Текст книги "Chór zapomnianych głosów"
Автор книги: Remigiusz Mróz
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 2 (всего у книги 23 страниц) [доступный отрывок для чтения: 9 страниц]
Lindberg obrócił się i spojrzał w kierunku dziobu statku. Najwyższa pora rozwiać nieco wątpliwości, bo tkwienie na kadłubie na niewiele się zda.
– Ktokolwiek nas zaatakował, musiał pochodzić z którejś z tych planet. Albo innej, ukrytej za tą gwiazdą – ciągnął dalej nawigator.
– Uspokój się.
– Jestem kurewsko spokojny.
Håkon przypuszczał, że systemy kombinezonu już poinformowały towarzysza o tym, że jego tętno stało się za wysokie.
– Chodź – powiedział Skandynaw. – Im szybciej znajdziemy się na mostku, tym szybciej okaże się, gdzie jesteśmy. I czy są tu planety o wysokim ESI.
– ESI?
– Skala podobieństwa do Ziemi – bąknął Lindberg. – Rzeczywiście potrafisz tylko obsługiwać system nawigacyjny, co?
– Mam jeszcze inne talenty – odparł Dija Udin, kiedy ruszyli w kierunku dziobu. Poruszali się wolno, a wraz z kolejnymi metrami nie było łatwiej. Mimo że obaj trzymali się kurczowo poręczy i przypinali do zaczepów, czuli się niepewnie, jakby zaraz jakiś podmuch miał strącić ich z gzymsu.
W końcu dotarli do jednego z włazów na przodzie statku. Håkon ubezpieczył się na uchwycie przy śluzie i otworzył panel kontrolny. Oryglował właz, a potem otworzyło się przed nimi wejście.
Znów zanurzyli się do wnętrza wypełnionego krwistoczerwonym, migającym światłem. Chwilę później zakończył się proces dekompresji i mogli ściągnąć swoje kombinezony.
Wychynęli ostrożnie na korytarz, trzymając beretty w gotowości.
– Czysto – szepnął Alhassan.
Ruszyli w kierunku mostka, obserwując pobitewny widok. Podobnie jak na poprzednim pokładzie, tak i tutaj trup ścielił się gęsto. Podłoga spłynęła wnętrznościami, krwią i fekaliami. W powietrzu unosił się smród, z którym nie radziły sobie systemy wentylacyjne.
Śluza na pokład dowódczy była otwarta na oścież. W progu leżał załogant z rozłupaną klatką piersiową. Biel połamanych kości, wystających ze skręconych zwłok, przyprawiła astrochemika o mdłości. Po mundurze wnioskował, że nieszczęśnik nosił stopień chorążego. Lindberg obrócił się przez ramię, słysząc, jak przyspiesza mu oddech. System alarmowy cicho zawodził, prócz tego nie słychać było niczego.
Dija Udin wszedł na mostek, omiatając wzrokiem pomieszczenie.
– Co tu się, kurwa, stało? – zapytał.
Håkonowi również kołatało w głowie to pytanie.
– Nie widać na ścianach żadnych wyładowań – powiedział. – Jeśli w grę wchodziła broń, to napastnicy byli niezwykle precyzyjni… albo posługiwali się nieznaną technologią.
– Albo nie było żadnych napastników – zaoponował Alhassan. – Przynajmniej nie w sensie, który masz na myśli.
– Co w takim razie?
Dija Udin wzruszył ramionami.
– Tylko Allah wie, co czeka na nas pośród gwiazd.
– Z pewnością – odburknął Lindberg, patrząc na przewrócony fotel dowódcy i kilka rozbebeszonych paneli. Wszystko to sprawiało wrażenie, jakby ktoś próbował ręcznie zdemolować mostek.
Håkon odsunął ciało leżące na fotelu pierwszego oficera, a potem pochylił się nad panelem w podłokietniku. Obrócił do siebie niewielki wyświetlacz i uruchomił go.
– Nadaliśmy sygnał alarmowy – powiedział.
– Świetnie – odparł Dija Udin. – Niech cała galaktyka wie, że jesteśmy w dupie i czekamy, aż ktoś wepchnie nas głębiej.
– Mam potwierdzenie otrzymania sygnału z odbiornika na Alfa Centauri Bb.
– Czyli Ziemia wie, że mamy przesrane?
– Mhm – mruknął astrochemik. – Ale nasz odbiornik został wyłączony, kiedy system przeszedł w stan oszczędzania energii.
Håkon próbował dojść, dlaczego tak się stało, ale nie był odpowiednio obeznany w systemach. Potrafił poruszać się głównie w aplikacjach Europlanet, zaś program operacyjny ISS-ów znał tylko w stopniu podstawowym.
– Jak długo byliśmy w diapauzie? – zapytał Alhassan, spozierając niepewnie w kierunku otwartego włazu.
– Pięćdziesiąt lat.
– Ożeż, kurwa, w mordę.
– Miałeś spać grubo ponad sto, czym się bulwersujesz?
– Nie wiem – odparł Dija Udin. – Czuję się z tym wszystkim jakoś niepewnie.
Lindberg spojrzał na ciała rozkładające się na mostku. Chętnie przeniósłby je na korytarz, jednak najpierw musiał dowiedzieć się, dlaczego okręt zatrzymał się akurat w tym systemie – i gdzie ów system jest.
5
Oficjalne rozkazy przyszły zaraz po tym, jak generał pożegnał pierwszego oficera ISS Kennedy’ego. Nozomi i Jaccard przejrzeli je pobieżnie, byle tylko uaktywnił się na dole przycisk, który należało wdusić, informując armię, iż zapoznano się z wytycznymi.
– Mogę na ciebie liczyć, Ellyse? – zapytał Loïc.
– Oczywiście, panie majorze.
– Tak po prostu, bez zastanowienia?
– Nie pisałam się na diapauzę, ale nie wyobrażam sobie, że miałabym wysiąść na najbliższej stacji.
Jaccard wypuścił ze świstem powietrze, podpierając plecy rękoma.
– Doceniam to – powiedział. – Skontaktuj się z rodziną… i, wiesz.
Nozomi skinęła głową. Piętnaście komór. Piętnaście osób, które dziś wykonają najtrudniejsze połączenie, jakie przyszło im nawiązać z Ziemią. Niełatwo będzie się pożegnać, ale przecież każdy zdawał sobie sprawę, że może nie wrócić. W taki czy inny sposób, kosmos zabierał już niejednego.
– Ten system… – zaczął Loïc, wskazując na jeden z wyświetlaczy.
– Mi Arae w gwiazdozbiorze Ołtarza.
– Są tam jakieś planety?
– Kilka orbituje wokół żółtego karła, gwiazdy typu widmowego G3IV-V. Temperatura powierzchni prawie sześć tysięcy kelwinów. Paralaksa sześćdziesiąt pięć tysięcznych sekund kątowych wędrówki Ziemi.
– Planety gazowe?
– Nie tylko – odparła Nozomi. – Najbliższa gwieździe planeta ma ESI wynoszące 0,84.
– To prawie jak Ziemia.
– Tak.
– Dlaczego nie była celem podróży? – zapytał major.
– Uznano, że istnieje nikłe prawdopodobieństwo wykrycia śladów życia pozaziemskiego.
– W porządku… – powiedział Loïc bardziej do siebie, niż radiooperatorki. Westchnął, obracając się przez ramię. Omiótł wzrokiem nielicznych oficerów zgromadzonych na mostku. – Wygłoś oświadczenie przez interkom, niech ochotnicy podpiszą oświadczenia, a potem zbiorą się w ładowni numer cztery.
– Poinformować dowódcę?
– Nie, sam to zrobię.
Na moment zamilkli, wpatrując się w wyświetlacz, na którym kilka planet okrążało żółtego karła.
– Myśli pan, że…
– Nie chciałbym gdybać – uciął Jaccard. – Rozkaz jest jasny. Polecieć, sprawdzić sytuację, a potem kontynuować plan Ara Maxima. To jest wartość nadrzędna.
Ellyse nie była przekonana, czy Kennedy będzie w stanie przejąć pałeczkę. Mimo że technologia na jego pokładzie była o kilkadziesiąt lat nowsza od tej na Accipiterze, trudno było wyobrazić sobie, by piętnaścioro załogantów mogło zbadać planetę stanowiącą cel podróży. Załoga Accipitera składała się z egzobiologów, astrofizyków, planetologów, astrochemików, selenologów i innych naukowców. W przypadku Kennedy’ego poleci zapewne tuzin wojskowych i może trzech specjalistów, o ile aż tylu się zgłosi.
– Próbuj nawiązać kontakt – powiedział Loïc, nadal wlepiając wzrok w Mi Arae i jej planety. – Do skutku.
– Tak jest – odparła Nozomi. – Ale dopóki statek nie przełączy się na normalny tryb zużycia energii, ich odbiornik pozostanie wyłączony. Nie nadadzą nic więcej ani nas nie usłyszą.
– Mimo to próbuj.
– Tak jest.
Pierwszy oficer usiadł przy stanowisku obok i nawiązał połączenie z dowódcą. Ellyse włączyła tryb komunikatu pokładowego, po czym beznamiętnym głosem poinformowała załogę o zaistniałej sytuacji. Przypuszczała, że na Kennedym najpierw zapanuje pełna marazmu konsternacja, a potem wybuchną ożywione rozmowy. Wątpiła, by na kontynuowanie misji Accipitera było wielu chętnych. Wprawdzie każdy liczył się z sytuacjami losowymi, które sprawią, że powrót na Ziemię może zająć nawet kilka lat, ale to było co innego. To jednoznacznie przekreślało dotychczasowe życie.
Kiedy wrócą – jeśli wrócą – znajdą się w zupełnie innym świecie. Accipiter opuścił Układ Słoneczny przed kilkudziesięciu laty, a niektórzy już zdążyli zapomnieć, jak nazywał się statek. Za sto lat mało kto będzie pamiętał, że Kennedy wyruszył w misję ratunkową.
Chyba że odkryją coś przełomowego.
– I jak? – rozległ się głos pierwszego oficera, który wyrwał ją z przemyśleń.
Nozomi rzuciła okiem na boczny wyświetlacz. Ze zdziwieniem zobaczyła, ilu ludzi natychmiast pognało do swoich kajut, by przyłożyć kciuk do monitora.
– Mamy kilkadziesiąt podpisanych deklaracji – powiedziała, obracając się do przełożonego.
– Zawsze twierdziłem, że mamy na pokładzie samobójców.
– I najwyraźniej miał pan rację.
– Zgłosili się jacyś uczeni? – zapytał Loïc.
– Kilkunastu – odparła Ellyse, przeglądając listę nazwisk. – Jest też pułkownik.
Jaccard zbył to milczeniem. Nozomi była przekonana, że dowódca skorzysta z okazji, by pozbyć się brzemienia, ale najwyraźniej chciał pokierować Kennedy’ego prosto w nieznane. Dziwny człowiek.
– Panie majorze?
– Myślę.
– Mnie również wydawało się, że pułkownik…
– Pułkownik Reddington może dowodzić tym statkiem tak, jak uzna to za słuszne – uciął pierwszy oficer, ściągając brwi.
– Oczywiście, panie majorze.
– Prześlij dowódcy listę chętnych.
– Tak jest.
– I zacznijmy zastanawiać się nad tym, kogo należałoby ze sobą zabrać – dodał Loïc. – Co to za misja? O jaką planetę chodzi?
– Moment, panie majorze.
Ellyse wyświetliła odpowiednią dokumentację, po czym pobieżnie ją przejrzała. Znała ogólny zarys Ara Maxima, ale daleko temu było do pogłębionej wiedzy na temat każdej misji. Lepiej orientowali się w tym astrofizycy i kosmolodzy, względnie dziennikarze śledzący postępy poszczególnych jednostek.
– Planeta to Krauss-deGrasse-7c. Odkryta przeszło osiemdziesiąt lat temu przez teleskop, od którego wzięła nazwę. Jedna z dwóch superziem w układzie, w samym środku ekosfery.
– Gdzie się znajduje?
– W konstelacji Oriona, ponad sto dwadzieścia lat świetlnych od nas.
– Gwiazda?
– Krauss-deGrasse-7, pomarańczowy karzeł. Typ widmowy K2V, chłodniejsza od Słońca. Na powierzchni temperatura wynosi niecałe pięć tysięcy kelwinów. Wiek około siedmiu miliardów lat.
– Charakter misji?
– Egzobadawcza. Weryfikacja planety pod względem kolonizacji.
– Na Accipiterze są kolonizatorzy?
– Kilkudziesięciu. Mieli zostać na Krauss-deGrasse-7c, podczas gdy statek wróciłby na Ziemię ze skarbcem próbek. O ile, oczywiście, planeta okazałaby się…
– Tak, tak – uciął Jaccard.
Nie wyglądał na wniebowziętego.
– Czego dowództwo od nas oczekuje? – zapytała Ellyse, świadoma, że pierwszy oficer zapewne dostał oddzielną dokumentację z rozkazami. Od generała usłyszeli jedynie oględne polecenia – to jego sztab miał sformułować konkrety.
Spojrzał na nią z rezerwą, jakby zastanawiał się, ile może powiedzieć.
– Jeśli statek jest sprawny, zabierzemy go na Krauss-deGrasse-7c – powiedział po chwili.
– A Kennedy?
– Z załogą w diapauzie, systemy wszystko załatwią. Wyślemy go z powrotem.
– Panie majorze, z całym szacunkiem…
– Nie chcę tego słuchać.
– A ja i tak zamierzam to powiedzieć – odparła Nozomi.
Jaccard uśmiechnął się blado, więc uznała, że mimo dzielącej ich różnicy w hierarchii, może pozwolić sobie na wygłoszenie obiekcji.
– To naprędce sklecona misja, która nijak…
– Wiem – uciął, unosząc otwartą dłoń. To tyle, jeśli chodzi o wygłaszanie obiekcji. – I masz rację, wszystko dzieje się ad hoc. Ale nie ma czasu do stracenia. Zanim wrócilibyśmy na Ziemię po odpowiednich specjalistów, czy zanim dowództwo wysłałoby inny statek, minąłby rok, może dwa. Jesteśmy najbliżej, Ellyse. Wybór jest prosty.
– Tak, panie majorze, ale…
Nozomi urwała, zobaczywszy, że na jednym z ekranów miga kontrolka informująca o nadchodzącym połączeniu tekstowym. Wpiła weń wzrok, na moment nieruchomiejąc. Czuła, jak krew odpływa jej z twarzy.
– Co jest? – zapytał pierwszy oficer, nachylając się do niej.
– Accipiter – powiedziała, wskazując pomyślną autoryzację kodu weryfikacyjnego statku.
– Włączaj – rzucił Loïc.
6
Ociekając potem, Håkon i Dija Udin wyciągnęli ostatnie zwłoki na korytarz. Systemy wentylacyjne statku ledwo dyszały, generując tylko tyle tlenu, ile było niezbędne do przeżycia. Nie było nawet ich słychać, co sprawiało, że na pokładzie panowała niezdrowa cisza. Nieustanny szum był immanentnym elementem egzystencji w kosmosie. Gdy zanikł, robiło się niepokojąco.
Lindberg otarł czoło, a potem spojrzał na mostek.
– Wypadałoby jeszcze pościerać krew i…
– Tonę gówna – dopowiedział Alhassan.
– Miałem zamiar ująć to bardziej oględnie.
– Słyszałem po tonie głosu. Dlatego ci przerwałem. – Nawigator złapał za otwartą śluzę i przechylił się do środka. – Niesamowite, że tyle tego tkwi w ciele ludzkim, gdy trzymają zwieracze i inne…
– „Niesamowite” to niekoniecznie słowo, którego bym użył.
– Najwyraźniej dysponujemy innymi słownikami.
Lingua universalis nie pozostawiała wiele możliwości opacznego zrozumienia rozmówcy. Od przeszło wieku większość Ziemian posługiwała się powszechnym językiem, choć lokalne dialekty najwyraźniej nie zanikły całkowicie – dowodziła tego modlitwa, którą Håkon miał okazję usłyszeć.
– Zmyjemy to, jak uporamy się z konkretami – dodał Dija Udin. – Ścierwa znikły, więc możemy się tu zabarykadować.
Håkon bez przekonania spojrzał na otwartą śluzę.
– Cokolwiek zabiło ich wszystkich, niespecjalnie przejmowało się grodziami.
– Ale lubię mieć psychiczny komfort.
– Na niewiele się zda.
– Zamkniesz się, kurwa, w końcu?
Lindberg uśmiechnął się pod nosem, a potem za muzułmaninem wszedł na mostek. Zamknęli za sobą śluzę, po czym rozejrzeli się wokół.
– Dobra – zaczął Håkon. – Sprawdźmy, co mamy w gablotach awaryjnych.
Zaczęli otwierać niewielkie szafki tuż przy podłodze, wyciągając z nich wszystko, co znaleźli. Było tu trochę zapasów, kilka odbiorników radiowych, kilkanaście sztuk broni, komunikatory awaryjne, a nawet socjalki – wąskie okulary, które na Ziemi pozwalały korzystać z social media. Lindberg uniósł je na wysokość wzroku, patrząc na towarzysza.
– Po kiego grzyba socjalki w gablocie awaryjnej?
– Nie wiesz? – zdziwił się Alhassan. – Jeden z naszych je przerabiał.
– Na co?
– Wyświetlacz fantomatyczny.
Kilkanaście lat przed wylotem Accipitera urządzenia generujące wirtualną rzeczywistość zostały zdelegalizowane na całej planecie – i właśnie wtedy zaczęła się ich złota era. Gdy tylko stały się towarem zakazanym, zaczęły przyciągać rzesze ludzi. Socjalki były niegroźne – pozwalały wprawdzie śledzić znajomych nawet w niedwuznacznych sytuacjach, ale były niczym w porównaniu z fantomatyką. Håkon nieraz widział ludzi, których zupełnie zniszczyła.
– Co się krzywisz? – spytał Dija Udin.
– Po prostu dziwi mnie, że…
– Nie mów, że jesteś jednym z tych świętoszków.
– Nie jestem. Po prostu dziwi mnie, że ludzie tego jeszcze potrzebują.
– Oczywiście, że potrzebują – żachnął się Alhassan. – I oby potrzebowali jak najdłużej. Wolę, by jakiś degenerat kupił sobie przerobione socjalki i zanurzył się w fantomatycznym tworze, niż chodził po ulicach i polował na bezbronne kobiety. Celem gwałtu, rozumiesz.
– Rozumiem.
– Niech się wyżyje wirtualnie, co komu do tego?
– To, że wzmaga to jego… – Lindberg urwał, widząc, że nadajnik Accipitera ponownie zaczął działać. Astrochemik ściągnął brwi i podszedł do konsoli komunikacyjnej, a potem spojrzał bezradnie na odczyty.
– Co toto jest? – zapytał Dija Udin, wskazując na migającą kontrolkę.
– Nic dobrego.
– Czyli?
– Wygląda na to, że znowu zaczęliśmy nadawać.
– Do kogo? – zapytał nawigator, niepewnie rozglądając się wokół, jakby miało to w czymkolwiek pomóc.
– Sygnał idzie do przekaźnika na Alfa Centauri Bb, a stamtąd na Ziemię.
– I co nadajemy? Znowu SOS?
– Nie sądzę, ale… nie wiem, nie mam pełnego dostępu.
Alhassan spojrzał na niego z dezaprobatą.
– Jesteśmy na mostku, do kurwy nędzy – zauważył. – Skąd masz mieć dostęp, jak nie stąd?
– Nie wiem – odburknął bezwiednie Håkon, starając się zaradzić sytuacji. Komputer pokładowy jednak nie dopuszczał go do systemów komunikacyjnych. – Wygląda na to, że ktokolwiek włączył oszczędzanie energii, teraz uchylił sobie furtkę, by nadać wiadomość.
Przez moment trwali w ciszy, patrząc po sobie. Przeniósłszy wzrok na śluzę prowadzącą do korytarza, nasłuchiwali.
– Myślisz, że przeżył ktoś z załogi? – odezwał się Dija Udin.
– Nie.
– Co?
– Pytałeś, to odpowiadam.
– Dlaczego nie? – zapytał Alhassan, podchodząc do włazu. Szarpnął za rygiel manualny, sprawdzając, czy jest dobrze zamknięty.
– Gdyby to był któryś z naszych, siedziałby na mostku.
– Niekoniecznie – zaoponował Dija Udin. – Może nie uśmiechało mu się kwitnąć w trupiarni. Może zaszył się w jakimś przytulnym kącie w maszynowni. I teraz nadaje stamtąd na Ziemię, żeby przysłali nam jakiś kosmiczny holownik.
– Najszybszy statek będzie tu dopiero za kilkadziesiąt lat. To pewien problem.
– Nie przeczę.
Znów zamilkli, trwając w nerwowym wyczekiwaniu. W końcu Alhassan odchrząknął, a potem odsunął się od włazu.
– Nie ma się co szarpać na zapas – powiedział. – Zajmijmy się naszym obecnym problemem. Gdzie, do cholery, jesteśmy?
– Siadaj przy swoim stanowisku i sam mi to powiedz.
Dija Udin sięgnął do kieszeni, po czym dobył paczki pigułek energetycznych. Łyknął jedną i poczęstował Håkona. Skandynaw pokręcił głową, wychodząc z założenia, że jest już odpowiednio pobudzony na kilkanaście nadchodzących godzin.
Alhassan zasiadł na swoim stanowisku i przeciągnął palcem po ekranie.
– Normalnie takimi rzeczami zajmuje się astrometria – powiedział. – Ja dostaję nazwę celu, wprowadzam ją do komputera, który przetwarza to na współrzędne, a potem tylko…
– Czasem zastanawiam się, do czego w ogóle potrzebny jest nawigator na statku.
– Na przykład do tego, żeby przeżyć wszystkich innych.
– I biadolić.
– Co?
– Narzekać jak stara baba.
– Z tego co pamiętam, to ty jojczysz od samego początku.
– Doszedłem do siebie.
– Tak? Widziałem, jak na mnie patrzyłeś. Teraz masz ten sam wzrok. Jakbyś myślał, że to ja wyrżnąłem wszystkich w pień.
Håkon wzruszył ramionami.
– Srał cię pies, Lindberg.
– Wzajemnie.
– Widzisz przecież, że ktoś nadaje z pokładu. Jeśli kogokolwiek podejrzewać o niecne zamiary, to właśnie jego. Lub ją, bo z tego co pamiętam, mieliśmy tu parytet w załodze.
– Mieliśmy – odparł astrochemik, lustrując szereg wskaźników na ekranie. Nic mu nie mówiły, kompletna czarna magia. Najwyraźniej jednak operowanie systemami nawigacyjnymi wymagało pewnego obycia. Dija Udin również skupił się na monitorze, więc temat umarł śmiercią naturalną.
Po chwili pigułka energetyczna zaczęła działać. Alhassan przez kilkanaście minut pracował, jakby się paliło.
– Nie mogę dokonać triangulacji naszej pozycji – powiedział w końcu. – Dupa zbita.
– Religia nie zabrania ci przypadkiem kląć?
– Dupa nawet nie stała blisko przekleństwa.
– Ale chyba i tak muzułmanin nie powinien?
– Jestem grzeszny – odparł Dija Udin, gasząc wyświetlacz nawigacyjny. – To tyle z mojej strony. Reszta zależy od ciebie.
– Jaka reszta?
– Nie wiem, pogmeraj w systemach, spróbuj coś wyczarować.
Lindberg przez moment zastanawiał się, czy byłby w stanie z nich cokolwiek wygrzebać, choćby najmniejszą informację, strzępek wiedzy. Ostatecznie stwierdził, że nie ma na to szans. Ktokolwiek zadbał o to, by sparaliżować działanie statku, nie był w ciemię bity. Optymistyczne założenie było takie, że to robota członka załogi – tego, który nadawał do Alfa Centauri Bb. O pesymistycznym Håkon wolał nie myśleć.
– Musimy go znaleźć – odezwał się.
– Tego kutasinę, który transmituje?
Skandynaw skinął głową.
– Chcesz znowu robić tournée po kadłubie, to idź sam.
– Najpierw musimy dowiedzieć się, gdzie siedzi nasz dywersant.
– I jak to ustalisz?
– A bo ja wiem?
Popatrzyli po sobie, obaj żałując, że nie trafił im się towarzysz-survivalowiec, ktoś z ochrony albo chociaż z korpusu oficerów. Oddziały oddelegowane z armii do misji Ara Maxima składały się z prawdziwych zawodowców, którzy mieli za zadanie wytrzebić każde zagrożenie, choćby władało bronią niebotycznego kalibru i dysponowało przewagą liczebną.
Teraz ich trupy zaścielały korytarze.
– Zużycie CO2 – odezwał się Håkon. – Gość oddycha, nie?
– Cholera go tam wie.
– Sprawdzimy, gdzie jest zmiana w stężeniu dwutlenku węgla, a namierzymy go.
– Niech będzie – odparł Alhassan. – Bierz się do roboty – dodał, tocząc wzrokiem po mostku. Nie miał bladego pojęcia, gdzie może znajdować się stanowisko astrochemika. Nigdy nie widział żadnego naukowca na pokładzie dowódczym.
Lindberg również się rozejrzał, zdezorientowany. Z pewnością ktoś tutaj odpowiadał za warunki środowiskowe na Accipiterze, trudno było jednak stwierdzić, gdzie mieściło się jego stanowisko. Na mostku było ich kilkanaście, żadne nie było opatrzone jakąkolwiek informacją. Wszędzie znajdowały się zgaszone wyświetlacze i interfejsy do podpięcia zdalnych urządzeń.
– Jesteś tu na co dzień – zauważył astrochemik.
– Niezupełnie. Zmieniamy się, poza tym ledwo wsiadłem na pokład, a poupychali nas do komór. Nie było wiele okazji do zapoznania się z innymi nieszczęśnikami.
Metodą prób i błędów Håkon w końcu zlokalizował odpowiedni panel, a potem zaczął żmudny proces przedzierania się przez systemy statku. W końcu dotarł do kontroli atmosfery.
– Wygląda na to, że wszystko działa jak powinno. Nic nie zostało uszkodzone.
– Tyle wiem sam, skoro mogę wziąć oddech i nie wyzionąć przy tym ducha – odparł Dija Udin. – Mów, gdzie jest największe stężenie CO2.
– Na mostku.
– A oprócz tego?
– Nigdzie – powiedział Lindberg, obracając się do swojego towarzysza. – Na całym statku nie ma nikogo oprócz nas.
7
Przesunąwszy się w bok, Nozomi pozwoliła przełożonemu spojrzeć na krótki przekaz.
– Rah’ma’dul – przeczytał.
Przez moment oboje milczeli, wpatrując się w słowo widniejące na wyświetlaczu. Opadła ich zupełna konsternacja. Mimo ponowienia prośby o kontakt, nikt z Accipitera się nie odezwał. Pojawiało się tylko jedno słowo. Gdy Ellyse wypowiedziała je w myśli, zabrzmiało niepokojąco. Przypuszczała, że nie bez powodu.
– Co to znaczy? – zapytał Loïc.
– Nie mam pojęcia, panie majorze. Poza lingua universalis znam szereg języków, ale nigdy nie spotkałam się z takim wyrażeniem.
– Potrzeba nam jakiegoś lingwisty – odparł, prostując się. – Mamy kogoś na pokładzie?
– Mnie.
Jaccard pokiwał głową. Z zasady radiooperator miał najwięcej do powiedzenia w sprawach językowych i trudno było przypuszczać, by ktokolwiek dysponował większą wiedzą.
– Mimo to roześlij ten przekaz do wszystkich komputerów w sieci.
– Tak jest.
– Może ktoś skojarzy – dodał, po czym zaczął nerwowo skubać dolną wargę. – I wyświetl mi listę wszystkich pasażerów Accipitera. Chcę mieć też narodowości.
Ellyse zaczęła przeglądać wykaz załogantów. Kilkudziesięciu z USA, niemal setka z Unii Europejskiej, trochę z Azji, Afryki, Oceanii. Był tam przekrój ras i nacji z całej planety, nie bez powodu zresztą – Ara Maxima miała także wymiar polityczny.
– Nie ustalimy niczego na tej podstawie – odezwała się.
– Przejrzymy narodowości.
– Rah’ma’dul nie brzmi jak żaden znany język.
– Czy ja wiem? – zastanowił się Jaccard. – Ma w sobie coś z arabskiego, może z jakiegoś dialektu afrykańskiego?
– Przepuściłam od razu przez translator. Żadnych wyników.
– Może nie wyłapał odmiany.
Była taka możliwość, ale tylko teoretyczna. Nozomi sądziła, że ktokolwiek nadał przekaz, nie miał nic wspólnego z ziemskimi dialektami. Nie było to wołanie o pomoc ocalałego załoganta – raczej wiadomość stanowiąca wypowiedzenie wojny.
Przejrzeli listę krajów, z których pochodzili członkowie załogi, po czym zgodnie uznali, że był to czas stracony.
– Nie mam zamiaru się poddać – zadeklarował Loïc. – Chcę wiedzieć, co to znaczy, zanim Kennedy wejdzie w przyświetlną.
– Nie pan jedyny.
– Dowiedz się tego, Ellyse.
– Tak jest.
– Poproś o pomoc, kogo musisz. Wydam odpowiedni rozkaz, jeśli będzie trzeba.
– Rozumiem.
Gdy major się oddalił, Nozomi wzięła głęboki oddech i przez moment się zastanawiała. Wyświetliła listę pasażerów swojego okrętu, a potem zaczęła wyławiać tych, którzy mogliby okazać się przydatni. Był pośród nich jeden historyk, kilku socjobiologów, antropolodzy… i szereg innych uczonych. Poprosiła ich o pomoc przez interkom, nikt jednak nie rozpoznał tego słowa.
Po dwóch godzinach Ellyse dała za wygraną. Wstukała wiadomość do majora, informując, że poniosła fiasko i zaczyna teraz przeglądać listę ochotników, by ustalić, który będzie najprzydatniejszy w kontynuowaniu Ara Maxima.
„Nie ma takiej potrzeby” – odpisał Jaccard. „Reddington dokonał wyboru”.
Niespecjalnie było z czym polemizować. Nozomi odgięła się na krześle i przyjrzała się ekranom przy swoim stanowisku. Po chwili na jednym z nich pojawił się licznik, a cichy dźwięk komputera pokładowego oznajmił, że rozpoczęło się odliczanie. Za czterdzieści pięć minut mieli wyruszać.
Ellyse dostrzegła, że otwiera się śluza na mostek. Po chwili próg przekroczyła Channary Sang, niska Khmerka, która formalnie robiła za szefa ochrony, zaś nieformalnie za największego upierdliwca na pokładzie. Sytuację pogarszał fakt, że Nozomi dzierżyła stopień chorążego, zaś nowoprzybyła porucznika.
Skinęły do siebie, a potem Channary zasiadła na stanowisku obok. Odchrząknęła znacząco, co Ellyse postanowiła zignorować.
– Kiedy wejdziemy do tych pieprzonych kokonów? – odezwała się Sang.
– Mniej więcej dwie godziny po starcie – odparła służbowym tonem Nozomi. – Zazwyczaj tyle zajmuje sprawdzenie wszystkich systemów.
– Jak dla mnie to absurd.
Nie po raz pierwszy Ellyse przekonała się, że Channary szuka okazji, żeby zamienić kilka słów. Niespecjalnie jednak ją to interesowało. Przez moment panowała błoga cisza.
– Ile zajmie nam podróż?
– Około pięćdziesięciu lat, pani porucznik.
– A więc tym bardziej to przedsięwzięcie pozbawione sensu – bąknęła Khmerka. – Zanim tam dolecimy, wszyscy pomrą. O ile już nie pomarli.
– Być może.
– Więc po co się fatygować?
– By kontynuować misję – odparła niechętnie Ellyse. – Ktoś musi doprowadzić Accipitera do celu.
– W porządku, załóżmy, że masz rację – powiedziała Channary, obracając się do rozmówczyni. – Uznajmy, że dowództwo spisało już ludzi na straty, liczy się tylko statek.
Nozomi skinęła głową.
– W takim razie dlaczego tak się spieszyć? Po co wysyłać jednostkę, która nie ma odpowiedniego zaplecza personalnego? Piętnastu ludzi? Niezła armia kolonizacyjna.
– Być może chcą dotrzymać terminu.
Plus minus pięćdziesiąt lat, pomyślała Nozomi.
– Nie kosztem misji, Ellyse. Nie pozwoliliby sobie na to.
Nozomi obróciła się ku Khmerce.
– Więc dlaczego tak się spieszą, pani zdaniem?
– Ty mi powiedz – odparła Sang, wskazując na szereg wyświetlaczy. – Bo przypuszczam, że ma to coś wspólnego z wiadomością, którą otrzymałaś.
– Nie sądzę.
Channary zamilkła, wzruszając ramionami. Przez moment obie wpatrywały się w krótki przekaz z pokładu Accipitera. Ellyse musiała przyznać, że argumenty jej rozmówczyni nie były pozbawione sensu. Jeśli dowództwo chciało uratować statek i misję – a nie załogę – nie było dobrego powodu, by tak się spieszyć. Rok w jedną czy drugą stronę nie robił żadnej różnicy, jeśli wziąć pod uwagę, ile czasu zajmie podróż. Skąd więc ten pośpiech? Nozomi nie mogła znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Zaczynała za to coraz bardziej obawiać się, że nie powróci z tej misji.
8
Dla zdrowia psychicznego Håkon przyjął, że sygnał na Alfa Centauri Bb wysłał jakiś automat. Dija Udin nie podzielał jego poglądu.
– Ale pierdolisz – skwitował. – Jeśli statek cokolwiek nadawał, to bynajmniej nie sam z siebie.
– Niekoniecznie, może…
– Pierdzielisz takie bzdury, że uszy więdną – uciął Alhassan. – Weź się w garść i przyznaj przed sobą, że cokolwiek rozbebeszyło załogę, nadało też wiadomość.
Lindberg wstał ze swojego miejsca, a potem przeszedł po mostku. Zrobił dwie rundki i opadł na fotel kapitański. Znajdował się w centralnym miejscu pokładu dowódczego, a siedzisko obracało się o trzysta sześćdziesiąt stopni. Z zagłówka wychodził HUD, niby przezroczysty kask, na którym wyświetlały się informacje o systemach Accipitera. A przynajmniej powinny, bo teraz, gdy Håkon go aktywował, zobaczył jedynie lakoniczną informację, że aktywy jest tryb oszczędzania energii.
Poziom CO2 sprawdzony, skwitował w duchu. Jedyne miejsce, w którym był wyższy, to mostek. Lindberg gorączkowo zastanawiał się nad tym, co im pozostało, by namierzyć osobę nadającą sygnał, ale miał pustkę w głowie. Od kiedy został wybudzony z diapauzy, czuł, że nieustannie balansuje na granicy paniki. Podobnie działo się zresztą z jego towarzyszem – i nie trzeba było specjalisty, by to stwierdzić. Obaj mieli huśtawki nastrojów, stali się drażliwi i nie potrafili odnaleźć się w natłoku własnych lęków.
– Będziesz teraz udawał dowódcę? – burknął Dija Udin. – Przypominam, że jestem wyższy stopniem. Głównie dlatego, że ty żadnego nie masz.
– Ale góruję nad tobą w każdej innej kwestii.
– Jak cholera – odparł Alhassan, wyłączając HUD w podłokietniku fotela. Wyświetlacz cofnął się sprzed twarzy Skandynawa i schował w zagłówku. Håkon podniósł się i znów zaczął chodzić po mostku.
Dija Udin obserwował to z rosnącym niepokojem, jakby spodziewał się, że za moment towarzyszowi zupełnie odbije.
– Co robisz?
– Usiłuję się skupić. Pomyśleć.
– Weź tabletkę – zaproponował Alhassan, wyciągając pudełko z pigułkami energetycznymi. Tym razem Lindberg skorzystał z propozycji, uznając, że może dzięki temu łatwiej będzie zebrać myśli.
Po kilkunastu minutach okazało się, że się nie pomylił. Stanął przy stanowisku nawigatora jak rażony piorunem, a potem wpił wzrok w oczy Dija Udina.
– Skafander – powiedział.
– Co skafander?
– Nadawca sygnału musiał wiedzieć, że będziemy namierzać zmianę w stężeniu dwutlenku węgla.
Dija Udin podniósł się z krzesła.
– Więc wziął kombinezon – dokończył Alhassan, po czym klepnął towarzysza w ramię. – Sukinkot siedzi gdzieś z hełmem na łbie i korzysta z przetwornika tlenu.
– Tak.
– Błysk twojego geniuszu mnie poraził, Lindberg. Jednak na coś mi się przydasz, prócz potencjalnego dania, którym się posilę, gdy skończą się zapasy.
Håkon uśmiechnął się pod nosem, a potem zasiadł przed najbliższym wyświetlaczem. Padło na stanowisko radiooperatora – postawnego Azjaty, z którego wyniesieniem mieli wcześniej nielichy problem. Miał pogruchotane kości i rozpłatane trzewia, przez co zostawił na swoim miejscu ciemną, lepką maź.
– Co robisz? – zapytał Dija Udin.
– Sprawdzam, gdzie brakuje skafandra.
Przesunął kilkakrotnie palcem po wyświetlaczu, a potem znieruchomiał.
– No? – ponaglił go Alhassan.
– Na całym statku brakuje tylko trzech kombinezonów – powiedział astrochemik. – Dwa zabraliśmy z niższego pokładu. Trzeci znajdował się tuż za śluzą. – Obrócił się w kierunku wyjścia i wskazał je wzrokiem.