?

– Nie. Ja też początkowo podejrzewałam… Jego urojenia są konsekwentnie powiązane i stanowią logiczną całość. Nie jestem, co prawda, specjalistą w zakresie historii wierzeń religijnych, obyczajów i języka szesnastowiecznego, ale jak dotąd nie napotkałam na żadną reakcję sprzeczną z urojeniami. Wykluczam, aby człowiek normalny był w stanie z taką żelazną konsekwencją grać rolę fanatycznego mnicha z czasów Grzegorza XIII i Sykstusa V.

To właśnie, moim zdaniem, przemawia za tym, że mamy tu jednak do czynienia z niezwykłym fenomenem. Co więcej, sondaż podświadomości też nie wniósł nic nowego. Ten sam krąg pojęć, to samo słownictwo. Próbowałam skojarzeń kodowych… To samo. Reakcje takie, jakby rzeczywiście nigdy nie znał języka inter. Charakterystyczne zmiany krzywej powoduje tylko łacina i szesnastowieczny niemiecki. Reakcja na inter, włoski, angielski, francuski, polski czy rosyjski występuje tylko w przypadkach podobnego brzmienia wyrazów jak w łacinie i niemieckim. Przekazałam taśmy analizatorowi lingwo…

– No, i?…

– Wyobraź sobie, że on rzeczywiście mówi płynnie szesnastowieczną łaciną i niemieckim!

– To by sugerowało, że jest jakimś wybitnym badaczem tego okresu.

– Twierdzi, że nazywa się Modestus Münch.

– Modestus Münch – powtórzył Miksza i zamyślił się.

– Nadejdzie odpowiedź GIB-u i wszystko się wyjaśni – podjęła Kama i nie dokończyła.

Uczuła delikatne ukłucie w okolicy nadgarstka lewej ręki, gdzie nosiła bransoletkę telefoniczną.

Oparła dłoń na szyi tuż pod uchem.

– Zero, zero, zero, słucham – „wypowiedziała” w myślach hasło kontaktowe.

– O wilku mowa… Właśnie GIB mnie wzywa– rzuciła wyjaśniająco do Mikszy.

Patrzył z napięciem na dziewczynę, które] twarz z minuty na minutę wyrażała coraz większe zdziwienie. Wreszcie Kama opuściła dłoń wyłączając telefon.

– Nic nie rozumiem… – powiedziała na wpół do siebie. – Trudno uwierzyć, ale poszukiwania dały wynik negatywny.

– Czy to w ogóle możliwe?

– Powiedziałam to samo. Przeszukali wszystkie rejestry. Takiego zestawu cechującego nie znaleźli.

– Ależ to niemożliwe! Żaden człowiek zamieszkujący Układ Słoneczny nie powinien znajdować się poza Pamięcią!

– A jednak… Okazuje się, że system jest zawodny.

– Może sztuczna zmiana parametrów? – podsunął Miksza.

Kama pokręciła przecząco głową.

– To zbyt skomplikowane. Wystarczą dwa parametry do identyfikacji, a rejestr zawiera ponad setkę.

– A może po prostu nie dopełniono obowiązku zapisu?

– Myślisz o „wolnych ptakach”?…

– Właśnie… Ile on może mieć lat?

– Trudno ocenić na oko, bez pobierania próbek. Twierdzi, że urodził się w 1500 roku, co oczywiście jest urojeniem, bo miałby dziś blisko pięćset lat. Wygląda na siedemdziesiąt, ale to może być skutek prymitywnych warunków życia. Nie sądzę jednak, aby miał mniej niż pięćdziesiąt.

– W czasie wprowadzenia pekoderów miał więc co najmniej dwadzieścia lat i mógł należeć do „ptaków” najbardziej nieprzejednanych. Może od tego czasu ukrywał się gdzieś w górach, w niewielkiej grupie?

Pokręciła przecząco głową.

– Nie sądzę, aby należał do „ptaków”. Chyba, że mamy tu do czynienia z pełną amnezją.

W ogóle nie reaguje na słowo „pekoder” i skłonna jestem raczej przyjąć, iż całkowita izolacja nastąpiła jeszcze przed światowym referendum w sprawie cechogramów.

– Czy mógłby żyć ponad trzydzieści lat jako pustelnik, w jakiejś pieczarze, nie kontaktując się zupełnie ze światem?… To nonsens. A jego habit, sandały?… Dawno by już z nich pozostały strzępy…

– Nie wiem, co o tym myśleć – wzruszyła ramionami.

– Faktem jest, iż ten nasz brat Modestus jest człowiekiem bardzo podejrzanym.

I uśmiechając się dodał: – A może on naprawdę przywędrował do nas z roku 1593? Dzięki jakiejś cudownej machinie czasu?


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю