355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Stanislav Lem » Opowieści o pilocie Pirxie » Текст книги (страница 4)
Opowieści o pilocie Pirxie
  • Текст добавлен: 20 сентября 2016, 18:34

Текст книги "Opowieści o pilocie Pirxie"


Автор книги: Stanislav Lem



сообщить о нарушении

Текущая страница: 4 (всего у книги 27 страниц)

I, oczywiście, natychmiast pomyślał o haczyku.

– Czekajże, kochany – powiedział do siebie Pirx i znienacka dał takie hamowanie, jakby właśnie wyskoczyła przed nim co najmniej planetoida – chociaż radar wciąż był pusty, a ekrany nie wskazywały nic. Mimo że odruchowo zgiął kark i przyciągnął brodą do piersi, jak mógł, czując zarazem, że automat błyskawicznie wypełnia jego kombinezon dodatkową porcją sprężonego tlenu, by przeciwdziałać szokowi deceleracji – na dobrą chwilę zamroczyło go.

Wskazówka grawimetru skoczyła na minus 7, zachybotała i spełzła powoli na minus 4. AMU 111 wytracił prawie trzecią część szybkości – robił już tylko 145 kilometrów na sekundę.

Gdzie było światełko? Przez moment zaniepokoił się, że w ogóle je zgubił. Nie, było. Ale daleko. Celownik optyczny pokazywał odległość – 240 kilometrów. Więcej przelatywał w dwu sekundach. A zatem – natychmiast po jego manewrze – ono też zredukowało gwałtownie szybkość!

Wtedy – później sam się dziwił, że dopiero wtedy – przyszło mu do głowy, że to jest pewno właśnie owo zagadkowe coś, które spotkali na swych patrolowych lotach Thomas i Wilmer.

Do tej chwili w ogóle nie myślał o niebezpieczeństwie. Teraz nagle zdjął go lęk. Trwało to bardzo krótko. Oczywiście, takie rzeczy nie mogą się zdarzać – ale gdyby to jednak było światło obcego statku, nie pochodzącego z Ziemi? Zbliżało się do niego wyraźnie, redukowało szybkość, miał je na 60 – 50 – 30 kilometrów – sam dodał odrobinę i aż się zdumiał, jak momentalnie urosło – wisiało mu na dwu kilometrach przed dziobem, znowu było tuż!

Z drugiej strony fotela znajdowała się w kieszeni lorneta, nocna, dwudziestoczterokrotna – używa się jej tylko wyjątkowo, kiedy na przykład popsuje się radar i trzeba podejść do jakiegoś satelity od jego ciemnej strony. Ale teraz bardzo się przydała. Powiększenie było takie, że miał światełko jakby niespełna sto metrów przed sobą – była to niewielka tarcza, biała jak mleko, ale jak mleko rozwodnione, mniejsza od widzianego z Ziemi Księżyca. Płynęły przez nią pionowe smużki przyćmień. A gwiazdy, kiedy je zakrywała, nie znikały od razu, ale dopiero po pewnej chwili, jak gdyby sam rąbek białej tarczki był trochę bardziej rozrzedzony i przezroczysty od jej środka.

Ale wokół mlecznej tarczki nic nie przesłaniało światła gwiazd. Na sto metrów – w lornecie – zobaczyłby statek wielkości szuflady. Nie było tam nic. Żadnego statku. Nie stanowiła niczyjego światła pozycyjnego ani wylotowego. Na pewno nie. Po prostu – samodzielne, latające, białe światełko. Można było zwariować.

Poczuł ogromną chęć strzelenia w mleczną tarczkę. Nie było to łatwe, ponieważ na AMU 111 nie ma żadnej broni. Regulamin nie przewiduje jej użycia. Pirx miał tylko dwie rzeczy, które mógł wystrzelić z kabiny: samego siebie i balonik-sondę. Statki patrolowe są tak skonstruowane, że pilot może wystrzelić siebie w hermetycznej osłonie na wstęgowym deceleratorze. Robi to tylko w ostateczności i, naturalnie, wystrzeliwszy się z rakiety, nie można już do niej wrócić. Pozostawał więc balonik-sonda. Jest to urządzenie bardzo proste – cienkościenny balon gumowy, pusty, zwinięty tak ciasno, że przypomina oszczep. Pokryty jest aluminiowym natryskiem, żeby go lepiej było widać. Często trudno jest polegać na wskazaniach aerodynamometru, czy wchodzi się już w atmosferę planety, czy jeszcze nie. Pilot chce zresztą wiedzieć, i to jest najważniejsze, czy rozrzedzony gaz nie rozpościera się właśnie przed nim – tam, dokąd leci. Wtedy wyrzuca balonik, który nadyma się automatycznie i pędzi z szybkością nieco większą od szybkości statku. Widać go jako jasną plamkę nawet na pięć – sześć kilometrów. Jeżeli wpadnie w rozrzedzony gaz, nawet bardzo rozrzedzony, zaczyna się grzać od tarcia i pęka. Wówczas pilot wie, że trzeba rozpocząć hamowanie. Pirx usiłował wycelować dziobem w mgławą tarczkę. Nie mógł mierzyć radarem, więc użył celownika optycznego. Trafić tak mały przedmiot na odległość prawie dwu kilometrów jest niezmiernie trudno. Mimo to usiłował strzelić – ale tarczka nie chciała mu się ustawić do strzału. Ilekroć zaczynał, manewrując delikatnie dyszą odchylającą, przesuwać dziób AMU – tarczka spokojnie odsuwała się w bok i znowu mknęła przed nim – w środku lewego ekranu gwiazdowego. Wykonała ten manewr cztery razy pod rząd – za każdym następnym nieco szybciej, jakby coraz lepiej orientowała się w jego zamiarach. Nie życzyła sobie mieć dziób AMU wycelowany w siebie dokładnie – leciała z drobnym, bocznym odchyleniem.

To było fantastyczne. Żeby dostrzec drobny ruch jego dzioba z odległości dwu kilometrów, tarczka musiałaby rozporządzać jakimś gigantycznym teleskopem – którego nie widział ani śladu. Mimo to wykonywała uniki może z półsekundowym opóźnieniem.

Niepokój jego rósł. Zrobił już wszystko, co mógł zrobić, żeby zidentyfikować ten niesamowity, latający obiekt – i nie posunął się ani o włos. I wtedy – siedząc nieruchomo, z rękami cierpnącymi pomału na dźwigniach – pomyślał naraz, że z tamtymi musiało być właśnie tak samo. Że spotkali światełko – usiłowali wywołać jego CQD, sądząc, że mają przed sobą jakiś dziwny statek – że, gdy nie odpowiadało, pogonili za nim – coraz szybciej – że pewno tak, jak on, badali je przez lornetę i dostrzegli smużące po tarczy, delikatne przyćmienia – może nawet strzelali do niego balonami-sondami, a potem – zrobili coś takiego, że już nie wrócili.

Kiedy sobie uświadomił, jak bliski jest tego samego losu, poczuł nie strach nawet, ale rozpacz. Było to całkiem jak w koszmarnym śnie – przez chwilę nie wiedział, czy jest sobą, Pirxem, czy Wilmerem – albo Thomasem. Bo wtedy musiało być dokładnie tak samo jak teraz – nie miał najmniejszej wątpliwości. Siedział jak sparaliżowany, pełen dogłębnej pewności, że nie ma już ratunku. Najokropniejsze zaś było to, że żadnego niebezpieczeństwa nie mógł się nawet domyślić – przestrzeń pusta… Pusta?

Tak, sektor był pusty, ale gonił przecież za światełkiem przeszło godzinę, dochodząc do 230 kilometrów na sekundę! Być może – nie, nawet całkiem prawdopodobnie – znalazł się już na samej granicy sektora albo ją nawet minął. Co było dalej? Następny sektor – 1009, dalszych półtora tryliona kilometrów próżni. Próżnia, ze wszystkich stron na miliony kilometrów nic, tylko próżnia – a w odległości dwu kilometrów od jego dziobu tańczyło białe światełko. Zaczął ze wszystkich sił myśleć, co mogli zrobić teraz – właśnie teraz – Wilmer albo Thomas. Wilmer i Thomas. Bo on – musi zrobić coś całkiem innego. Inaczej nie wróci.

Nacisnął jeszcze raz hamownice. Strzałka drgała. Leciał coraz wolniej. Miał już tylko 30, 22, 13, 5 kilometrów na sekundę. Już tylko 0,9. Już ledwo kilkaset metrów na sekundę – wskaźnik drżał delikatnie nad zerem. W rozumieniu regulaminu – zastopował. W próżni zawsze ma się jakąś szybkość – względem czegoś. Stanąć jak słup wbity w ziemię – nie można. Światełko zmniejszało się. Zostawało coraz dalej i dalej – było coraz bledsze – potem przestało maleć.

Zaczęło rosnąć – znowu się powiększało – aż zatrzymało się – jak on. W odległości dwu kilometrów od jego dziobu.

Czego nie zrobiliby Wilmer i Thomas? Czego na pewno by nie zrobili? Nie uciekaliby przed takim małym, parszywym, idiotycznym światełkiem, przed głupią, mleczną plamką!

Nie chciał zawracać – gdyby zrobił zwrot, straciłby je z oczu – miałby je za rufą, a to, co dzieje się za rufą, trudniej jest obserwować – trzeba wykręcać głowę do bocznego ekranu. A zresztą – nie chciał go mieć za rufą. Chciał je dokładnie, bez przerwy widzieć. A więc ruszył tyłem – używając dysz hamowniczych jako napędowych. Takie rzeczy też musi się umieć – to należy do elementarnego pilotażu. Miał minus l g, minus 1,6, minus 2, rakieta nie szła tak idealnie jak na zwykłym ciągu. Dziób chodził odrobinę na boki – hamownice są do zwalniania, nie do napędzania statku.

Światełko – jak gdyby się zawahało. Zostawił je przez kilka sekund malejące w przestrzeni, zakryło na chwilę Alfę Eridana, zeszło z niej, pląsało między małymi bezimiennymi gwiazdami – i pociągnęło za nim.

Nie chciało się odczepić.

– Tylko spokojnie – pomyślał – co mi może w końcu zrobić? Takie małe, świecące gówno. Co mnie to wszystko razem obchodzi? Mam patrolować sektor. Niech je cholera weźmie.

Myślał tak, ale, oczywista rzecz, ani na moment nie spuszczał oczu ze światełka. Od chwili spotkania upłynęły już prawie dwie godziny. Chwilami oczy zaczynały go piec i trochę łzawiły. Wytrzeszczał je, jak mógł, i wciąż leciał tyłem. Tyłem nie można lecieć za szybko. Hamownice nie są obliczone na ciągłą pracę. Leciał więc na ośmiu kilometrach na sekundę i pocił się.

Od pewnego czasu czuł, że coś się robi z jego szyją – jak gdyby ktoś odciągał mu szczypczykami skórę podgardla w dół, ku klatce piersiowej, i schło mu trochę w ustach – nie zwracał na to uwagi, miał coś ważniejszego na głowie od suchych ust i szczypania skóry na szyi. Potem parę razy zrobiło mu się dziwnie – przestał czuć położenie własnych rąk. Nogi czuł. Prawa naciskała pedał hamownicy.

Próbował poruszyć rękami, bo nie chciał spuścić oczu ze światełka. Podchodziło jak gdyby bliżej – może 1,9 kilometra od dziobu, może 1,8. Doganiało go?

Chciał podnieść rękę – nie mógł. Drugą – nie to nawet, żeby nie mógł! Nie czuł swoich rąk – jak gdyby w ogóle nie istniały. Chciał popatrzeć na nie – kark ani drgnął. Był napięty, sztywny jak pień.

Chwyciła go panika. Dlaczego do tej pory nie zrobił tego, co było jego świętym obowiązkiem? Dlaczego, po spotkaniu światełka, nie wywołał natychmiast przez radio Bazy i nie zameldował o nim?

Bo się wstydził. Wilmer i Thomas na pewno także się wstydzili. Mógł sobie wyobrazić śmiech, który wybuchłby w kabinie nasłuchu. Światełko! Białe światełko, które najpierw ucieka przed statkiem, a potem goni go! Rzeczywiście! Powiedzieliby mu, żeby się uszczypnął i zbudził.

Teraz było mu wszystko jedno – raz jeszcze spojrzał w ekran i powiedział: – AMU 111 Patrol do Bazy…

To znaczy: chciał powiedzieć. Ale nie mógł. Głos nie wydobył mu się ż gardła – tylko jakiś nieartykułowany bełkot. Wytężył wszystkie siły – z jego ust buchnął ryk. Wtedy – po raz pierwszy – oczy jego zeszły z gwiazdowego ekranu i padły na lustro. Przed nim, w fotelu pilota, w okrągłej, żółtej haubie, siedział potwór. Miał olbrzymie, obrzękłe, wybałuszone oczy, pełne piekielnej grozy, rozdarte na boki i w dół żabie usta – bełtał się w nich ciemny język. Zamiast szyi drgały mu jakieś napięte struny, dygocące bez ustanku, tak że dolna szczęka tonęła w nich – i ta maszkara o szarej, puchnącej gwałtownie twarzy, ryczała.

Usiłował zamknąć oczy – nie mógł. Chciał spojrzeć z powrotem w ekran – nie mógł. Potwór, przykrępowany do fotela, drgał coraz gwałtowniej, jakby chciał rozerwać pasy. Pirx patrzał na niego – bo nic innego nie mógł zrobić. Sam nie czuł żadnych drgawek – nic. Czuł tylko, że zaczyna się dusić – że nie może wciągnąć powietrza.

Słyszał gdzieś – tuż – potworne zgrzytanie zębów. Przestał już w ogóle być Pirxem – nic nie wiedział, nie miał nawet rąk ani ciała, została mu tylko noga, która naciskała hamownicę. Czuł, że zostaje mu tylko wzrok, coraz mętniejszy, i że zaczynają w nim pływać liczne, malutkie, białe światełka. Poruszył nogą. Zaczynała drżeć. Podniósł ją. Opuścił. Potwór w lustrze był szary jak popiół – toczył z gęby pianę. Oczy wylazły mu całkiem z orbit. Drgał.

Zrobił wtedy to jedyne, co jeszcze mógł. Zamachnął się nogą, wyrzucił ją w górę i z całej siły kopnął się kolanem w twarz. Poczuł okropny, świdrujący ból zmiażdżonych ust, krew buchnęła mu na brodę, oślepł. – Aaaaa – rzęził. – Aaaaa. To był jego głos.

Ból znikł gdzieś, znowu nic nie czuł. Co się działo? Gdzie był? Nie było go nigdzie. Nie było nic…

Tłukł, masakrował kolanem własną twarz, wierzgając jak obłąkany – ale ryk ustał. Usłyszał własny, łkający, krztuszący się krwią krzyk.

Miał już ręce. Były jak z. drewna i bolały tak strasznie przy każdym ruchu, jakby popękały w nich wszystkie mięśnie – ale mógł nimi ruszać. Po omacku zgrabiałymi palcami zaczął odpinać pasy. Złapał się poręczy. Wstał. Nogi trzęsły się pod nim, całe ciało miał jak porozbijane młotem. Chwycił się liny, przeciągniętej skosem przez sterownię, i podszedł do lustra. Oburącz oparł się o jego ramę. W lustrze stał pilot Pirx.

Nie był już szary – twarz miał całą we krwi, z rozbitym, spuchniętym nosem. Krew leciała z rozciętych ust. Policzki były jeszcze sine, obrzękłe, pod oczami – czarne nabiegnięcia, na szyi drgało coś jeszcze pod skórą, ale coraz słabiej, słabiej – i to był on, Pirx. Wycierał długo krew z brody, pluł, kaszlał, oddychał głęboko, słaby jak dziecko.

Cofnął się. Spojrzał w ekran. Statek leciał wciąż tyłem – już bez ciągu. Samym rozpędem. Biała tarczka płynęła za nim, za dziobem, w odległości dwu kilometrów.

Podszedł, trzymając się liny, do fotela. Nie mógł w ogóle myśleć. Ręce zaczynały mu się trząść, dopiero teraz, ale to był zwykły efekt, jaki następuje po szoku – to znał, tego się nie bał. Coś zmieniło się przed samym fotelem…

Wierzch kasety automatycznego nadajnika był wgnieciony. Pchnął pokrywę – spadła. W środku – pełno potrzaskanych części. Jak to się stało? Chyba on sam kopnął nadajnik. Kiedy?

Usiadł w fotelu, włączył dyszę odchylającą, wszedł w skręt.

Biała tarczka zawahała się, popłynęła przez ekran, doszła do jego brzegu – i, zamiast zniknąć, odbiła się od niego jak piłka! Wróciła na środek!

– Ty, bydlę! – krzyknął z nienawiścią i obrzydzeniem.

I przez takie świństwo omal sam nie przeszedł na „stałą orbitę”!! Jeżeli światełko nie uciekało przy skręcie poza ekran – znaczyło to, rzecz prosta, że go w ogóle nie ma – że produkuje je sam ekran. Bo ekran nie jest przecież oknem – rakieta nie ma żadnych okien. Ma urządzenie telewizyjne – na zewnątrz, w pancerzu, są obiektywy, a w środku – aparatura, transformująca ich impulsy elektryczne w obraz – na ekranie katodowym. Popsuła się? W taki dziwny sposób? Czy u Wilmera i Thomasa też? Jak to było możliwe? I – co się z nimi potem stało? W tej chwili miał co innego na głowie. Włączył awaryjny nadajnik.

– AMU 111 Patrol do Bazy – powiedział. – AMU 111 Patrol do Bazy. Jestem na granicy sektorów 1009 i 1010, strefa równikowa, wracam po wykryciu awarii… Kiedy Pirx wylądował w sześć godzin później, rozpoczęły się wielkie badania, które trwały miesiąc. Najpierw specjaliści zabrali się do aparatury telewizyjnej. Była to nowa, udoskonalona aparatura – wszystkie AMU Patrolu miały taką. Zamontowano ją przed rokiem i sprawowała się świetnie. Nigdy nie było najmniejszego defektu.

Po wielu mękach elektronicy wykryli wreszcie mechanizm powstawania światełka. Próżnia w rurach katodowych ekranu psuła się po kilku tysiącach godzin pracy – na wewnętrznej powierzchni ekranu powstawał ładunek błądzący, który stwarzał, kiedy patrzało się na ekran, obraz mlecznej plamki. Ładunek ten poruszał się w środku, podlegając dosyć skomplikowanym prawidłowościom. Kiedy statek ruszał przed siebie dużym zrywem – ładunek rozlewał się na nieco większej powierzchni, niejako rozpłaszczony na wewnętrznym szkle ekranu – wyglądało wtedy, jakby plamka zbliżała się do rakiety. Kiedy dawało się ciąg odwrotny – ładunek odpływał W głąb rury – a gdy przyspieszenie ustalało się i pozostawało niezmienne, ładunek powracał z wolna ku środkowi tarczy. Mógł się też poruszać po niej we wszystkich kierunkach, ale najchętniej skupiał się w samym środku – jeżeli rakieta szła po orbicie trwałej, bez ciągu.

– I tak dalej, i tak dalej – badania ładunku przeciągały się, a jego dynamikę opisywały sześciopiętrowe wzory. Okazało się też, że silniejsze bodźce świetlne rozpraszają ładunek. Koncentrował się tylko, gdy natężenie impulsów, przyjmowanych przez rurę, było nadzwyczaj słabe – takie, jakie panuje w próżni kosmicznej, z dala od słońca. Wystarczyło, żeby promień słoneczny raz liznął ekran – a ładunek rozpływał się i znikał na całe godziny.

Mniej więcej tyle stwierdzili elektronicy – powstała z tego cała książka, gęsto upstrzona matematyką. Następnie wzięli się do dzieła lekarze, psychologowie, znakomitości w dziedzinie astroneuroz i astropsychoz. I znowu po długich tygodniach okazało się, że błądzący ładunek pulsował (nieuzbrojonemu oku przedstawiało się to jako drobne przyćmienia pełznące przez świetlną tarczkę), częstość zaś powstających rozbłysków, zbyt krótkich, aby oko mogło je zarejestrować pojedynczo, nakładała się na tak zwany rytm kory mózgowej „theta” i rozhuśtywała wahania potencjału kory tak długo, aż przychodził nagły atak, podobny do epileptycznego. Okolicznościami, które dodatkowo sprzyjały jego wystąpieniu, był zupełny spokój zewnętrzny, brak jakichkolwiek bodźców, poza świetlnymi, i długotrwałe, nieruchome wpatrywanie się w migające światełko.

Fachowcy, którzy wszystko to wykryli, stali się oczywiście sławni. Elektronicy znają dziś na całym świecie efekt Ledieux-Harpera, polegający na powstawaniu ładunków błądzących w wysokiej próżni katodowej, astrobiologowie zaś – zespolony syndrom ataktyczno-katatoniczno-kloniczny Nuggelheimera.

Osoba Pirxa pozostała nie znana światu nauki i tylko bardzo uważni czytelnicy gazet mogli dowiedzieć się ze wzmianek, umieszczonych petitem w niektórych wydaniach popołudniówek, że to dzięki niemu los Wilmera i Thomasa, którzy, zwiększywszy do maksimum ciąg swoich statków i utraciwszy przytomność podczas pogoni za błędnym światełkiem, zaginęli w otchłaniach Kosmosu – nie grozi już żadnemu więcej pilotowi.

Tak więc sława ominęła Pirxa – ale on wcale się tym nie martwił. Nawet za sztuczny ząb, który wstawił sobie na miejsce wybitego kolanem, zapłacił z własnej kieszeni.

Albatros

Obiad składał się z sześciu dań – nie licząc przystawek. Wózki z winem toczyły się bezszelestnie po szklanych dróżkach. Nad każdym stołem paliła się wysoko lampa punktowa. Przy żółwiowej zupie światło było cytrynowe. Przy rybie prawie białe, z błękitnawym odcieniem. Kurczęta zalał róż, zmieszany z jedwabistą, ciepłą szarością. Przy czarnej kawie nie zrobiło się na szczęście ciemno – Pirx był już najgorszej myśli. Zmęczył go ten obiad. Obiecywał sobie, że odtąd będzie jadał na dolnym pokładzie – w barze. Gali było dla niego stanowczo za wiele. Cały czas musiał pamiętać o łokciach. W dodatku – toalety! Sala była wgłębiona – obwód wyżej, dno wpuszczone chyba o pół kondygnacji. Wyglądała jak gigantyczny, kremowozłoty talerz, obłożony najbardziej kolorowymi kanapkami świata. Sztywne, półprzejrzyste suknie szumiały za jego plecami. Bawiono się tam świetnie. Muzyka przygrywała. Snuli się kelnerzy – prawdziwi kelnerzy, każdy wyglądał na dyrygenta filharmonii. „Transgalaktik” gwarantuje: żadnych automatów w obsłudze – intymność – dyskrecja – szczera ludzka życzliwość – cała załoga żywa. Sami artyści swego fachu.

Pirx pił czarną kawę, palił papierosa i starał się znaleźć jakieś miejsce na sali, w które mógłby patrzeć. Spokojne miejsce, w sam raz dla odpoczynku. Sąsiadka podobała mu się. Na jej dekolcie czerniał płaski, chropawy kamyk. Nie żaden chryzopras, nie chalcedon. Nic ziemskiego, pewno coś z Marsa. Musiał kosztować majątek – wyglądał jak kawałek brukowca. Kobiety nie powinny mieć tyle pieniędzy.

Nie był zgorszony. Nie dziwił się. Obserwował. Z wolna rosła w nim ochota wyprostowania kości. Pokład spacerowy?

Wstał, skłonił się lekko, wyszedł. Przechodząc między graniastymi kolumnami, obłożonymi zwierciadlaną masą, zobaczył własne odbicie – spod węzła krawata widać było guzik. Kto zresztą nosił jeszcze takie krawaty? Poprawił kołnierzyk już na korytarzu. Wsiadł do windy. Pojechał na samą górę – na widokowy. Winda otwarła się bezgłośnie. Nie było tu ani żywej duszy. Ucieszył się z tego. Trzecia część zaklęsłego stropu przed szeregami leżaków ponad pokładem wyglądała jak gigantyczne, czarne okno, otwarte na gwiazdy. Leżaki ze stertami koców stały puste. W jednym z ostatnich tkwił ktoś, otulony po samą twarz – ten zdziwaczały staruch, który przychodził na obiad w godzinę po wszystkich i jadł sam w pustej sali, zakrywając twarz serwetką, kiedy poczuł czyjś wzrok.

Położył się. Niewidzialne paszcze klimatyzatorów pędziły w galerię pokładu nierówno falujący wicher, wrażenie było takie, jak gdyby wiało prosto z czarnych głębin nieba. Konstruktorzy, których zatrudniał „Transgalaktik”, znali się na rzeczy. Leżak był wygodny – wygodniejszy chyba od fotela pilotów, choć jego kształty opracowane były matematycznie. Pirx zaczął ziębnąć. Po to były koce. Owinął się nimi, jakby zapadł w puch.

Ktoś nadchodził. Schodami, nie windą. Sąsiadka z jadalnej. Ile mogła mieć lat? Miała na sobie jakąś całkiem inną suknię. A może to była w ogóle inna kobieta? Położyła się o trzy leżaki dalej. Otwarła książkę. Wicher szeleścił kartkami. Pirx patrzał teraz prosto przed siebie. Bardzo ładnie widać było Południowy Krzyż. Obcięty ramą okna jaśniał koniuszek Małego Obłoku, jaśniejsza plamka na czarnym tle. Pomyślał, że lot będzie trwał siedem dni. Przez siedem dni może się stać mnóstwo rzeczy. Poruszył się umyślnie. Gruby, złożony we czworo papier zaskrzypiał w wewnętrznej kieszeni na piersiach. Było mu dobrze na świecie – miejsce drugiego nawigatora czekało już na niego, znał dokładnie drogę: z Ziemi Północnej samolotem do Eurazji, i dalej, do Indii. Bilety stanowiły całą książeczkę – można ją było czytać, każdy blankiet innego koloru, podwójny, z odcinkami, talonami, złote brzeżki, wszystko, co „Transgalaktik” dawał pasażerom do ręki, wprost kapało od srebra albo złota. Pasażerka na trzecim leżaku była bardzo ładna. Chyba jednak ta sama. Należało coś powiedzieć – czy raczej nie? Bo niby się przedstawił. Nieszczęście mieć takie krótkie nazwisko – zanim się zaczyna, już się kończy. „Pirx” brzmi całkiem jak „iks”. Najgorsze rzeczy działy się zawsze przy rozmowach telefonicznych. Powiedzieć coś? Co?

Zaczynał się znowu męczyć. Na Marsie wyobrażał sobie tę podróż całkiem inaczej. Armatorzy z Ziemi zapłacili mu przelot – mieli jakieś interesy z „Transgalaktikiem”, zdaje się, i nie był to z ich strony wyszukany gest. On zaś, choć przelatał już prawie trzy miliardy, nigdy jeszcze nie leciał czymś takim jak Tytan. Frachtowce wyglądają zupełnie inaczej! Sto osiemdziesiąt tysięcy ton masy spoczynkowej, cztery reaktory głównego ciągu, szybkość podróżna 65 na sekundę, tysiąc dwustu pasażerów w samych pojedynczych i podwójnych kajutach z łazienkami, apartamenty, stała grawitacja gwarantowana, z wyjątkiem startu i lądowania, najwyższy komfort, najwyższa bezawaryjność, czterdziestu dwu ludzi załogi i dwustu sześćdziesięciu obsługi. Ceramit, stal, złoto, pallad, chrom, nikiel, iryd, plastyki, marmury kararyjskie, dąb, mahoń, srebro, kryształy. Dwa baseny. Cztery kina. Osiemnaście stacji bezpośredniej łączności z Ziemią – tylko na użytek pasażerów. Sala koncertowa. Sześć głównych pokładów, cztery widokowe, automatyczne windy, zamawianie z pokładu miejsc na wszystkich rakietach całego systemu – na rok naprzód. Bary. Sale gry. Dom towarowy. Uliczka rzemieślników – wierna kopia jakiegoś ziemskiego, staromiejskiego zaułka – z piwniczką win, gazowymi latarniami, księżycem, ślepym murem i kotami, które spacerują po tym murze. Palmiarnia. I diabli wiedzą, co jeszcze. Podróż musiałaby trwać miesiąc, żeby zdążył obejść to wszystko przynajmniej raz.

Pasażerka wciąż czytała książkę. Czy kobiety muszą farbować sobie włosy na taki kolor? Normalnemu człowiekowi robi się na taki widok trochę… Ale tej, tej było dobrze właśnie z tym kolorem. Pirx pomyślał, że gdyby miał w ręku palącego się papierosa, właściwe słowa od razu by się znalazły. Sięgnął do kieszeni.

Papierośnica, kiedy ją wyjmował – nigdy w życiu nie miał papierośnicy, tę dostał od Bomana, na pamiątkę, i nosił po przyjaźni – zrobiła się jakby trochę cięższa. Odrobinę. Ale był tego pewny. Przyspieszenie wzrosło? Nadstawił ucha. Aha.

Silniki ciągnęły mocniej. Zwykły pasażer wcale by tego nie usłyszał – maszynownia Tytana była oddzielona od mieszkalnej części kadłuba poczwórnymi grodziami izolacyjnymi.

Wybrał sobie bladą gwiazdkę w samym kącie ramy okiennej i dobrze miał ją na oku. Gdyby tylko przyspieszali, nie ruszyłaby z miejsca. Ale jeżeli drgnie…

Drgnęła. Powoli – nadzwyczaj powoli – płynęła w bok.

Skręt w długiej osi – pomyślał. Tytan leciał „tunelem kosmicznym”, w którym na drodze nie było nic – żadnych pyłów, meteorytów, nic, oprócz pustki. Tysiąc dziewięćset kilometrów przed nim pędził Pilot Tytana, którego zadaniem było dbać o wolną drogę dla olbrzyma. Po co? Na wszelki wypadek – chociaż i tak była wolna. Rakiety trzymały się ściśle rozkładu kursów, „Transgalaktik” miał gwarantowany lot bez zakłóceń po swoim wycinku paraboli – na zasadzie porozumienia, zawartego przez Zjednoczone Towarzystwa Astronawigacyjne. Nikt nie mógł mu wejść w drogę. Ostrzeżenia meteorytowe przychodziły teraz o sześć godzin naprzód – od czasu kiedy bezludne sondy patrolowały tysiącami sektory transuranów, rakietom przestało praktycznie grozić jakiekolwiek niebezpieczeństwo z zewnątrz. Pas – orbita miliarda meteorytów między Ziemią i Marsem – miał własną służbę patrolową, nadto zaś szlaki rakietowe przebiegały poza płaszczyzną ekliptyki, w której obraca się wokół Słońca grzechoczący Pas. Postęp – nawet od czasu kiedy Pirx latał na patrole – był ogromny.

Tytan nie miał więc najmniejszej potrzeby lawirować – nie mógł wymijać żadnych przeszkód, bo ich nie było. A jednak skręcał. Teraz Pinc nie musiał nawet patrzeć w gwiazdowe niebo – czuł to całym sobą. Gdyby mu się chciało, mógłby obliczyć krzywiznę łuku, znając prędkość statku, jego masę i tempo przesuwania się gwiazd.

Coś się stało – pomyślał. – Ale co?

Nie było żadnego obwieszczenia dla pasażerów. Czy ukrywają coś? Dlaczego? Na obyczajach panujących w luksusowych statkach pasażerskich znał się bardzo słabo. Znał się natomiast na tym, co może zdarzyć się w maszynowni, w sterowni… nie było tego znów tak wiele. W wypadku awarii statek utrzymałby poprzednią szybkość – alboby zwolnił. Tytan jednak…

Trwało to już cztery minuty. To znaczy – zwrot prawie o 45 stopni. Ciekawe. Gwiazdy znieruchomiały. Szli prostym kursem. Ciężar papierośnicy, którą Pirx wciąż trzymał w ręku, wzrósł.

Szli prostym kursem i zwiększali szybkość. Od razu wszystko stało się jasne. Przez sekundę siedział nieruchomo, potem wstał. Ważył teraz więcej. Pasażerka o szarych oczach spojrzała na niego.

– Czy coś się dzieje?

– Nic takiego, proszę pani.

– Coś się zmieniło. Nie czuje pan?

– To nic. Zwiększamy trochę szybkość – powiedział. Teraz można było rozpocząć normalną, wstępną rozmowę. Spojrzał na nią. Kolor włosów nic nie przeszkadzał. Była bardzo ładna.

Poszedł przed siebie. Przyspieszył kroku. Pewno pomyślała, że jakiś wariat. Do końca pokładu widokowego ciągnęły się różnobarwne freski na ścianach. Przeszedł przez drzwi z napisem KONIEC POKŁADU – NIE MA WEJŚCIA, przez długi, pusty, lśniący metalicznie w świetle lamp korytarz. Szeregi drzwi z numerami. Poszedł dalej. Na słuch. Po schodkach dostał się na półpiętro – i stanął u innych drzwi. Stalowych.

WEJŚCIE TYLKO DLA PERSONELU GWIAZDOWEGO – brzmiała tabliczka. Ha! Jakie ładne nazwy wymyślał ten „Transgalaktik”!

Drzwi były bez klamki, otwierały się specjalnym kluczem, którego nie miał. Podniósł palec do nosa. Namyślał się sekundę.

– Tap – tap – tatatap – tap – tap – zapukał.

Czekał chwilę. Otworzyły się. Ponura, zaczerwieniona twarz ukazała się w szparze.

– Czego pan sobie życzy?

– Jestem pilotem z Patroli – powiedział. Drzwi otwarły się szerzej.

Wszedł. Była to amplifikatornia rezerwowej sterowni – wzdłuż ścian szedł dublowany rozrząd dysz odchylających. Z drugiej strony – ekrany kontroli optycznej. Przy aparatach stało kilka foteli, wszystkie puste. Jeden przysadko-waty automat baczył na migotanie tarcz. Na wąskim stoliku pod ścianą stały w pierściennych uchwytach szklanki, opróżnione do połowy. W powietrzu unosił się zapach świeżo parzonej kawy i trudna do zidentyfikowania woń nagrzanych plastyków zmieszana z nikłym śladem ozonu. Drugie drzwi były nie domknięte. Dochodził stamtąd pisk przetwornicy.

– SOS? – spytał człowieka, który mu otworzył. Był to mężczyzna dosyć tęgi, z twarzą z jednej strony lekko opuchniętą, jakby go bolały zęby. Na włosach – pręga od słuchawek. Miał na sobie szary, z błyskawicami, mundur „Transgalaktiku”, nie dopięty. Ze spodni wyłaziła koszula.

– Tak.

Tamten jakby się wahał.

– Pan jest z Patroli? – powiedział.

– Z Bazy. Latałem dwa lata na Transuranie. Jestem nawigatorem. Nazywam się Pirx.

Tamten podał mu rękę.

– Mindell. Nukleonik.

Nic więcej nie mówiąc, poszli do drugiego pomieszczenia. Była to kabina radiowa – łączności bezpośredniej. Bardzo wielka. Z dziesięciu ludzi otaczało główny nadajnik. Dwu radiotelegrafistów siedziało ze słuchawkami na uszach – bez przerwy pisali, aparaty stukały, prąd brzęczał cichutko, pod podłogą popiskiwało. Kontrolki paliły się na wszystkich ścianach. Wyglądało tu jak we wnętrzu wielkiej, międzymiastowej stacji telefonicznej. Telegrafiści leżeli prawie na swoich pulpitach. Byli tylko w koszulkach i spodniach. Mieli spocone twarze – jeden był blady, drugi, starszy mężczyzna z blizną na głowie, wyglądał całkiem zwyczajnie. Pałąk słuchawki rozdzielał włosy i blizna była dobrze widoczna. Dwu ludzi siedziało trochę dalej – Pirx spojrzał na nich i poznał w jednym Pierwszego.

Znał go przelotnie. Dowódca Tytana był niskiego wzrostu, szpakowaty, z małą, nic nie mówiącą twarzą. Z nogą założoną na nogę zdawał się obserwować koniuszek własnego bucika.

Pirx podszedł cicho do ludzi stojących nad telegrafistami, pochylił się do przodu i zaczął czytać nad ramieniem tego z blizną:

…”sześć osiemnaście koma trzy idę pełnym ciągiem dojdę ósma zero dwanaście koniec”.

Telegrafista podsunął sobie lewą ręką blankiet i pisał dalej bez przerwy.

„Luna Główna do Albatrosa, cztery Aresluna. Czy macie skażenie na pokładzie stop odpowiadajcie Morse’em stop fonia nie dochodzi stop ile godzin możecie utrzymać ciąg awaryjny stop pelengowany dryf zero sześć koma dwadzieścia jeden stop odbiór.”

„Poryw dwa Aresluna do Luny Głównej. Idę pełnym ciągiem do Albatrosa sektor 64 stóp. Mam przegrzany reaktor mimo to idę dalej stop jestem sześć miliparseków od punktu zapelengowanego SOS koniec.”

Naraz drugi radiotelegrafista, ten blady, wydał jakiś nieartykułowany głos – wszyscy stojący pochylili się nad nim. Człowiek, który wpuścił Pirxa, podał pierwszemu nawigatorowi zapisane formularze. Drugi telegrafista pisał:


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю