Текст книги "Chór zapomnianych głosów"
Автор книги: Remigiusz Mróz
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 1 (всего у книги 23 страниц) [доступный отрывок для чтения: 9 страниц]
Remigiusz Mróz Chór zapomnianych głosów
Genius Creations
Bydgosz 2014
Spis treści
Dedykacja
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
O Autorze
Pamięci Piotra A. Dobkowskiego
(1949 – 2014)
Rozdział 1
1
Håkon Lindberg z trudem złapał oddech, budząc się z kriogenicznego snu. Przez przerażająco długi moment nie wiedział, gdzie się znajduje. Potem uświadomił sobie, że leży w przeszklonej komorze.
Nie powinien się wybudzić, jeszcze nie teraz.
Jak przez mgłę zobaczył pochylającą się nad nim postać. Zamrugał kilkakrotnie, ale obraz pozostał rozmazany. Gdy po szybie zaczęła ściekać krew, Håkon uświadomił sobie, że nikt się nad nim nie pochyla – na osłonie leżało ciało. Strużki czerwonej mazi oplatały szybę jak pajęczyna.
Lindberg wydał z siebie stłumiony krzyk.
Nie powinien tego widzieć. Miał pozostawać w diapauzie, aż okręt osiągnie cel podróży. Nawet w przypadku zagrożenia systemy statku nie powinny przerywać sztucznie indukowanego snu, gdyż astrochemik na nic nie przydałby się podczas kryzysu.
A mimo to był przytomny i z przerażeniem obserwował, jak posoka spływa po kapsule. Po chwili ciało się z niej zsunęło, a Lindberg spróbował się poruszyć. Kończyny ani drgnęły, za to udało mu się językiem wypchnąć z gardła metaliczną rurkę.
Wyświetlacz nad nim nie działał i Håkon nie wiedział, jak długo pozostawał w diapauzie ani co dzieje się na pokładzie. Oświetlenie przeszło w stan alarmowy, rozświetlając mrok czerwonymi, płomienistymi rozbłyskami.
Nagle kolejne ciało z impetem spadło na osłonę kabiny. Zanim się po niej osunęło, Håkonowi wydało się, że rozpoznał insygnia dowódcy. Trudno było jednoznacznie przesądzić – nieszczęśnik miał rozłupaną czaszkę, z której wylewało się mózgowie. Połowa twarzy była zmiażdżona, a obnażone, oblane krwią zęby sprawiały nieludzkie wrażenie.
Lindberg zamknął oczy i poczuł, że się trzęsie. Przemknęło mu przez myśl, że będzie następny.
Zaraz potem uniosła się przesłona komory. Zwłoki spadły na podłogę, a krew zaczęła skapywać na astrochemika. Ten wyrwał rurkę z gardła, zgiął się wpół i zaniósł chrapliwym kaszlem. Obezwładniający szum w głowie sprawiał, że nie mógł pojąć, co dzieje się wokół.
Wyskoczył z komory, zahaczając o jej brzeg. Zwalił się na ziemię, po czym przetoczył kawałek w bok, licząc, że cudem uniknie śmierci. O podniesieniu się nie było mowy. Nie słyszał nic poza ogłuszającym szumem, ale był przekonany, że wokół trwa kakofonia jęków i cierpienia. Nie ulegało wątpliwości, że ISS Accipiter zmierzał ku otchłani, wespół z całą załogą. Otwartą kwestią było, co się wydarzyło.
Gdy szmer ustał, astrochemik nie usłyszał niczego poza nieznajomym, zachrypniętym głosem.
– Przestań się toczyć jak poparzony.
Håkon poczuł, że mężczyzna złapał go za przegub dłoni. Obrócił się i spojrzał na pochylającego się nad nim człowieka. Zamrugał kilkakrotnie i niewyraźnie dostrzegł ogorzałą twarz, płaskie czoło, głęboko osadzone oczy. Nie przypominał sobie tego oblicza, ale nie było to nic nadzwyczajnego – na pokładzie Accipitera znajdowało się kilkuset załogantów. Lindberg znał może dwudziestu.
Próbował wychrypieć pytanie, ale struny głosowe jeszcze nie doszły do siebie po długiej diapauzie.
– Nie szarp się, wszystko jest w porządku – powiedział mężczyzna, patrząc na plakietkę z imieniem i nazwiskiem na kombinezonie astrochemika.
Dopiero wówczas Håkon zaskoczył i zrobił to samo. Dija Udin Alhassan. Kolorystyka jego uniformu świadczyła, że wchodził w skład korpusu nawigatorów. Było ich dziesięciu, góra piętnastu. Sama śmietanka załogi. Nawet nie zapuszczali się do mesy, gdzie podczas pierwszych kilku dni kotłowała się reszta.
– Dija Udin – przedstawił się mężczyzna, spoglądając na swoją plakietkę. Poklepał Håkona po ramieniu, a następnie potoczył wzrokiem wokół. – Makabra – dodał.
Lindberg skinął głową, choć sądził, że to określenie jest niedomówieniem.
Chwilę trwało, nim astrochemik wreszcie dobył głosu.
– Co się stało? – zapytał cicho, starając się podnieść.
– Nie wiem – odparł Alhassan. – Ale cokolwiek to było, wygląda na to, że obaj przeżyliśmy.
– Oby nie jako jedyni.
Dija Udin wzruszył ramionami.
– Szedłem tutaj z drugiej komory kriogenicznej – odezwał się. – Nikogo żywego po drodze nie widziałem.
– Co? – rzucił Lindberg, uświadamiając sobie, że rozmówca musiał zostać wybudzony z diapauzy jako jeden z pierwszych. W przypadku zagrożenia kolejność była jasna – najpierw dowódca i ochrona, potem nawigatorzy, mechanicy i cała reszta. Na końcu astrochemicy i inni badacze, którzy mogli tylko przeszkadzać.
– Co, do kurwy nędzy… – zaczął Håkon, wspierając się o ścianę i próbując wstać.
– Spokojnie.
– Spokojnie? – żachnął się Lindberg. – Rozejrzyj się wokół, człowieku.
Zatoczył ręką krąg, co kosztowało go trochę sił.
– Najważniejsze, że żyjemy – odparł Dija Udin. – Resztą będziemy się martwić, jak będziesz w stanie chodzić. A na razie bezpieczeństwo zapewnia nam to. – Poklepał się po kaburze, którą krzywo umocował do paska. Niewątpliwie po drodze zahaczył o zbrojownię, zabierając z niej służbową berettę.
Håkon z trudem oparł się plecami o ścianę i omiótł wzrokiem pomieszczenie. Znajdowała się tu co najmniej setka komór do diapauzy, wszystkie ustawione były w równych rzędach, jak mogiły na cmentarzu. Żadna nie przetrwała hekatomby. Z niektórych załoganci zdążyli wyjść, reszta zginęła w środku. Podłoga spływała krwią i wnętrznościami, w powietrzu unosił się smród ekskrementów.
– Podobno te osłony miały być nie do przebicia – powiedział Alhassan. – Ale najwyraźniej ktoś znalazł sposób.
– Obcy?
Dija Udin zaśmiał się pod nosem.
– Jesteś jednym z tych, którzy wierzą w inne cywilizacje, co? – zapytał, znów klepiąc Lindberga po ramieniu. Sprawiał wrażenie, jakby był w zupełnie innym świecie. – No tak, naukowiec. W Europlanet wszyscy chyba wierzycie w…
– To nie kwestia wiary, tylko prawdopodobieństwa – uciął Håkon, nie mając ochoty na płonne rozważania. Z trudem przełknął ślinę, uzmysławiając sobie, że większość rozbebeszonych ciał wokół to w istocie jego znajomi, inni pracownicy Europlanet.
– Będziesz rzucał freski? – zapytał Alhassan.
– Co?
– Będziesz rzygać? Wyglądasz, jakby ci podchodziło.
– Nie – odparł Lindberg, patrząc na rozłupaną czaszkę dowódcy, który chwilę wcześniej osunął się na jego komorę. – Dlaczego on tu jest?
Dija Udin obrócił się w kierunku przełożonego.
– Przecież w tej kabinie byliśmy tylko my, Europlanet wynajął ją specjalnie…
– Bo byliście wybudzani jako ostatni – odparł Alhassan, również opierając się przy ścianie. – Dowódca musiał uznać, że to ostatnie miejsce, gdzie spotka kogoś żywego.
Håkon potrząsnął głową.
– Opowiedz mi, co się stało. Od początku do końca. Byłeś przecież na mostku, prawda?
– Nie – odparł nawigator, wpijając wzrok w mrugające na czerwono oświetlenie. Wziął głęboki oddech. – Coś musiało nawalić. Obudziłem się jako jeden z ostatnich.
Astrochemik spojrzał na ciało kapitana, zastanawiając się, jaka broń mogła rozpłatać mu czaszkę w ten sposób. Z pewnością nie beretta jego rozmówcy, ale mógł przecież użyć czegoś o większym kalibrze. Zbrojownia stała przed nim otworem.
– Kto to zrobił? Jak… dlaczego? – zaczął mamrotać naukowiec.
– Wszystkiego się dowiemy, zapewniam cię.
Håkon spojrzał na swojego towarzysza.
– Czego więcej byś chciał? – żachnął się Dija Udin. – Nie mam żadnych odpowiedzi. Po drodze wszędzie widziałem takie same obrazki jak tutaj.
– Ktoś nas zaatakował? – zapytał Lindberg.
– Słuchasz mnie w ogóle?
– Obca cywilizacja? Nawiązaliśmy…
Alhassan obrócił się powoli do astrochemika, a następnie przywalił mu z otwartej dłoni. Håkon potrząsnął głową, ale nawet się nie odsunął. Uświadomił sobie, że jego instynkt samozachowawczy szwankuje.
– Jak odzyskasz siły, pójdziemy na mostek – powiedział Dija Udin.
– Ale…
– Mam cię strzelić jeszcze raz? Bo mogę tak bez końca.
Lindberg spojrzał na otwarty właz do korytarza. Jego umysł powoli zaskakiwał na odpowiednie tory.
– Ktokolwiek to zrobił…
– Albo cokolwiek – zauważył Alhassan.
– Może nadal tu być, czyhać gdzieś na nas – dokończył Håkon. – Dowódca padł na moment przed tym, jak otworzyłeś moją kabinę.
Dija Udin spojrzał na rozmówcę i przez moment trwał w bezruchu. Potrząsnął głową, po czym podniósł broń poległego dowódcy i wsadził ją naukowcowi w rękę.
Lindberg zważył berettę w dłoni. Wprawdzie nie umiał się nią posługiwać, ale przypuszczał, że nie będzie miało to żadnego znaczenia. Cokolwiek wyrżnęło całą załogę w pień, poradzi sobie także z dwoma niedobitkami. O ile to nie sam Alhassan sprowadził na Accipitera zagładę.
2
Odczekali dobry kwadrans, wbijając wzrok w otwartą śluzę po drugiej stronie pomieszczenia i czekając. Nic się nie pojawiło, z korytarza nie doszły ich żadne dźwięki. Oświetlenie alarmowe nadal wypełniało wnętrze Accipitera czerwonym blaskiem.
– Trzeba się ruszyć – powiedział Dija Udin. – Proponuję zacząć od mostka. Ryba zawsze psuje się od głowy, ale w ISS-ach najdłużej wytrzymuje właśnie łeb.
Håkon skinął głową. Na tym etapie był gotów zrobić wszystko, byleby dowiedzieć się, co wydarzyło się na pokładzie. Nawet, jeśli miałby połączyć siły z tym, który ich wszystkich pomordował.
– Idziesz?
– Tak – odparł Lindberg.
Ruszyli w kierunku wyjścia, powoli i ostrożnie.
– Skąd w ogóle jesteś?
– Europlanet.
– Tyle widzę. Miałem na myśli to, gdzie się urodziłeś, wychowałeś, pierwszy raz zanurzyłeś się w kobiece włości. Chyba, że wolisz facetów? Z naukowcami nigdy nie wiadomo.
Wyszli na korytarz. Alhassan omiótł go wzrokiem, trzymając palec na spuście beretty.
– No? – ponaglił Håkona.
– Federacja Skandynawska.
– Szwecja? Norwegia? – dopytał Dija Udin, gdy ruszyli w kierunku jednej z wind.
– Federacja.
– Oho, widzę, żeś unionista. W porządku, wybacz, że pytałem.
Lindberg zbył tę uwagę milczeniem, nie mając ochoty wdawać się w polityczne memłanie.
Mijali całe stosy trupów. Wszystkie w nienaturalnych, wykręconych pozach, z cierpieniem zastygłym na twarzach. Jakby śmierć była niewystarczająca. Jakby ktoś zadbał o pośmiertną udrękę.
– Truchło na truchle – zauważył Alhassan.
– Co?
– Tylko mówię. Chcę nawiązać rozmowę. Wymianę myśli.
– Jesteś nienormalny, człowieku? – zapytał astrochemik, patrząc na towarzysza niedoli. Naraz jednak uświadomił sobie, że lepiej będzie, jeśli skupi się na korytarzu i stosach martwych załogantów. Gdzieś pośród nich mógł znajdować się ktoś, kto cudem ocalał.
– Chciałem po prostu pogadać.
– Mhm – mruknął Håkon.
– Poza tym zastanawiam się, co mogło ich tak rozbebeszyć – ciągnął dalej Dija Udin. – Nie wygląda mi to na robotę wykonaną ludzką ręką.
– Mówisz z doświadczenia?
Alhassan zatrzymał się i obrócił do swojego towarzysza.
– Rozumiem, że jesteś w szoku – zaczął. – I może ci się wydawać, że jako jedyny ocalały, miałem z tym coś wspólnego. Ale ja mogę to samo powiedzieć o tobie.
– Niezupełnie. Ty znalazłeś mnie w komorze.
– Mogłeś do niej wskoczyć zaraz po tym, jak wyrżnąłeś całą załogę.
– Sam otworzyłeś kapsułę. Widziałeś, że byłem w diapauzie.
– Mogłeś udawać.
Przez moment patrzyli sobie prosto w oczy. Żaden z nich nie miał ochoty ciągnąć dalej tej rozmowy, ale Håkon przypuszczał, że jeszcze nieraz do niej wrócą. O ile przeżyją na tyle długo.
Astrochemik odchrząknął i wskazał korytarz prowadzący do windy.
– Idziemy? – zapytał.
Alhassan skinął głową. Ruszyli, lawirując pomiędzy ciałami. Część była tak zmasakrowana, że nie sposób było rozpoznać twarzy. Ludzkie wnętrzności pokryły ściany, w niektórych miejscach przesłoniły boczne oświetlenie.
– Można się uczyć anatomii – zauważył Dija Udin. – Tam jelita, tu nerka…
Håkonowi zrobiło się niedobrze. Wszystko to sprawiało wrażenie, jakby ktoś wpuścił tutaj wściekłą, nieposkromioną bestię.
– Wszystkiego się dowiemy na mostku – dodał Dija Udin. Skandynaw nadal nie odpowiadał, więc powtórzył to jeszcze raz. Po chwili dał za wygraną. Obserwowali rozpłatane ciała i czuli, że śmierć podąża tuż za nimi.
Weszli do niewielkiej, czteroosobowej windy.
– Będzie działać? – zapytał Alhassan.
– Skąd mam wiedzieć?
– Jesteś naukowcem, nie?
– Astrochemikiem, nie specjalistą od wind.
– Jeden pies.
Håkon przesunął palcem po wyświetlaczu ściennym. Aktywował się, ale winda ani drgnęła. Na ekranie pojawiła się informacja, że systemy statku przeszły w tryb oszczędzania energii.
– Nie pojedziemy – powiedział Lindberg.
– Po co to ustrojstwo się, kurwa, włączyło?
– Samo się nie włączyło – odparł Håkon. – W sytuacji zagrożenia aktywuje się szereg systemów, ale nie oszczędzanie energii.
– A jednak coś wiesz. Nie masz całkiem pustego czerepa.
– Znam procedury awaryjne, to wszystko.
– Po jaką cholerę?
– To mój pierwszy lot. Wolałem…
– To twój pierwszy raz w przestrzeni? – Alhassan zaniósł się śmiechem, klepiąc Lindberga po plecach. – W takim razie gratuluję. Straciłeś dziewictwo z niezłą pompą.
Håkon wyszedł z windy i rozejrzał się. Wyobraził sobie dowódcę, który musiał biec tym korytarzem nie dalej jak dwa kwadranse temu. Zaraz za nim musiał pędzić Dija Udin – wszak od momentu, gdy Lindberg zobaczył trupa na komorze, do momentu, gdy uniosła się osłona, minęło ledwie okamgnienie. A droga z windy była tylko jedna.
Sukinsyn go gonił. Nie było innej możliwości.
Na razie astrochemik postanowił zatrzymać to przemyślenie dla siebie.
– Którędy dotarłeś na ten pokład? – zapytał, gdy Dija Udin wychynął na korytarz.
– Następną windą.
Przeszli kawałek, ale i ona nie działała. Alhassan wzruszył ramionami, po czym zabrał się za odmontowywanie klapy w suficie. Po chwili zrezygnował.
– Nie da rady, siedzi twardo – powiedział. – Pewnie to jakieś środki bezpieczeństwa. Konstruktor nie chciał, żeby królowa obcych dostała się do szybu, czy co tam wymyślacie sobie w tych swoich science fiction.
Håkon spuścił na to zasłonę miłosierdzia.
– Wcześniej działała – zarzekł się Dija Udin. – Jest inna droga?
– Nie wiem.
– Jako osoba żywo zainteresowana sytuacjami kryzysowymi, powinieneś to wiedzieć.
Lindberg sięgnął pamięcią do specyfikacji ISS Accipitera. Przed wylotem spędził kilka wieczorów przeglądając plany pokładów, ale nie analizował ich na tyle skrupulatnie, by pamiętać rozkład szybów ratunkowych. Zresztą nie wiedziałby nawet, jak otworzyć jeden z nich.
– Trudno – zawyrokował Alhassan. – Będziemy poruszać się po omacku, póki nie trafimy na występ w ścianie sugerujący, że…
– Włazy do szybów zostały tak skonstruowane, by nikt niepowołany ich nie znalazł – wtrącił Lindberg. – Względy bezpieczeństwa.
Pozwolił sobie na blady uśmiech, poniewczasie mitygując się, że nie powinien tak odnosić się do człowieka, który mógł wybić całą załogę.
– W takim razie co proponujesz, naukowcu?
– Myślę, że…
– Niech mnie chuj – przerwał mu Dija Udin. – Która godzina?
Håkon rzucił okiem na emanujący czerwienią wyświetlacz obok. Po piątej czasu Zulu. Wskazał go towarzyszowi, a ten natychmiast rozejrzał się wokół, jakby starał się umiejscowić względem jakiegoś abstrakcyjnego punktu.
Zaklął jeszcze kilka razy pod nosem, a potem uniósł otwarte dłonie na wysokość głowy, jednocześnie ją pochylając.
– Allahu akbar. – Skrzyżował ręce na piersi, a potem znów je uniósł. – Allahu akbar. Allahu akbar. Allahu akbar. Aszhadu an la Ilaha Illal-lah.
Håkon obserwował to z rosnącą konsternacją, podczas gdy jego towarzysz powtarzał tekst modlitwy, a po chwili padł na ziemię i zaczął wykonywać czołobitne pokłony. Skandynaw rozejrzał się wokół, przełykając ślinę.
– Aszhadu anna Muhammadan Rasulullah.
Lindberg przypuszczał, że nawet jeśli załoga nie zdołała nadać sygnału alarmowego, musiały to zrobić systemy Accipitera. Mimo że znajdowali się wiele parseków od Układu Słonecznego, ansibl sprawdzał się bezbłędnie. Problemem nie była komunikacja, a to, jak wysyłać człowieka w kosmos z prędkością większą niż światło.
– Allahu akbar. La Ilaha illal-lah.
Podczas gdy Alhassan zawodził w najlepsze, Håkon podjął decyzję. Było kilka możliwości działania, z czego tylko jedna zdawała się być dobra. Nie była bezpieczna, ale dzięki niej przynajmniej istniała szansa, by dostać się na mostek.
Poczekał, aż muzułmanin zakończy modły, przyglądając się temu z zaciekawieniem. Po raz pierwszy widział człowieka zmawiającego modlitwę. Takie rzeczy stanowiły tabu – i od kilku dekad było nie do pomyślenia, by ktokolwiek spoza wspólnoty obserwował jej praktyki religijne.
W końcu Dija Udin wyrecytował cały tekst i podniósł się z podłogi.
– Koniec? – zapytał Lindberg.
– Opuściłem sobie tym razem suplikacje. Normalnie odmawiam trzy ostatnie sury i trzy razy astagfirullah. No, ale normalnie też się obmywam, co w tej sytuacji byłoby problematyczne.
Alhassan omiótł wzrokiem korytarz i wypatrzywszy niewielką torbę, sięgnął po nią.
– Trzeba zacząć zbierać zapasy – powiedział, po czym przekonał się, że jest pusta. – Wpadłeś na to, jak dostać się na mostek i znaleźć odpowiedzi na kilka pytań?
– Mniej więcej.
Dija Udin spojrzał na astrochemika pytająco, odrzucając torbę i łowiąc spojrzeniem kolejne znalezisko.
– To znaczy? – dopytał.
– Nie znajdziemy żadnego włazu, to jasne. Nie wyjdziemy też z wind do szybu.
– Ano nie, jak pokazuje praktyka.
– Ale możemy opuścić statek.
– Co? – zapytał nawigator, zrywając podręczną saszetkę z ramienia jakiegoś trupa. Otworzył ją i przejrzał zawartość. Nie znalazłszy nic cennego, umocował ją sobie na przegubie dłoni. – Chcesz skorzystać z kapsuły ratunkowej?
– Nie.
– Więc o co chodzi? – zapytał Dija Udin.
– Włazy zewnętrzne nie są ani ukryte, ani zaryglowane.
– Jednak jesteś mędrcem.
– Wskoczymy w kombinezony i przejdziemy po poszyciu aż do pokładu, z którego…
– Cofam, co powiedziałem.
Håkon znów uśmiechnął się blado. Przez moment patrzyli na siebie niepewnie, po czym muzułmanin skinął głową. Idąc w kierunku najbliższego włazu, przetrząsali wszystkie torby, plecaki i inne podręczne bagaże, na jakie natrafili. Wzbogacili się o kilka sztuk broni, ale nic poza tym. Z kilku strzelano – najwyraźniej bez skutku.
W końcu dotarli do włazu, którego ekipy techniczne używały do napraw. Przeszli przez grodź i znaleźli się w niewielkim, podłużnym pomieszczeniu. Gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły, ściany się rozsunęły i zobaczyli kilka par kombinezonów.
– A co, jeśli lecimy? – zapytał Alhassan. – Otworzymy właz i zaraz nas wyssie.
– Nie ma znaczenia, czy się poruszamy.
– Nie?
– Nie.
– Kłamiesz, naukowcu. Widzę, że nie masz o tym bladego pojęcia.
– Jestem astrochemikiem. Muszę wiedzieć choć trochę o przestrzeni kosmicznej i próżni. Ty też powinieneś, jako nawigator.
– Gówno prawda. Ja tylko wprowadzam odpowiednie dane.
Dija Udin podszedł do włazu i popukał weń, jakby miało to pomóc w ustaleniu, czy statek się porusza.
– Poza tym włączyło się oszczędzanie energii. Napęd jest jednym z najbardziej energochłonnych elementów, więc…
– Gdybasz sobie, a tu chodzi o nasze życie – uciął muzułmanin.
Håkon spojrzał na swojego towarzysza powątpiewająco, a potem sięgnął po górną partię kombinezonu. Zamknął ją na torsie, po czym włączył osłonę głowy.
– Zaraz będę dekompresować ten luk, więc radzę ci też narzucić coś na siebie.
– Widzę, że humor ci wraca razem z kolorami – odparł Alhassan.
– Po prostu chcę wiedzieć, co się stało.
Ale nie był tego taki pewien. Czasem niewiedza była błogosławieństwem.
3
Nozomi Ellyse siedziała na mostku, przy stanowisku radiooperatora. Dzień pokładowy zaczął się niedawno i miał być kolejnym leniwym epizodem w niekończącej się monotonii podróży.
Gdy tylko odebrała wiadomość z przekaźnika na Alfa Centauri Bb, wiedziała, że będzie inaczej.
Natychmiast odsunęła stojącą na pulpicie kawę, a potem obróciła się przez ramię. Na służbie było tylko kilka osób, mostek świecił pustkami. Dowódca jak zwykle znajdował się w swojej kajucie, stamtąd koordynując działania. Osobliwy typ samotnika. Ostatnim razem Nozomi widziała go, gdy opuszczali suchy dok.
Przesunęła palcem po ekranie i wklepała wiadomość do pierwszego oficera: „Transmisja z α Cen Bb. Priorytet 1”.
Po chwili zastępca dowódcy stanął tuż za nią.
– To pewne? – zapytał.
– Jest potwierdzenie.
Priorytet 1, zarezerwowany dla komunikatów o grożącym statkowi niebezpieczeństwie, nadawano wyłącznie, gdy nie było już innego wyboru. Był to ISS-owy odpowiednik przelękniętego wołania o pomoc.
– Coś jeszcze?
– Czeka transmisja z Ziemi.
– Wrzuć na ekran – odparł pierwszy oficer, przyjmując postawę zasadniczą.
Chwilę trwało, nim ansibl zaskoczył. Na ekranie przed Ellyse pojawił się czarnoskóry mężczyzna w generalskim mundurze, który sprawiał wrażenie, jakby przed momentem wyszedł z najgorszej stypy w swoim życiu.
– Loïc Jaccard, ISS Kennedy – odbębnił formalności pierwszy oficer, salutując.
Nozomi widziała po rozmówcy, że liczył na obecność ich zwierzchnika. Ten jednak w najlepsze… cóż, trudno było stwierdzić, co robi. Do mesy nie zaglądał, nie korzystał z siłowni i nikt nigdy nie widział, by przemierzał korytarze. Od pewnego czasu – a ISS Kennedy przebywał już w przestrzeni dość długo – zaczęły na pokładzie panoszyć się plotki, że pułkownik zasnął na wieki.
– Gdzie dowódca? – zapytał czarnoskóry.
– U siebie, panie generale.
– Trudno. Nie będziemy czekać.
– Tak jest – odparł Loïc.
– Nasłuch na Alfa Centauri odebrał przekaz z Accipitera. Znany wam jest ten statek, majorze?
– Nie.
Generał westchnął.
– Jedna z długofalowych misji badawczo-kolonizacyjnych.
Nozomi kojarzyła Accipitera i dziwiło ją, że przełożony nie zna tego okrętu. Wprawdzie był jedną z kilkudziesięciu jednostek, jakie pół wieku temu opuściły Ziemię, ale oficerowie powinni znać je wszystkie.
– Ara Maxima – dodał generał.
O ile nazw statków można było nie pamiętać, o tyle każdy mieszkaniec Ziemi znał nazwę misji. Miała na celu rozproszenie ludzkości pomiędzy gwiazdami – kilkadziesiąt załóg złożonych ze starannie wyselekcjonowanych ochotników znajdowało się w głębokiej kriostazie, wciąż czekając, aż ich okręty dotrą do celu. Minęło przeszło pięćdziesiąt lat, ale żaden z nich nie osiągnął miejsca przeznaczenia. Accipiter powinien przemierzać kosmos jeszcze przez dobre pół wieku, nim Ziemia cokolwiek od niego usłyszy.
ISS Kennedy był zaś jednostką krótkodystansową. Wprawdzie po rozpoczęciu misji Ara Maxima wszystkie statki zostały wyposażone w komory do diapauzy, ale znajdowało się ich na pokładzie raptem kilkanaście. Mógł realizować długie loty, ale w porównaniu do Accipitera był płotką.
Nozomi przypuszczała jednak, że przekaz od generała nieprzypadkowo trafił właśnie do nich. Wbiła wzrok w naznaczoną zmarszczkami twarz i czekała, aż padnie rozkaz.
– Co to za sygnał, panie generale? – zapytał Loïc Jaccard.
– SOS.
Ellyse spojrzała na majora, a on na nią.
– Napotkali… problem? – wydukał Loïc.
– Nie znam żadnych szczegółów, Jaccard – odparł generał, pocierając czoło. – Dziś o piątej nad ranem otrzymaliśmy ansiblem zautomatyzowany przekaz SOS. Wiemy tyle, że Accipiter dryfuje w odległości szesnastu parseków od Ziemi, niedaleko Mi Arae w gwiazdozbiorze Ołtarza. Nie jest jasne, dlaczego.
Jaccard przełknął ślinę.
– Załoga została wybudzona? – zapytał.
– Tak. Sygnał świadczył, że diapauza została przerwana. – Rozmówca zrobił pauzę. – I nie chodzi o najwyższych rangą oficerów, a o całą załogę. Wszystkie komory kriogeniczne zostały otwarte. Nie muszę chyba dodawać, że najprawdopodobniej spowodowało to tak wielki spadek mocy, iż ten statek nie będzie w stanie dokończyć misji.
Major pokiwał głową, skubiąc dolną wargę.
– I możesz także domyślić się, że Kennedy ma za zadanie sprawdzić, co się tam stało.
– Tak jest.
– Ile macie komór?
Jaccard spojrzał na Nozomi.
– Piętnaście, panie generale – powiedziała.
– A załogantów?
– Przeszło pięćdziesięciu – odparł Loïc, aktywując mapę nieba na ekranie obok. – Weźmiemy tylko podstawowy personel, resztę zostawimy na najbliższej placówce badawczej.
– Świetnie. Konieczne jest oczywiście podpisanie odpowiednich dokumentów.
– Rozumiem.
– Wchodzą w grę tylko ochotnicy. Nie chcemy obudzić się za sto czy dwieście lat z ręką w nocniku i pozwami o zmuszanie do diapauzy.
– Zadbam o to, generale.
– Jeśli jest możliwość, zadbajcie też o to, by wasz dowódca wybudził się ze swojego własnego snu kriogenicznego.
Oficerowie przez chwilę wymieniali się uwagami, ale Nozomi ich nie słuchała. Wpatrywała się w twarz generała nieprzytomnym wzrokiem. Pięćdziesiąt lat snu? Nigdy nie pisała się na takie mecyje. Kiedy Kennedy dotrze do Accipitera, jej rodzina i znajomi dożyją już swoich dni. Zanim wróci, upłynie kolejne pięćdziesiąt lat – i to tylko z jej perspektywy. Dylatacja czasu sprawi, że na Ziemi minie znacznie więcej. Chyba że w tym czasie ktoś znajdzie sposób poruszania się szybciej od prędkości światła. Ale była to mrzonka, zawsze powtarzana każdemu, kto decydował się na podróż w diapauzie.
– Skontaktujcie się ze mną, jak tylko załatwicie formalności – dodał generał. – Nie muszę mówić, że każda minuta się liczy. Im szybciej wylecicie, tym szybciej dowiemy się, co tam się, do cholery, stało.
– Nie ma z nimi żadnego kontaktu? – zapytał Jaccard.
Ellyse także kołatało się w głowie to pytanie. Nawet jeśli doszło do awarii lub ataku, a cała załoga zginęła, to systemy statku powinny same zaraportować dowództwu o tych wydarzeniach. Misja Ara Maxima była najdroższym przedsięwzięciem w historii ludzkości – i za wszystkie te pieniądze kupiono pewność, że każdy element został dopięty na ostatni guzik. Zabezpieczono wszystko, co było do zabezpieczenia. Zadbano nawet o to, by nie dało się wejść do szybów z windami.
– Kompletny blackout – powiedział generał. – Accipiter nie nadaje.
– Może został zniszczony? Zawsze braliśmy pod uwagę, że zbłąkany kawałek…
– Nie. Ostatni przekaz dowodził, że żaden z systemów nie jest uszkodzony.
– Więc jak to możliwe?
Czarnoskóry pokręcił głową.
– Nie wiem, majorze. I za mojego życia się nie dowiem, bo zanim tam dotrzecie, dawno będą stawiać znicze na moim grobie.
Jaccard skinął głową i uśmiechnął się lekko, jak tego wymagała sytuacja.
– Media będą miały pożywkę – zauważył.
– Nie tylko media. Każdy, kto kiedykolwiek wieszczył istnienie pozaziemskiej cywilizacji, dostanie do ręki kolejny argument na poparcie swoich tez.
Nozomi nie podzielała tych teorii. Przypuszczała jednak, że teraz będzie musiała zrewidować swoje dotychczasowe założenia. Accipiter nie zatrzymał się sam z siebie, a załoga przecież po prostu nie wyparowała.
Ellyse pomyślała, że Jaccard może już liczyć na jednego ochotnika.
4
Otworzywszy śluzę, Håkon wychylił się i złapał za zewnętrzną poręcz. Biegła przez całą długość statku, a co kilka metrów znajdowały się owalne zaczepy, gdzie można było umocować linkę od kombinezonu.
– Pomodliłeś się w intencji tego, żebyśmy przeżyli? – zapytał Lindberg, stawiając pierwszy krok w próżni przestrzeni kosmicznej.
– Uznałem, że na to trochę za późno – odparł Dija Udin.
– Świetnie.
– Za to zadbałem o to, byśmy umarli szybko i bez cierpienia.
Håkon zaczepił się i przeszedł kawałek, trzymając się kurczowo poręczy. Obrócił głowę i przekonał się, że towarzysz podąża tuż za nim. Przemknęło mu przez głowę, że to samo mógł pomyśleć dowódca, gdy pędził po korytarzu.
– Dawaj, dawaj – ponaglił go Alhassan. – Chcę to mieć za sobą jak najszybciej.
– Staram się, ale cały czas z tyłu głowy dzwoni mi sygnał alarmowy, że lepiej byłoby mieć cię przed sobą, niż za.
– Ja nie z tych, kolego. Nie zaatakuję cię od tyłu.
Håkon pokręcił głową, z trudem przełykając ślinę. Odbywał kilkanaście rund szkolenia na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, ale zawsze widział przed sobą Ziemię lub Księżyc. Tutaj była tylko pustka, gdzieniegdzie rozświetlona jaśniejącymi gwiazdami. Nie miał pojęcia, gdzie się znajdują ani jak daleko od celu okręt przeszedł w dryf.
Lindberg rozglądał się także po to, by upewnić się, że w okolicy nie ma żadnego obcego statku. Z ulgą stwierdził, że – przynajmniej po tej stronie Accipitera – jest tylko pustka.
– Dija Udin.
– No?
– Jesteśmy na wysokości pierwszego pokładu.
– Żadna nowość.
– Podciągnij się na wyższą poręcz i zobacz, co jest po drugiej stronie – powiedział Lindberg, patrząc po kadłubie.
– Nie.
– Trzeba sprawdzić.
– Z tym nie dyskutuję, ale ty nadajesz się bardziej.
– Niby dlaczego?
– Jesteś naukowcem, prawda?
– A ty nawigatorem. Lepiej znasz gwiazdy, powinieneś dokonać triangulacji naszej pozycji na ich podstawie, a potem wyczarować…
– Moment, hola, kolego – uciął Alhassan. – Potrafię obsługiwać systemy nawigacyjne, nie lecieć na oko.
Håkon nie miał zamiaru dłużej się przekomarzać. Zatrzymał się kawałek dalej, w miejscu, gdzie zaczynała się poręcz prowadząca na wyższy poziom. Zaczepił się, a potem podciągnął. Kątem oka widział stan przetwornika tlenu – wszystko było w porządku. Zresztą, nawet gdyby urządzenie nawaliło, miałby dobrych kilka godzin na butli. Nie ma się co spieszyć.
Dotarłszy na grzbiet statku, przekonał się, że Dija Udin podąża tuż za nim. Obaj niemal równocześnie przechylili się na drugą stronę.
– Ożeż, kurwa, w mordę – ocenił Alhassan. – Co to jest?
– Nie wiem. Gwiazda.
– Widzę, że gwiazda, ale jaka?
– Wiem tyle, ile ty – odparł Håkon. – Wygląda, że jest bardziej masywna niż Słońce. Typ widmowy może G3, trochę ciemniejsza od naszej gwiazdy. I sprawia wrażenie większej, ale nie wiem, jak daleko się znajdujemy.
– Widzisz? Jak się postarasz, możesz coś wyłuskać z łepetyny.
– W niczym nam to nie pomaga.
– Przeanalizuj jakieś kąty, wzory, paralaksy, i…
– Nie jestem w stanie stwierdzić niczego ponad to, co już ci powiedziałem – odparł Lindberg, omiatając wzrokiem okolicę. Odetchnął z ulgą, nigdzie nie widząc żadnego statku.
Po chwili jednak dostrzegł co innego.
– Dija Udin.
– Widzę – odparł. – Jesteśmy w jakimś systemie planetarnym.
– Gazowe olbrzymy – powiedział nieobecnym głosem Håkon. – Wielkości Urana, może większe… – dodał, wskazując trzy ciała niebieskie orbitujące wokół gwiazdy.
– Skąd wiesz?
– Widzę przecież.
– Mało widać – odparł Alhassan, mrużąc oczy. – Równie dobrze mogą to być planety podobne Ziemi.
– Jak się przyjrzysz, zobaczysz, że to planety trzeciej klasy w skali Sudarskiego.
– E tam.
– Nie masz pojęcia, co to za skala, co?
– Nie – odparł Dija Udin, obserwując z niepokojem trzy niewielkie punkty.
Håkon czuł, że serce wali mu jak młotem. Wisiał na niewielkim zaczepie w próżni i obserwował obce światy. Zdawały się być na wyciągnięcie ręki.
– Nieprzypadkowo się tu znaleźliśmy – powiedział Alhassan.
– Może i nie.
– Na którejś z tych planet może być życie.