355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Stanislav Lem » Opowieści o pilocie Pirxie » Текст книги (страница 18)
Opowieści o pilocie Pirxie
  • Текст добавлен: 20 сентября 2016, 18:34

Текст книги "Opowieści o pilocie Pirxie"


Автор книги: Stanislav Lem



сообщить о нарушении

Текущая страница: 18 (всего у книги 27 страниц)

Radaroskopy pracowały, odległościomierz samoczynny stukał i stukał: trzysta kilometrów. Dwieście sześćdziesiąt. Dwieście…

Zacząłem na Herrelsbergerze jeszcze raz obliczać kursy, bo mi to pachniało zbyt bliskim przejściem. Wiadomo, że od czasu kiedy na morzu zaczęto stosować radar, wszyscy poczuli się bezpieczni, a okręty toną dalej. Wyszło mu powtórnie, że tamten przejdzie mi przed dziobem w odległości jakichś trzydziestu – czterdziestu kilometrów. Sprawdziłem oba nadajniki – automat wzywający radiem i laserowy. Działały, ale obcy milczał.

Do tej chwili miałem wciąż jeszcze nieczyste sumienie: leciałem przecież jakiś czas na ślepo, kiedy inżynier opowiadał mi o swoim szwagrze i życzył dobrej nocy, a ja zajmowałem się wołowiną, bo nie miałem ludzi i robiłem wszystko sam – teraz jednak jakby łuski spadły mi z oczu. Napełniony świętym oburzeniem, prawdziwego winowajcę widziałem już w owym głuchym, milczącym statku, który walił hiperboliczną przez sektor i nie raczył nawet odpowiedzieć na bezpośrednie wezwanie przynaglające!

Włączyłem fonię i zacząłem go wzywać. Żądałem różnych rzeczy – żeby zapalił sygnały pozycyjne i wyrzucił filary, żeby się zidentyfikował, żeby podał nazwę, miejsce przeznaczenia, armatora, wszystko, rozumie się umownymi skrótami; a on leciał sobie spokojnie, cichy, o włos nie zmieniając ani szybkości, ani kursu, i miałem go już na osiemdziesięciu kilometrach.

Dotąd był trochę z bakburty, ale coraz wyraźniej mnie wyprzedzał, wszak robił w sekundzie dwa razy więcej niż ja; i wiedziałem, że wskutek nieuwzględnienia przez kalkulator całej poprawki kątowej odległość mijania będzie mniejsza od obliczonej o parę kilometrów. Poniżej trzydziestu na pewno, a kto wie, czy nie ze dwadzieścia. Powinienem był hamować, bo do takich zbliżeń dopuszczać nie wolno, ale nie mogłem. Miałem za sobą tylko sto z czymś tysięcy ton cmentarzyska rakiet; musiałbym pierwej odczepić wszystkie gruchoty. Sam nie dałbym rady, załogę miałem zajętą mumsem, o hamowaniu nie było zatem mowy. Przydać się tu mogły raczej wiadomości z filozofii aniżeli z kosmodromii: stoicyzm, fatalizm, ewentualnie nawet, w razie gdyby błąd kalkulatora był nieprawdopodobnie wielki, coś z eschatologii.

Przy dwudziestu dwóch kilometrach odległości tamten statek wyraźnie już zaczął wyprzedzać Perłę. Wiedziałem, że odległość będzie odtąd rosła, więc wszystko było tylko niby w porządku; cały czas patrzałem do tej chwili tylko na odległościomierz, bo był najważniejszy i dopiero teraz ponownie spojrzałem na radaroskop.

To nie był statek, ale wyspa latająca, nie wiem zresztą co. Był wielki, z dwudziestu kilometrów jak moje dwa palce – idealnie regularne wrzeciono zmieniło się w dysk, nie w obrączkę!

Rzecz jasna, od dawna już myślicie sobie, że to był statek „innych”. No, bo skoro miał dziesięć mil długości… Tak to się mówi, ale któż wierzy w statki „innych”? Pierwszym moim impulsem było gonić go. Doprawdy! Chwyciłem dźwignię głównego ciągu – ale jej nie ruszyłem. Miałem za rufą wraki na holu; to było na nic. Skoczyłem z fotela i wąskim szybem dostałem się do nadbudowanej nad sterownią, małej, wpasowanej w pancerz zewnętrzny kajuty astronomicznej. Było tam, nawet pod ręką, wszystko, czego potrzebowałem: luneta i flary. Wystrzeliłem trzy, jedną za drugą, jak szybko mogłem, w przybliżonym kierunku tego statku i kiedy pierwsza rozbłysła, zacząłem go szukać. Był wielki jak wyspa, ale nie od razu go znalazłem. Blask flary, która wskoczyła w pole widzenia, oślepił mnie do tego na parę sekund, musiałem cierpliwie czekać, aż przejrzę. Druga flara zapaliła się daleko z boku, nic z niej nie miałem, trzecia wyżej. W jej nieruchomym świetle, bardzo białym, zobaczyłem go.

Nie widziałem go dłużej niż pięć, może sześć sekund, bo flara nagle, jak to z nimi czasem bywa, wybuchnęła mocniej i zgasła. Ale w owych paru sekundach zobaczyłem przez mocne, osiemdziesięciokrotne szkła, z wysoka, dosyć słabo, widmowa, lecz wyraźnie oświetlony ciemny kształt metalu; patrzałem nań jakby z kilkusetmetrowej odległości. Ledwo mieścił się w polu widzenia; w samym środku wyraźnie tliło kilka gwiazd, jakby tam był przezroczysty jakby to był ulany z ciemnej stali, lecący w przestrzeni, pusty w środku tunel; ale zdołałem dostrzec wyraźniej, w tym ostatnim rozbłysku flary, że to jest rodzaj spłaszczonego walca, którego modelem byłaby bardzo gruba opona patrzeć mogłem na przestrzał przez puste centrum, chociaż nie leżało w osi spojrzenia; ten kolos był pochylony pod kątem do linii wzroku – jak szklanka, którą się lekko nachyli, aby wylać z niej powoli płyn.

Rzecz jasna, wcale nie rozpamiętywałem owego widoku. tylko wystrzeliłem następne flary; dwie nie wypaliły, trzecia była za krótka, czwarta i piąta ukazały mi go po raz ostatni. Teraz bowiem, przeciąwszy linię kursową Perły, oddalał się coraz szybciej; był o sto, o dwieście, o trzysta kilometrów – wizualna obserwacja nie była możliwa.

Wróciłem natychmiast do sterowni, aby porządnie ustalić elementy jego ruchu; zamierzałem, kiedy to zrobię, rozpocząć alarm na wszystkich pasmach, jakiego kosmolocja nie pamięta; wyobrażałem już sobie, jak nakreślonym przeze mnie torem pójdą sfory rakiet, żeby dopaść tego gościa z głębin.

Byłem właściwie pewny, że stanowił część hiperbolicznego roju. Oko bywa w pewnych okolicznościach podobne do kamery fotograficznej i obraz, oświetlony mocno, choć na ułamek sekundy, można jeszcze dobrą chwilę po j ego zniknięciu nie tylko rozpamiętywać, lecz analizować wcale szczegółowo, prawie tak, jakby aktualnie trwał nadal przed nami. A ja zobaczyłem w tym agonalnym rozbłysku flary powierzchnię olbrzyma; jego milowe pobocznice nie były gładkie. lecz zryte, nieomal jak grunt księżycowy, światło rozciekło się po chropowatościach, gruzłach, kraterowatych wgłębieniach – miliony lat musiał już tak lecieć, wchodził, ciemny i martwy, w mgławice pyłowe, wychodził z nich po wiekach, a meteorytowy kurz w dziesiątkach tysięcy zderzeń żarł go i nadgryzał próżniową erozją. Nie umiem powiedzieć, skąd brała się we mnie ta pewność, ale wiedziałem, że nie ma w nim nikogo żywego, że to jest już miliardoletni wrak i nie istnieje może nawet cywilizacja, która go wydała!

A kiedy o tym wszystkim myślałem, równocześnie po raz czwarty, piąty, szósty, dla zupełnej już dokładności, na wszelki wypadek, obliczałem elementy jego ruchu i każdy rezultat uderzeniem klawisza posyłałem w głąb układu zapisującego, bo szkoda mi było nawet sekundy, bo był już tylko przecinkiem zielonkawej fosforyzacji na ekranach i jarzył się, jak spokojny świetlik, w brzeżnym sektorze prawego o dwa tysiące, o trzy tysiące, o sześć tysięcy kilometrów.

Kiedy skończyłem, znikł. Cóż mi to jednak szkodziło? Był martwy, niezdolny do manewru, więc nie mógł nigdzie uciec, ukryć się: leciał wprawdzie z hiperboliczną, ale mógł go z łatwością dogonić każdy statek o reaktorze dużej mocy, a mając tak precyzyjnie obliczone elementy ruchu…

Otworzyłem kasetę aparatu zapisującego, żeby wyjąć papierową taśmę i pójść z nią do radiostacji – i wtedy, jakby we mnie grom uderzył, zastygłem, ogłupiały nagle, zdruzgotany…

Metalowy bęben był pusty; taśma dawno się już, może przed godzinami, może przed dniami, skończyła, nikt nie założył nowej i posyłałem wszystkie rezultaty obliczeń donikąd; przepadły co do jedynego; nie było ani statku, ani jego śladu, nic…

Rzuciłem się do ekranów, potem, doprawdy, chciałem odczepić ten mój przeklęty balast, porzucić owe dobra Le Mansa i puścić się – dokąd? Sam dobrze nie wiedziałem. Zapewne, kierunek… Mniej więcej na gwiazdozbiór Wodnika, ale cóż to był za cel! Może jednak? Gdybym podał przez radio sektor, w przybliżeniu, oraz szybkość…

Należała to zrobić. Było to moim obowiązkiem, pierwszym ze wszystkich, jeśli w ogóle jakieś jeszcze miałem.

Pojechałem windą na śródokręcie, do radiostacji, i ustalałem już kolejność działań: sygnał wzywający do Luny Głównej z żądaniem prawa pierwszeństwa dla następnych moich komunikatów, gdyż chodzi o informacje największej wagi; takich nie będzie odbierał automat, ale prawdopodobnie dyżurny koordynator Luny; złożę meldunek o dostrzeżeniu obcego statku, który przeciął mój kurs z szybkością hiperboliczną i stanowił prawdopodobnie część galaktycznego roju. Zażąda natychmiast podania elementów jego ruchu. Będę musiał powiedzieć, że obliczyłem je wprawdzie, ale ich nie mam, bo magazynek taśmowy aparatu był, wskutek zaniedbania, pusty. Wówczas zażąda, abym padał „fix” pilota, który zaobserwował, jako pierwszy, ów statek. Ale i takiego „fixu” nie ma, bo wachtę pełnił inżynier, z wykształcenia drogowiec, a nie kosmonauta; z kolei – jeśli to już nie wyda mu się podejrzane – zapyta, czemu nie poleciłem, w trakcie dokonywania pomiarów, przekazać na bieżąco danych memu radiowcowi; więc będę zmuszony wyjaśnić, że telegrafista nie pełnił służby, bo był pijany. Jeśli zechce jeszcze w ogóle i wtedy prowadzić ze mną rozmowę o takich sprawach przez tych trzysta sześćdziesiąt osiem milionów kilometrów, które nas dzielą, zapragnie dowiedzieć się, czemu nie pełnił służby któryś z pilotów jaka zastępca telegrafisty; wtedy odpowiem, że cała załoga ma świnkę i leży w gorączce. Jeśliby do tej chwili żywił jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, upewni się, że człowiek, który w środku nocy alarmuje go wiadomościami o statku „innych”, jest albo nie przy zdrowych zmysłach, albo pijany. Spyta, czy utrwaliłem wizerunek statku w jakikolwiek sposób – fotografując go w świetle flar, zapisując dane radarowe na ferrotaśmie albo przynajmniej notując wszystkie kolejne wezwania, z jakimi zwracałem się do niego przez radio. Ale nie mam nic, nic, ponieważ zbytnio się spieszyłem, nie uważałem, aby jakieś fotografie były potrzebne, skoro niebawem ziemskie statki dościgną niezwykły cel i wszystkie urządzenia zapisujące były wyłączone. Zrobi wtedy to, co ja uczyniłbym na jego miejscu – każe mi się wyłączyć i zapyta wszystkie statki mojego sektora, czy któryś nie dostrzegł nic podejrzanego. Otóż żaden statek nie mógł zobaczyć galaktycznego gościa. Byłem tego pewny. Spotkałem go tylko dlatego, że leciałem w płaszczyźnie ekliptyki, choć jest to najsurowiej wzbronione, zawsze bowiem krąży w niej pył i resztki zmielonych przez czas meteorów czy kometowych ogonów. Przekroczyłem ten zakaz, bo inaczej nie wystarczyłoby mi paliwa dla manewrów, mających wzbogacić Le Mansa o sto czterdzieści tysięcy ton złomu rakietowego. Należało od razu uprzedzić koordynatora Luny, że spotkanie nastąpiło w strefie zakazanej, co pociągnęłoby za sobą nieprzyjemną rozmowę w Komisji Dyscyplinarnej przy Trybunale Kosmicznej Żeglugi. Zalewne, odkrycie tego statku warte było czegoś więcej niż upomnienia Komisji, a może i kary, ale tylko pod warunkiem, że się go rzeczywiście dosięgnie. Otóż to wyglądało mi na rzecz beznadziejną. Musiałem mianowicie zażądać, aby w obszar podwójnego zagrożenia, bo w strefę ekliptyki, i do tego jeszcze nawiedzoną przez hiperboliczny rój, rzucono całą flotyllę statków na poszukiwania. Koordynator Luny, gdyby nawet chciał, nie miał prawa tego uczynić; a gdybym się na głowie postawił i do rana wzywał COSNAV ziemski i Międzynarodową Komisję do Spraw Badania Przestrzeni, i diabli wiedzą, kogo jeszcze, rozpoczęłyby się obrady i posiedzenia, za czym, gdyby szły błyskawicznie, już po jakichś trzech tygodniach zapadłaby decyzja. Ale – jak to obliczyłem jeszcze w windzie, bo doprawdy tej nocy myślało mi się bardzo szybko – ów statek będzie się wówczas znajdował w odległości stu dziewięćdziesięciu milionów kilometrów od miejsca spotkania, więc poza Słońcem, które minie dostatecznie blisko, aby odchyliło jego trajektorię, i przestrzeń, w której przyjdzie go szukać, będzie liczyła ponad dziesięć miliardów kilometrów sześciennych. Być może – dwadzieścia.

Tak to się przedstawiało, kiedy dotarłem do radiostacji. Siadłem tam i próbowałem jeszcze ocenić szacunkowo, jakie są szanse dostrzeżenia statku przez wielki radioteleskop Luny, najpotężniejszą jednostkę radioastronomiczną całego układu. Ale Ziemia z Księżycem znajdowała się akurat po przeciwnej stronie orbity w stosunku do mnie, więc i do tego statku. Radioteleskop był potężny, ale nie aż tak potężny, aby z odległości czterystu milionów kilometrów dostrzec kilkumetrowe ciało. I to był koniec całej tej historii. Podarłem kartki z obliczeniami, wstałem i cicho poszedłem do kajuty z uczuciem, że popełniłem zbrodnię. Mieliśmy gościa z kosmosu, odwiedziny, zdarzające się – bo ja wiem? raz na miliony, nie – na setki milionów lat. I przez mumsa, Le Mansa, jego wraki, pijanego Metysa, inżyniera z jego szwagrem i moje niedbalstwo – przeszedł nam przez palce, aby rozpuścić się, jak duch, w nieskończonej przestrzeni. Od tej nocy żyłem w jakimś dziwnym napięciu przez dwanaście tygodni – w tym czasie bowiem martwy statek musiał wejść w obszar wielkich planet i tym samym zostać stracony dla nas już na zawsze. Nie opuszczałem, jeśli to było możliwe, radiostacji, żywiąc coraz słabszą nadzieję, że jednak ktoś go dostrzeże, ktoś przytomniejszy ode mnie albo po prostu bardziej szczęśliwy, ale nic takiego się nie stało. Rozumie się, nikomu o tym nie mówiłem. Ludzkości nieczęsto trafiają się takie okazje. Poczuwam się do winy nie tylko wobec niej – ale i wobec owej drugiej; i nie czeka mnie nawet herostratesowa sława, bo teraz, po tylu latach, nikt mi już, na szczęście, nie uwierzy. Zresztą i ja sam miewam czasami wątpliwości: być może, nie zdarzyło mi się nic – prócz zimnej, ciężkostrawnej wołowiny.

Rozprawa

– Świadek Shennan Ouine?

– To ja, panie komandorze.

– Jest pan świadkiem w postępowaniu toczącym się przed Trybunałem Izby Kosmicznej, któremu przewodniczę. Zwracając się do mnie, proszę używać tytułu przewodniczącego, a członków Trybunału nazywać sędziami. Na pytania Trybunału winien pan odpowiadać niezwłocznie, natomiast na pytania oskarżenia i obrony tylko po uprzednim zezwoleniu Trybunału. W zeznaniach może się pan opierać wyłącznie na tym, co pan widział i wie z własnego doświadczenia, ale nie na tym, co pan słyszał od osób trzecich. Czy świadek zrozumiał pouczenie?

– Tak, panie przewodniczący.

– Nazwisko i imię świadka brzmi Shennan Ouine?

– Tak.

– Jako członek załogi „Goliata” używał pan jednak innego nazwiska?

– Tak, panie przewodniczący: to było jednym z warunków umowy, jaką zawarli ze mną armatorzy.

– Świadek znał powody, dla których nadano mu pseudonim?

– Znałem je, panie przewodniczący.

Świadek brał udział w locie okrężnym „Goliata”, okresie od siedemnastego do trzydziestego października bieżącego roku?

– Tak, panie przewodniczący.

– Jakie funkcje pełnił świadek na pokładzie?

– Byłem drugim pilotem.

– Proszę opowiedzieć Trybunałowi, co zaszło na podkładzie „Goliata” w dniu dwudziestym pierwszym października podczas wspomnianego rejsu, poczynając od ustaleń dotyczących położenia statku i postawionych mu zadań.

– O ósmej trzydzieści czasu pokładowego przecięliśmy perymetr satelitów Saturna z szybkością hiperboliczną i zaczęliśmy hamowanie, które trwało do jedenastej. Wytraciliśmy w tym czasie hiperboliczną i przy podwójnej okrężnej zerowej rozpoczęliśmy manewr wchodzenia na orbitę kołową, aby naprowadzać z niej sztuczne satelity na płaszczyznę pierścienia.

– Przez podwójną zerową świadek rozumie szybkość pięćdziesięciu dwu kilometrów na sekundę?

– Tak, panie przewodniczący. O jedenastej skończyłem moją wachtę, ale ponieważ manewrowanie wobec trwałych zakłóceń wymagało ciągłych poprawek kursowych, zamieniłem się tylko miejscem z pierwszym pilotem, który odtąd prowadził, a ja pracowałem jako nawigator.

– Kto kazał panu tak postąpić?

– Dowódca, panie sędzio. Była to zresztą procedura normalna w takich okolicznościach. Zadaniem naszym było podejść możliwie blisko na bezpieczną jeszcze odległość do granicy Roche’a w płaszczyźnie pierścienia i stamtąd, z orbity praktycznie kołowej, wyrzucić kolejno trzy sondy automatyczne, które mieliśmy naprowadzić zdalnie drogą radiową w obręb strefy Roche’a. Jedna sonda miała być umieszczona wewnątrz szczeliny Cassiniego, to znaczy w przestrzeni oddzielającej wewnętrzny pierścień Saturna od zewnętrznego, a dwie pozostałe były przeznaczone do kontrolowania jej. ruchów. Czy mam to objaśnić dokładniej?

– Proszę to zrobić.

– Słuchani, panie przewodniczący. Każdy z pierścieni Saturna składa się z drobnych ciał meteoropodobnych, a rozdziela je szczelina o szerokości mniej więcej czterech tysięcy kilometrów. Sztuczny satelita, umieszczony wewnątrz szczeliny i obiegający planetę po kołowej orbicie, miał dostarczać informacji o zakłóceniach grawitacyjnego pola oraz o wewnętrznych ruchach wzajemnych ciał, z których składają się pierścienie. Jednakże satelita taki zostałby w krótkim czasie wypchnięty perturbacjami z owej pustej przestrzeni albo w obręb pierścienia wewnętrznego, albo zewnętrznego, i naturalnie strzaskany jak we młynie.

Aby do tego nie dopuścić, mieliśmy użyć specjalnych satelitów, posiadających własny napęd w postaci silników jonowych o względnie małym ciągu, rzędu jednej czwartej do jednej piątej tony, przy czym dwa satelity-”stróże” winny były dzięki radarowym czujnikom baczyć na to, żeby ten, który krąży wewnątrz szczeliny, nie opuszczał jej. Posiadając na pokładach kalkulatory, miały one obliczać odpowiednie poprawki dla owego satelity i uruchamiać należycie jego silniki, przez co spodziewano się, że satelita będzie mógł pracować tak długo, jak długo będzie miał ciąg, więc około dwu miesięcy.

– W jakim celu mieliście umieścić aż dwa satelity kontroli? Czy świadek nie uważa, że wystarczyłby jeden?

– Na pewno wystarczyłby jeden, panie sędzio. Drugi „stróż” był po prostu rezerwą na wypadek, gdyby pierwszy zawiódł bądź uległ zniszczeniu w kolizji meteorytowej. Z Ziemi, obserwowana astronomicznie, przestrzeń okołosaturnowa wydaje się poza pierścieniami i księżycami pusta, ale w rzeczywistości jest porządnie zaśmiecona. Wymijanie drobnych ciał jest oczywiście w takich warunkach niemożliwe. Właśnie dlatego było naszym zadaniem utrzymywać szybkość kołową orbitalną, ponieważ praktycznie wszystkie okruchy krążą w przyrównikowej płaszczyźnie Saturna z jego pierwszą kosmiczną szybkością. Zmniejszało to szanse zderzenia do rozsądnego minimum. Mieliśmy poza tym na pokładzie ochronę przeciwmeteorytową pod postacią ekranów do wystrzelania: ekrany można było albo wystrzelić ze stanowiska pilota, albo też mógł to samo zrobić odpowiedni automat, sprzężony z radarem własnym statku.

– Czy świadek uważał zadanie za trudne bądź niebezpieczne?

– Nie było ani specjalnie niebezpieczne, ani szczególnie trudne, panie sędzio, przy założeniu, że wszystkie manewry zostaną wykonane sprawnie i bez zakłóceń. Saturn, z jego pobliżem, uchodzi wśród nas za śmietnik gorszy od Jowiszowego, ale za to przyspieszenia, które trzeba rozwijać przy manewrach, są daleko mniejsze niż w perymetrach Jowisza, i to daje znaczne plusy.

– Kogo świadek miał na myśli, mówiąc „wśród nas”?

– Pilotów, panie sędzio, no i nawigatorów.

– Jednym słowem – kosmonautów?

– Tak, panie sędzio. Gdy dochodziła dwunasta czasu pokładowego, doszliśmy praktycznie do zewnętrznej granicy pierścienia.

– W jego płaszczyźnie?

– Tak. Na odległość około tysiąca kilometrów. Czujniki wskazywały już tam znaczne zapylenie. Mieliśmy około czterystu mikrozderzeń pyłowych na minutę. Zgodnie z programem weszliśmy w strefę Roche’a ponad pierścieniem i z orbity kołowej, która była praktycznie równoległa do szczeliny Cassiniego, zaczęliśmy wyrzucać sondy. Pierwszą wystrzeliliśmy o piętnastej czasu pokładowego i naprowadziliśmy ją impulsem radarowym w obręb samej szczeliny. To właśnie było moim zadaniem. Pilot pomagał mi, utrzymując minimalny ciąg. Dzięki temu krążyliśmy praktycznie z taką samą szybkością jak pierścienie, Calder manewrował bardzo zręcznie. Ciąg dawał tylko taki, który pozwala prawidłowo zorientować statek – dziobem do przodu, bo bez ciągu wchodzi się od razu w koziołkowanie.

– Kto znajdował się w sterowni oprócz świadka i pierwszego pilota?

– Wszyscy. Cała załoga, panie sędzio. Dowódca siedział między mną i Calderem, bardziej po jego stronie, bo tak ustawił sobie fotel. Za mną był inżynier z elektronikiem. Doktor Burns siedział, zdaje się, za dowódcą.

– Świadek nie jest tego pewny?

– Nie zwróciłem na to uwagi. Byłem przez cały czas zajęty, a zresztą z fotela trudno patrzeć w tył. Oparcie jest zbyt wysokie.

– Sonda została wprowadzona w szczelinę wizualnie?

– Nie tylko wizualnie, panie sędzio. Miałem z nią trwałą łączność telewizyjną. Pomagałem też sobie radarowym altimetrem. Obliczywszy dane jej orbity stwierdziłem, że siedzi dobrze – mniej więcej pośrodku pustej przestrzeni międzypierścieniowej – i powiedziałem Calderowi, że jestem gotów.

– Że świadek jest gotów?

– Tak, do naprowadzenia następnej sondy. Calder uruchomił łapę, klapa otwarła się, ale sonda nie wyszła.

– Co pan nazywa „łapą”?

– Tłok poruszany hydraulicznie, który wypycha sondę z zewnętrznej wyrzutni po otwarciu klapy. Mieliśmy na rufie trzy takie wyrzutnie i należało trzykrotnie powtórzyć ten sam manewr.

– Więc drugi z kolei satelita nie opuścił statku?

– Nie, utkwił w wyrzutni.

– Proszę dokładnie przedstawić, jak do tego doszło.

– Kolejność operacji była następująca: najpierw otwiera się klapę zewnętrzną, potem uruchamia się hydraulikę, a gdy wskaźnik daje znać, że satelita wychodzi, włącza się jego automat startowy. Automat daje zapłon po stu sekundach opóźnienia, więc zawsze jest dosyć czasu, żeby go wyłączyć, gdyby doszło do awarii. Automat uruchamia mały booster na paliwo stałe i satelita odchodzi własnym ciągiem od statku, piętnastosekundowym ciągiem rzędu tony. Chodzi o to, żeby oddalił się od macierzystego statku możliwie szybko. Kiedy booster się wypala, automatycznie włączeniu ulega silnik jonowy, znajdujący się pod zdalną kontrolą nawigatora. W tym wypadku Calder włączył już automat rozruchu, bo satelita zaczął się wysuwać, a kiedy nagle stanął, próbował automat wyłączyć, ale mu się to nie udało.

– Świadek jest pewien tego, że pierwszy pilot usiłował wyłączyć startowy automat sondy?

– Tak, mocował się z rękojeścią, która zeskoczyła wstecz, ale nie wiem, czemu ładunek mimo to odpalił. Calder krzyknął: „Blok!” – to słyszałem.

– Krzyknął: „Blok!”?

– Tak, coś się tam zablokowało. Było jeszcze około pół minuty do odpalenia boostera, więc starał się ponownie wypchnąć sondę, zwiększając ciśnienie, manometry wskazywały maksimum, ale siedziała jak wklinowana. Wtedy cofnął tłok i uruchomił go ponownie, wszyscy czuliśmy, jak uderzył w sondę, bo to było prawie jak uderzenie młotem.

– Usiłował w ten sposób wypchnąć sondę?

– Tak, panie sędzio; należało się liczyć z jej ewentualnym zniszczeniem, bo nie zwiększył nacisku stopniowo, ale dał od razu pełne ciśnienie w przewody, co zresztą było zupełnie rozsądne, biorąc pod uwagę to, że mieliśmy zapasową sondę, ale nie mieliśmy zapasowego statku.

– Czy to miał być dowcip? Świadek zechce się powstrzymać od takiego okraszania zeznań.

– Tak więc tłok uderzył, ale sonda nie wyszła, a że czas mijał, krzyknąłem „Pasy!” – i zapiąłem się na całą moc. Oprócz mnie krzyknęło to co najmniej dwu ludzi, jednym z nich był dowódca, poznałem go po głosie.

– Proszę wyjaśnić Trybunałowi, czemu świadek postąpił w ten sposób.

– Byliśmy na orbicie kołowej, nad pierścieniem A, więc szliśmy praktycznie bez ciągu. Wiedziałem, że kiedy booster odpali, a odpalić musiał, bo starter już działał, dostaniemy boczny odrzut i statek zacznie koziołkować. Zaklinowała się sonda sterburty, zwróconej ku Saturnowi. Musiała więc działać jako boczny deflektor. Oczekiwałem koziołków i siły odśrodkowej, którą pilot będzie zmuszony gasić własnym ciągiem przeciwnym statku. W takim położeniu nie dałoby się z góry przewidzieć wszystkich ewolucji, do jakich mogło dojść. Trzeba było w każdym razie być porządnie zapiętym.

– Więc świadek podczas wachty, pełniąc u sterów funkcje nawigatora, miał rozpięte pasy?

– Nie, panie sędzio, nie były rozpięte, miały tylko luz. Można go w pewnych granicach regulować. Przy całkowitym zaciągnięciu klamry – nazywamy to „na całą moc” – ma się zmniejszoną swobodę ruchów.

– Czy świadkowi wiadomo o tym, że regulamin nie przewiduje żadnych luzów ani ustopniowania w zaciąganiu pasów?

– Tak jest, Wysoki Trybunale, wiedziałem, że instrukcja mówi coś innego, ale tak się zawsze robi.

– Jak to świadek rozumie?

– W praktyce na wszystkich statkach, na jakich latałem, regulowało się luzy w pasach, bo to ułatwia pracę.

– Nagminność wykroczenia nie może go usprawiedliwić. Proszę mówić dalej.

– Tak jak tego oczekiwałem, booster sondy odpalił. Statek zaczął się obracać w osi poprzecznej i równocześnie znosiło nas z dotychczasowej orbity, zresztą bardzo powoli. Pilot równoważył ten ruch podwójny własnym ciągiem bocznym, ale nie do końca, to znaczy – nie z zerowym skutkiem.

– Dlaczego?

– Nie byłem sam przy sterach, ale przypuszczam, że to było nie do zrobienia. Sonda siedziała zaklinowana w wyrzutni z otwartą klapą, przez ten otwór wydobywała się część gazów jej silnika, przy czym strumień gazów musiał mieć zawirowania i przez to nie bił równomiernie. Efekt był taki, że boczne impulsy raz słabły, a raz się wzmagały, wskutek czego korekcja ciągiem własnym powodowała wahadłowe ruchy boczne całego korpusu, a kiedy booster wypalił się, przeszliśmy w koziołkowanie daleko silniejsze, z odwrotnym znakiem, które pilot zgasił dopiero po dobrej chwili, gdy się zorientował, że booster wprawdzie zdechł, ale pracuje za to silnik jonowy.

– „Booster zdechł”?

– Chciałem powiedzieć, że pilot nie był zupełnie pewien, czy silnik jonowy sondy odpali, w końcu uderzył ją bardzo silnie tłokiem i mógł go uszkodzić: zresztą właśnie to było chyba jego zamiarem, ja też bym tak postąpił. Kiedy booster wygasł, okazało się jednak, że napęd jonowy działa i znowu mieliśmy defleksję boczną rzędu jednej czwartej tony. Nie było tego wiele, a jednak dosyć dla koziołkowania na takiej orbicie. Mieliśmy przecież okrężną szybkość orbitalną, a wtedy najmniejsze różnice przyspieszenia wywierają ogromny efekt na trajektorię lotu i na stateczność własną.

– Jak zachowali się wtedy członkowie załogi?

– Zupełnie spokojnie, panie sędzio. Oczywiście wszyscy musieli, zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa w momencie, gdy booster odpalił, bo to jest ładunek prochowy wagi stu kilogramów, który mógł w tej na poły zamkniętej przestrzeni, jaką stanowiła wyrzutnia z zaklinowaną sondą, po prostu zdetonować jak bomba. Otwarłoby to nam sterburtę jak puszkę konserw. Na szczęście do eksplozji nie doszło. Silnik jonowy już takiego niebezpieczeństwa nie przedstawiał. Co prawda mieliśmy dodatkową komplikację, spowodowaną przez to, że automat uruchomił alarm pożarowy i zaczai zatapiać wyrzutnię numer dwa pianą. Nie mogło to nam nic dać dobrego, bo silnika z jonowym ciągiem piana nie ugasi, toteż wyrzucało tylko pianę przez otwartą klapę, przy czym jej część była chyba wsysana do wylotowego leja sondy i powodowała zdławienie ciągu. Dopóki pilot nie wyłączył z sieci gaśnic, mieliśmy przez dobrych kilka minut boczne szarpania, niezbyt mocne, ale w każdym razie utrudniające stabilizację lotu.

– Kto uruchomił sieć gaśnic?

– Automat, panie sędzio, kiedy czujniki pokazały wzrost temperatury w poszyciu sterburty ponad siedemset stopni – to booster tak nas podgrzał.

– Jakie polecenia lub rozkazy dawał do tego czasu dowódca?

– Nie dawał żadnych poleceń ani rozkazów. Wyglądało mi na to, że chce się przekonać, co zrobi pilot. Mieliśmy zasadniczo dwie możliwości: albo po prostu odejść od planety rosnącym ciągiem i rozpocząć powrót do hiperboli, rezygnując z wykonania zadań, albo też próbować wprowadzenia na kontrolną orbitę ostatniej, trzeciej sondy. Odejście oznaczało ruinę programu, ponieważ sonda, która już krążyła w szczelinie, na pewno roztrzaskałaby się, dryfując, po paru godzinach najwyżej. Zewnętrzna korekcja jej toru,, dawana sondą-”stróżem”, była konieczna.

– Tę alternatywę powinien był naturalnie rozstrzygnąć dowódca statku?

– Panie przewodniczący, czy mam odpowiedzieć na to pytanie?

– Świadek odpowie na pytanie oskarżenia.

– A więc, dowódca mógł naturalnie wydawać rozkazy, ale robić tego nie musiał. Zasadniczo pilot w określonych okolicznościach uprawniony jest do pełnienia funkcji równoważnych funkcjom dowódcy statku, jak o tym mówi szesnasty paragraf instrukcji pokładowej, ponieważ często było tak, że nie ma czasu na porozumiewanie się pomiędzy dowódcą a ludźmi przy sterach.

– Ale w powstałych okolicznościach dowódca rozkazy wydawać mógł, ponieważ statek ani nie znajdował się pod akceleracją, uniemożliwiającą wydawanie rozkazów głosem, ani też nie był w bezpośrednim niebezpieczeństwie zniszczenia.

– O piętnastej z minutami czasu pokładowego pilot dał umiarkowany ciąg wyrównawczy…

– Dlaczego świadek zignorował to, co powiedziałem? Proszę Wysoki Trybunał o udzielenie świadkowi upomnienia i nakazanie mu, aby odpowiedział na moje słowa.

– Wysoki Trybunale, miałem odpowiadać na pytania, ale oskarżenie nie zadało mi żadnego pytania. Oskarżenie wypowiedziało tylko własny komentarz interpretujący powstałą na statku sytuację. Czy mam ze swej strony ten komentarz skomentować?

– Oskarżenie zechce sformułować pytanie adresowane do świadka, a świadek winien wykazać maksimum dobrej woli przy zeznawaniu.

– Czy świadek nie uważa, że dowódca powinien był w powstałej sytuacji powziąć konkretną decyzję i zakomunikować ją pilotowi w postaci rozkazu?

– Instrukcja, panie prokuratorze, nie przewiduje…

– Świadek ma zwracać się tylko do Trybunału.

– Słucham. Instrukcja, Wysoki Trybunale, nie przewiduje szczegółowo wszystkich okoliczności, jakie mogą powstać na pokładzie. To jest zresztą niemożliwe. Gdyby to było możliwe, wystarczyłoby, aby każdy członek załogi na pamięć się jej nauczył i wtedy dowodzenie nie byłoby w ogóle potrzebne.

– Panie przewodniczący, oskarżenie protestuje przeciwko tego rodzaju ironicznym uwagom świadka!

– Świadek zechce odpowiadać zwięźle i prosto na pytania oskarżyciela.

– Słucham. A więc nie uważam, żeby dowódca musiał wydawać w owej sytuacji specjalne rozkazy. Był obecny; widział i rozumiał, co się dzieje; jeśli milczał, znaczyło to, że wedle dwudziestego drugiego paragrafu instrukcji pokładowej, zezwala pilotowi na działanie zgodne z jego rozeznaniem własnym.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю