355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Stanislav Lem » Opowieści o pilocie Pirxie » Текст книги (страница 20)
Opowieści o pilocie Pirxie
  • Текст добавлен: 20 сентября 2016, 18:34

Текст книги "Opowieści o pilocie Pirxie"


Автор книги: Stanislav Lem



сообщить о нарушении

Текущая страница: 20 (всего у книги 27 страниц)

– Nie, nie wprost ONZ. Nam, to znaczy UNESCO. Jako że to instytucja zajmująca się sprawami nauki, kultury, oświaty…

– Pan wybaczy, ale ja dalej nic nie rozumiem. Co mają te automaty wspólnego z oświatą czy nauką?

– Przecież inwazja, jak pan sam ją nazwał, tych… tych pseudoludzi, produkowanych systemem taśmowym, jest chyba pod każdym względem istotna właśnie w dziedzinie ogólnoludzkiej kultury. Nie chodzi tylko o konsekwencje czysto ekonomiczne, o niebezpieczeństwo bezrobocia i tak dalej, ale o efekty psychologiczne, socjalne, kulturowe – zresztą, aby wyjaśnić rzecz do końca, dodam, że przyjęliśmy tę ofertę bez entuzjazmu. A nawet dyrekcja zamierzała ją pierwotnie odrzucić. Te przedsiębiorstwa przedstawiły wtedy dodatkową motywację tej treści, że jako obsługa statków nieliniowcy dają bez porównania większe gwarancje bezpieczeństwa od obsługi ludzkiej. Ponieważ mają szybsze reakcje, nie wykazują praktycznie potrzeby snu ani zmęczenia, nie podlegają chorobom, posiadają ogromną nadmiarowość, która w wypadku poważnego umożliwia im jeszcze funkcjonowanie, a nadto, nie wymagając ani tlenu, ani żywności, mogą wykonywać swe zadania wet na pokładzie statku zdehermetyzowanego, przegrzanego – i tak dalej, więc, rozumie pan, to są już argumenty rzeczowe, porcie waż na pierwszy plan wysuwają nie zysk jakichś firm prywatnych, lecz bezpieczeństwo statków i ładunków. W takim wypadku kto wie, czy nawet podległa ONZ żegluga kosmiczna o charakterze badawczym nie zdecydowałaby się przynajmniej częściowo…

– Rozumiem. Ale to bardzo niebezpieczny precedens. Zdajecie sobie z tego chyba sprawę?

– Dlaczego niebezpieczny?

– Dlatego, że prawie to samo można powiedzieć o innych funkcjach j zawodach. Pewnego dnia mogą zwolnić i pana, a na tym miejscu zasiądzie maszyna.

Śmiech dyrektora był mało przekonujący. Zaraz zresztą spoważniał.

– Proszę pana… mój drogi komandorze, odbiegamy właściwie od tematu. Ale co można, pańskim zdaniem, zrobić w powstałej Sytuacji? UNESCO mogłaby odrzucić propozycję tych panów, ale to faktów nie zmieni. Jeśli ich automaty są naprawy takie dobre, weźmie je prędzej czy później COSNAV, a za nim pójdą inni.

– A co zmieni się przez to, że UNESCO zamierza pełnić rolę technicznego kontrolera produkcji tych firm?

– Ależ, proszę pana… nie chodzi o kontrolę techniczną. Chcieliśmy… to już muszę powiedzieć teraz do końca… chcieliśmy zaproponować panu rejs z taką załogą. Pan by nią dowodził. w ciągu tych kilkunastu dni mógłby się pan zorientować, ile jest warta. Tym bardziej, podkreślam, że to są rozmaite modele, różniące się od siebie. Prosilibyśmy pana o przestawienie nam po powrocie kompetentnej, wszechstronnej opinii, rozbitej na znaczną ilość punktów, ponieważ chodzi zarówno o aspekty zawodowe, jak inne – psychologiczne: w jakiej mierze te automaty przystosowują się do człowieka, o ile odpowiadają jego wyobrażeniom, czy powstaje wrzenie ich supremacji albo odwrotnie – ich psychiczny niższości… Odpowiednie nasze komórki dostarczyłyby panu zarówno materiałów jak formularzy, przygotowanych przez wybitnych uczonych, psychologów…

– I to miałoby być moje zadanie?

– Tak. Nie musi mi pan udzielić odpowiedzi w tej chwili. O ile wiem, pan chwilowo nie lata?

– Mam sześciotygodniowy urlop.

– A więc, powiedzmy… może pan zdecydowałby się w ciągu dwóch dni?

– Jeszcze dwa pytania. Jakie konsekwencje będzie miała moja opinia?

– Będzie decydująca!

– Dla kogo?

– Dla nas, oczywiście. Dla UNESCO. Jestem przekonany, że jeśli dojdzie do umiędzynarodowienia żeglugi, będzie stanowiła istotny materiał dla tych komisji legislacyjnych ONZ, które…

– Przepraszam. To pieśń przyszłości, jak pan powiedział. A więc dla UNESCO, tak pan mówi? Ale UNESCO nie jest przecież żadną firmą, żadnym przedsiębiorstwem – ani, mam nadzieję, nie zamierza się stać biurem reklamowym jakichś firm?

– Ależ, proszę pana! Jasne, że nie. Opublikujemy w prasie światowej to, co nam pan przedstawi. Wyniki, gdyby były negatywne, na pewno zahamują bieg pertraktacji między COSNAV-em a tymi firmami. W ten sposób] przyczynimy się…

– Jeszcze raz przepraszam. Ale jeśli wyniki będę pozytywne, to nie zahamujemy i nie przyczynimy się?

Dyrektor odchrząknął, kaszlnął, wreszcie się uśmiechnął.

– Przed panem, komandorze, czuję się niemal jak winny. Jakbym miał nieczyste sumienie… Czy to UNESCO wynalazło te roboty nieliniowe? Czy cała sytuacja jest rezultatem naszych prac? Staramy się postępować obiektywnie, w interesie wszystkich…

– Nie podoba mi się to.

– Komandorze, może pan odmówić. Tylko proszę pomyśleć, że gdybyśmy postąpili tak samo, byłby to gest Piłata. Najłatwiej jest umyć ręce. Nie jesteśmy rządem światowym i nie możemy zakazywać nikomu produkowania takich czy innych maszyn. To rzecz poszczególnych rządów – zresztą próbowały, powiem panu, wiem, że były takie próby, jako projekty, ale nic z tego nie wyszło! I Kościół też nic nie wskórał, a pan zna jego absolutnie negatywne stanowisko w tej sprawie.

– Tak. Jednym słowem, nikomu się to nie podoba i wszyscy patrzą, jak się to robi.

– Ponieważ brak podstaw prawnych do przeciwdziałania.

– A konsekwencje? Tym firmom, im samym, zachwieje się grunt pod nogami, kiedy doprowadzą do takiego bezrobocia, że…

– Tym razem ja muszą panu przerwać. Zapewne, w tym, co pan mówi, jest racja. Wszyscy się tego obawiamy. Niemniej jesteśmy bezsilni. Jednakże bezsiła ta nie jest całkowita. Możemy przeprowadzić chociażby ten eksperyment. Pan jest uprzedzony negatywnie? To bardzo dobrze! Właśnie dlatego tym więcej zależałoby nam na panu! Jeśli w ogóle są jakieś obiekcje, pan wyłoży je w sposób najdobitniejszy!

– Pomyślę o tym – powiedział Pirx i wstał.

– Pan mówił przed chwilą o jeszcze jakimś pytaniu…

– Już mi pan na nie odpowiedział. Chciałem wiedzieć, czemu wybór padł na mnie.

– Odpowie nam pan zatem? Proszę zatelefonować w ciągu dwu dni, zgoda?

– Zgoda – rzekł Pirx, skinął głową temu człowiekowi i wyszedł.


* * *

Sekretarka, platynowa blondynka, wstała zza biurka, kiedy wszedł Pirx.

– Dzień dobry, ja…

– Dzień dobry. Wiem, proszę pana. Ja sama zaprowadzę.

– Już są?

– Tak, czekają na pana.

Poprowadziła go przez długi, pusty korytarz; jej pantofelki stukały jak metalowe szczudełka. Zimny, kamienny dźwięk wypełniał wielką przestrzeń, wyłożoną sztucznym granitem. Mijali ciemne drzwi z aluminiowymi cyferkami i tabliczkami. Sekretarka była zdenerwowana. Kilka razy zerknęła na Pirxa spod oka – nie jak przystojna dziewczyna, ale jak przestraszony człowiek. Gdy Pirx to zauważył, zrobiło om się jej trochę jakby żal, a zarazem poczuł, że to wszystko jest kompletnie obłąkańczą awanturą, i prawie nieoczekiwanie dla siebie odezwał się:

– Pani ich widziała?

– Tak. Przez chwilę. Przelotnie.

– I jacy są?

– Pan ich nie widział?

Prawie się ucieszyła. Jak gdyby ci, co dobrze ich znali, należeli już do jakiejś obcej, może nawet wrogiej konspiracji, nakazującej najwyższą nieufność.

– Jest ich sześciu. Jeden mówił ze mną. Zupełnie niepodobny, mówię panu! Zupełnie! Gdybym go spotkała na ulicy; nigdy bym nawet nie pomyślała. Ale, jak się przyjrzałam z bliska, ma coś takiego w oczach – i tu… – dotknęła ust.

– A reszta?

– Nawet nie weszli do pokoju, stali w korytarzu… Wsiedli do windy, pomknęła w górę, złotawe ziarenka światła, odliczającego kondygnacje, gorliwie przesypywały się w ścianie, Pirx miał dziewczynę naprzeciw siebie i dobrze mógł ocenić rezultaty wysiłku, jakim odebrała sobie, za pomocą kredki, tuszu i szminki, ostatnie ślady własnej indywidualności, aby stać się czasowo sobowtórem Indy Lae, czy jak się tam nazywała w nowy sposób rozczochrana gwiazda sezonu. Gdy zatrzepotała powiekami, zląkł się o całość sztucznych rzęs.

– Roboty… – powiedziała piersiowym szeptem i otrząsnęła się jak pod dotknięciem gada.

W pokoju na dziesiątym piętrze siedziało sześciu mężczyzn. Kiedy Pirx wszedł, jeden, który zasłonięty był wielką płachtą „Herald Tribune”, złożył ją i wstał, idąc ku niemu z szerokim uśmiechem, a wtedy wstali i tamci.

Byli mniej więcej jednego wzrostu i przypominali pilotów eksperymentalnych w cywilu: barczyści, ubrani w podobne, piaskowe garnitury, w białych koszulach z kolorowymi muszkami. Dwaj byli blondynami, jeden rudy jak płomień, inni ciemnowłosi – lecz wszyscy o jasnych oczach. Tyle zdążył zauważyć, nim ten, który podszedł do niego, podał mu rękę i potrząsając nią mocno powiedział:

– Jestem Mc Guirr, jak się pan ma?! Miałem przyjemność podróżować raz statkiem, którym pan dowodził, „Polluksem”! Ale pan mnie pewno nie pamięta…

– Nie – rzekł Pirx. Mc Guirr odwrócił się do mężczyzn stojących nieruchomo wokół okrągłego stołu z czasopismami.

– Chłopcy, oto wasz dowódca, komandor Mr Pirx. A to pana załoga, komandorze: pierwszy pilot John Calder, drugi pilot Harry Brown, inżynier nukleonik Andy Thomson, radiowiec – elektronik John Burton oraz neurolog, cybernetyk i lekarz w jednej osobie – Tomasz Burns.

Pirx podał im po kolei rękę, potem wszyscy siedli, przysuwając gnące się pod ciężarem ciała metalowe krzesła do stołu. Przez parę sekund panowała cisza, którą Mc Guirr przerwał swym hałaśliwym barytonem.

– Najpierw chciałem podziękować panu w imieniu dyrekcji „Cybertonics”, „Inteltronu” i „Nortronics” za to, że przyjmując ofertą UNESCO wykazał pan takie zaufanie do naszych starań. Aby wykluczyć możliwość wszelkich nieporozumień, od razu muszę wyjaśnić, że niektórzy z obecnych przyszli na świat z ojca i matki, a niektórzy – nie. Każdy z nich orientuje się we własnym pochodzeniu, lecz nie wie nic o pochodzeniu innych. Zwracam się do pana z prośbą, by zechciał pan ich o to nie pytać. Pod każdym innym względem ma pan absolutną swobodę. Na pewno będą dobrze spełniać pana rozkazy i wykażą w stosunkach służbowych i pozasłużbowych inicjatywę i szczerość. Zostali jednak tak pouczeni, że na pytanie, kim jest, każdy odpowie to samo: zupełnie zwyczajnym człowiekiem. Mówię to od razu, ponieważ to nie będzie kłamstwo, lecz konieczność, podyktowana wspólnym naszym interesem…

– Więc nie mogę ich o to pytać?

– Może pan. Oczywiście, że pan może, ale wtedy będzie pan miał nieprzyjemną świadomość, że niektórzy nie mówią prawdy, więc czy nie lepiej tego zaniechać? Powiedzą zawsze to samo, że są zwykłymi chłopakami, ale nie w każdym przypadku będzie to prawdą.

– A w pańskim? – spytał Pirx. Po ułamku sekundy wszyscy obecni wybuchnęli śmiechem. Najgłośniej śmiał się sam Mc Guirr.

– O! Kawalarz z pana! Ja, ja jestem tylko małym kółeczkiem zębatym w maszynie „Nortronics”…

Pirx, który się nawet nie uśmiechnął, czekał, aż nastanie cisza.

– Czy nie wydaje się panu, że próbujecie mnie podejść? – spytał wtedy.

– Przepraszam! Jak pan to rozumie?! Nic podobnego! Warunki przewidywały „nowy rodzaj załogi”. Nie było w nich ani słowa o tym, czy to będzie załoga jednorodna – nieprawdaż? Pragnęliśmy po prostu wykluczyć możliwości pewnego, hm, czysto psychologicznego, irracjonalnego uprzedzenia negatywnego, wie pan. Przecież to jasne! Nieprawdaż? Podczas rejsu i po nim, w oparciu o jego przebieg, zechce pan przedstawić swą opinię o jakości wszystkich, członków załogi. Wszechstronną opinię, na której nam jak najbardziej zależy. My tylko postaraliśmy się utworzyć warunki takie, aby pan mógł działać z najwyższym, bezstronnym obiektywizmem!

– Bóg zapłać! – rzekł Pirx. – Niemniej uważam, żeście mnie podeszli. Jednak nie mam się zamiaru wycofać.

– Brawo!

– Chciałbym jeszcze, już teraz, porozmawiać chwilę z moimi – zawahał się przez drobny ułamek sekundy – ludźmi…

– Pan pragnie się może zorientować w ich kwalifikacjach? Zresztą, nie ograniczam! Proszę strzelać! Proszę!

Mc Guirr wydobył z górnej kieszeni surduta cygaro i odciąwszy koniec wziął się do zapalania, a tymczasem pięć par spokojnych oczu uważnie spoczywało na twarzy Pirxa. Obaj jasnowłosi, którzy byli pilotami, wykazywali pewne podobieństwo. Calder wyglądał jednak bardziej na Skandynawa, a jego kręte włosy były mocno wyblakłe, jak od słońca. Brown za to był prawdziwie złotowłosy, przypominał trochę cherubina z żurnala mód, ale ten zbytek urody łagodziły jego szczęki i nieustanne, drwiące jakby skrzywienie bezbarwnych, cienkich ust. Od lewego ich kąta szła skosem przez policzek biała blizna. Na nim właśnie znieruchomiał wzrok Pirxa.

– Doskonale – rzekł, jakby ze sporym opóźnieniem odpowiadając Mc Guirrowi, i tym samym tonem, jakby od niechcenia, spytał, patrząc na mężczyznę z blizną:

– Czy pan wierzy w Boga?

Wargi Browna drgnęły, jak w powstrzymanym uśmiechu czy skrzywieniu, i nie od razu odpowiedział. Wyglądał, jakby się świeżo ogolił, nawet z pewnym pośpiechem; koła ucha zostało kilka włosków, na policzkach widniały ślady niedokładnie startego pudru.

– To… nie należy do moich obowiązków – powiedział głosem o przyjemnym, niskim brzmieniu. Mc Guirr, który właśnie zaciągał się cygarem, znieruchomiał, nieprzyjemnie dotknięty pytaniem Pirxa i, mrugając, gwałtownie wydmuchnął dym, jakby mówił: „A widzisz? Trafiła kosa na kamień!”

– Panie Brown – powiedział wciąż takim samym flegmatycznym tonem Pirx – pan mi nie odpowiedział na pytanie.

– Przepraszam, komandorze. Powiedziałem panu, że to nie należy do moich obowiązków.

– Jako pana przełożony decyduję o tym, co należy do pana obowiązków – odparował Pirx. Twarz Mc Guirra wyrażała zaskoczenie. Tamci siedzieli bez ruchu, z widoczną uwagą przysłuchując się tej wymianie słów – właśnie jak wzorowi uczniowie.

– Jeśli to jest rozkaz – odpowiedział miękkim, wyraźnie modulowanym barytonem Brown – to mogę tylko wyjaśnić, że się tym problemem specjalnie nie zajmowałem.

– Więc proszę go przemyśleć do jutra. Od tego uzależniam pana obecność na pokładzie.

– Tak jest, nawigatorze.

Pirx zwrócił się do Caldera, pierwszego pilota, oczy ich spotkały się, tęczówki tamtego były prawie bezbarwne, odbijały się w nich wielkie okna pokoju:

– Pan jest pilotem?

– Tak.

– Z jakim doświadczeniem?

– Mam ukończony kurs podwójnego pilotażu oraz dwieście dziewięćdziesiąt solowych godzin w przestrzeni na małym tonażu, dziesięć lądowań samodzielnych, w tym cztery na Księżycu, dwa na Marsie i na Wenus.

Pirx zdawał się nie zwracać większej uwagi na tę odpowiedź.

– Burton – zwrócił się do następnego – pan jest elektronikiem?

– Tak.

– Ile rentgenów może pan znieść w ciągu godziny?

Tamtemu drgnęły wargi. Nie był to nawet uśmiech. Zaraz znikł.

– Myślę, że ze czterysta – powiedział, – Najwyżej. Ale trzeba by się potem leczyć.

– Więcej niż czterysta nie?

– Nie wiem, ale chyba nie.

– Skąd pan pochodzi?

– Z Arizony.

– Chorował pan?

– Nie. W każdym razie na nic poważnego.

– Pan ma dobry wzrok?

– Dobry.

Pirx nie słuchał właściwie tego, co mówili. Zważał raczej na dźwięk głosu, jego modulację, brzmienie, na ruchy twarzy, warg, i ogarniała go chwilami irracjonalna nadzieja, że to wszystko jest tylko jednym wielkim a głupim żartem, kpiną, że chciano pobawić się nim, zadrwić z jego naiwnej wiary we wszechmoc technologii. A może ukarać go w ten sposób za to, że tak w nią wierzył? Bo to przecież byli zupełnie zwyczajni ludzie; sekretarka mówiła od rzeczy – cóż znaczy uprzedzenie! Mc Guirra wzięła przecież także za jednego z nich…

Rozmowa była dotąd błaha – gdyby nie ów niezbyt mądry koncept z Panem Bogiem. Nie był mądry na pewno, niesmaczny i prymitywny raczej, Pirx czuł to doskonale, miał się za osobnika ograniczonego do tępoty, tylko przez nią zgodził się… Tamci patrzyli na niego jak przedtem, ale wydało mu się, że rudy, Thomson i obaj piloci przybrali wyraz twarzy aż przesadnie obojętny, jak gdyby nie chcieli dać mu do poznania, że już ze wszystkim przejrzeli jego prymitywną duszę rutyniarza, wytrąconego teraz kompletnie ze znanej sobie, zrozumiałej i bezpiecznej przez to równowagi. Chciał pytać „ich dalej, tym bardziej że milczenie, które poczęło narastać, zwracało się przeciwko niemu, stając się świadectwem jego bezradności, lecz nie mógł: po prostu nic wymyślić; już tylko rozpacz, nie zdrowy rozsądek, podszeptywała, by uczynić coś dziwacznego, na poły szalonego, ale wiedział dobrze, że nic przecież takiego nie zrobi. Czuł, że ośmieszył się, należało zrezygnować z tego spotkania; popatrzył na Mc Guirra.

– Kiedy mogę wejść na pokład?

– Ach, w każdej chwili, nawet dziś.

– Co będzie z kontrolą sanitarną?

– Proszę o tym nie myśleć. Wszystko już załatwione. Inżynier odpowiadał mu niemal pobłażliwie, tak mu się przynajmniej wydało.

– Nie umiem dobrze przegrywać – pomyślał. A głośno rzekł:

– To wszystko. Oprócz Browna wszyscy możecie się uważać za członków załogi. Brown zechce odpowiedzieć mi jutro na pytanie, które mu zadałem. Mc Guirr, ma pan przy sobie te papiery do podpisu?

– Mam, ale nie tu. Są w dyrekcji. Pójdziemy tam?

– Dobrze.

Pirx wstał. Wszyscy uczynili to samo.

– Do zobaczenia – skinął im głową i wyszedł pierwszy. Inżynier dogonił go przy windzie.

– Pan nas nie doceniał, komandorze… Całkowicie odzyskał dobry humor.

– Jak mam to rozumieć?

Winda ruszyła. Inżynier podniósł ostrożnie cygaro do ust, by nie strącić siwego stożka popiołu.

– Naszych chłopców nie da się tak łatwo odróżnić od… zwyczajnych.

Pirx wzruszył ramionami.

– Jeżeli są z tego samego materiału co ja – powiedział – to są ludźmi, a czy powstali przez jakieś sztuczne zapłodnienie w probówce, czy w sposób bardziej obiegowy – nie obchodzi mnie to wcale.

– Och, nie, nie są z tego samego materiału!

– A z jakiego?

– Proszę wybaczyć, to tajemnica produkcyjna.

– Kim pan jest?

Winda stanęła. Inżynier otworzył drzwi, ale Pirx, czekając na odpowiedź, nie ruszył się z miejsca.

– Chodzi panu o to, czy jestem projektantem? Nie. Pracuję w dziale public relations.

– I jest pan kompetentny, by odpowiedzieć mi na kilka pytań?

– Naturalnie, ale chyba nie tu?

Ta sama sekretarka wprowadziła ich do dużego pokoju Konferencyjnego.

Za długim stołem stały dwa rządy foteli w idealnym ordynku. Siedli u końca owego stołu, tam gdzie leżała otwarta teczka z umowami.

– Słucham pana – rzekł Mc Guirr. Popiół spadł mu na spodnie, zdmuchnął go, Pirx zauważył, że inżynier ma przekrwione oczy i nadmiernie równe zęby. Sztuczne pomyślał. – Udaje młodszego, niż jest.

– Czy ci, którzy… nie są ludźmi, zachowują się jak ludzie? Spożywają posiłki? Piją?

– Tak.

– Po co?

– Aby złudzenie było zupełne. Dla otoczenia; rzecz oczywista.

– Więc muszą się potem tego… pozbywać?

– No, tak.

– A krew?

– Proszę?

– Czy mają krew? Serce? Czy krwawią – zranieni?

– Mają… pozory krwi i serca – powiedział Mc Guirr, dobierając słów z wyraźną ostrożnością.

– Co to znaczy?

– Że tylko dobry specjalista lekarz, po wszechstronnym badaniu, mógłby się zorientować…

– A ja nie?

– Nie. Oczywiście, wyłączając zastosowanie jakichś specjalnych urządzeń.

– Rentgena?

– Pan jest domyślny! Ale nie będzie go pan miał na pokładzie.

– Tego nie wymyślił żaden fachowiec – rzekł spokojnie Pirx. – Mogę mieć tyle izotopów ze stosu, ile zechcę, no i muszę też mieć na pokładzie aparaty do defektoskopii; rentgen całkiem mi więc niepotrzebny.

– Nie mamy zastrzeżeń co do tej aparatury, o ile zobowiąże się pan nie używać jej do żadnych innych celów.

– A jeżeli się nie zgodzę?

Mc Guirr westchnął i dusząc cygaro w popielniczce, jakby nabrał do niego nagle obrzydzenia, rzekł:

– Komandorze… pan stara się to nam utrudnić, jak się tylko da!

– To prawda! – serdecznie odparł Pirx. – Więc oni mogą krwawić?

– Tak.

– I to jest krew? Także pod mikroskopem?

– Tak, to jest krew.

– Jakeście to zrobili?

– Imponujące, nie? – Mc Guirr uśmiechnął się szeroko. – Mogę panu powiedzieć tylko bardzo ogólnikowo: zasada gąbki. Podskórnej, specjalnej gąbki.

– To ludzka krew?

– Tak.

– Po co?

– Na pewno nie po to, aby wywieść w pole pana. Proszę zrozumieć, przecież nie dla pana uruchomiona została produkcja kosztem miliardów dolarów! Oni muszą wyglądać tak, być tacy, aby w żadnych okolicznościach nikomu z pasażerów czy innych ludzi nie przyszło nawet do głowy podejrzewać…

– Chodzi o uniknięcie bojkotu waszych „produktów”?

– O to też. No i o komfort, o wygodę psychologiczną…

– A pan potrafi ich rozróżnić?

– Tylko dlatego, że ich znam. No… są sposoby… gwałtowne… ale przecież nie będzie pan używał siekiery!

– Pan mi nie powie, czym oni się różnią od ludzi pod względem fizjologicznym? Oddychanie, kaszel, rumieńce…

– Ach, to wszystko zostało zrobione. Są różnice, pewne, ale powiedziałem już panu: poznałby się na nich tylko lekarz.

– A pod względem psychicznym?

– Mózg mają w głowie! To nasz największy triumf! – rzekł Mc Guirr z prawdziwą dumą. – „Inteltron” umiejscawiał go dotychczas w kadłubie, bo był zbyt wielki. Dopiero my pierwsi przenieśliśmy go do głowy!

– Powiedzmy, drudzy: pierwsza była Natura…

– Cha, cha! No, więc drudzy. Ale szczegóły są tajemnicą. To multistat monokrystaliczny, z szesnastoma miliardami elementów dwójkowych!

– A czy to, do czego są zdolni, także jest tajemnicą?

– Co pan ma na myśli?

– Na przykład to, że mogą kłamać… w jakim zakresie mogą kłamać… że mogą utracić panowanie nad sobą więc i nad sytuacją…

– Owszem. To wszystko możliwe.

– Dlaczego?

– Dlatego, że to nieuniknione. Wszelkie – mówiąc obrazowo – hamulce, wprowadzone w sieć neutronową, czy krystaliczną, są względne, są do pokonania. Mówią to, bo pan powinien znać prawdą. Zresztą, jeśli choć trochę zna pan literaturą przedmiotu, wie pan, że robot, który by zarazem umysłowo dorównywał człowiekowi, a nie był zdolny do kłamstwa czy oszukiwania, jest czystą fikcją. Można produkować albo pełnowartościowe równoważniki człowieka, albo marionetki. Trzeciej drogi nie ma.

– Istota zdolna do pewnych czynów tym samym musi być zdolna do innych czynów, tak?

– Tak. Oczywiście, to jest nierentowne. Na razie przynajmniej. Psychiczna wszechstronność, nie mówiąc nawet o człekokształniości, potwornie kosztuje. Modele, które pan dostaje, są wytworzone tylko w bardzo nielicznych prototypach – jako nieopłacalne. Koszt jednego jest większy od kosztu naddźwiękowego bombowca!

– Co pan mówi!

– Oczywiście, wliczywszy koszty wszystkich badań, które budowę poprzedziły. Będziemy te automaty oferowali produkowane, być może, z taśmy; i pewnie je nawet udoskonalimy, chociaż to już chyba niemożliwe. Dajemy panu to, co mamy najlepszego. Utrata więc panowania nad sobą, jakieś załamanie się, chociaż nie do wykluczenia, będzie z reguły mniej prawdopodobne aniżeli u człowieka w tej samej sytuacji!

– Czy były robione takie doświadczenia?

– Oczywiście!

– I ludzie stanowili próby kontrolne?

– Było i tak.

– Sytuacje katastrofalne? Grożące zagładą?

– Właśnie takie.

– A rezultaty?

– Ludzie są bardziej zawodni.

– A jak z ich agresywnością?

– Chodzi panu o ich stosunek do człowieka?

– Nie tylko.

– Może pan być spokojny. Mają wbudowane inhibitory, tak zwane układy wyładowania wstecznego, amortyzujące niejako potencjały agresji.

– Zawsze?

– Nie, to niemożliwe. Mózg jest układem probabilistycznym, nasz także. Można w nim zwiększać prawdopodobieństwo określonych stanów, ale nigdy nie ma się całkowitej pewności. Mimo to – i pod tym względem przewyższają człowieka!

– A co się stanie, jeśli będę próbował strzaskać któremuś głowę?

– Będzie się bronił.

– Czy będzie usiłował mnie zabić?

– Nie, ograniczy się do obrony.

– A jeśli jedyną możliwością obrony będzie atak?

– Wtedy zaatakuje pana.

– Proszą mi dać te umowy – powiedział Pirx. Pióro skrzypiało w ciszy. Inżynier złożył formularze i schował je do teczki.

– Pan wraca do Stanów?

– Tak, jutro.

– Może pan zakomunikować przełożonym, że postaram się wycisnąć z nich wszystko najgorsze – rzekł Pirx.

– Rozumie się! Na to właśnie liczymy! Bo nawet w tym najgorszym jeszcze są lepsi od człowieka! Tylko…

– Pan chciał coś powiedzieć?

– Pan jest człowiekiem odważnym. Ale… we własnym interesie doradzam ostrożność.

– Żeby się do mnie nie wzięli? Pirx uśmiechnął się mimo woli.

– Nie. Żeby się to nie skrupiło właśnie na panu: bo pierwej, wcześniej, „wysiądą” panu ludzie. Zwykli, poczciwi, zacni chłopcy. Rozumie pan?

– Rozumiem – odparł Pirx. – Czas na mnie. Muszę przejąć dziś statek.

– Mam na dachu helikopter – rzekł Mc Guirr wstając. – Podrzucić pana?

– Nie, dziękuję. Pojadę metrem. Nie lubię ryzykować, wie pan… Więc powie pan przełożonym, jak czarne mam zamiary?

– Jak pan sobie życzy.

Mc Guirr szukał w kieszeni następnego cygara.

– Muszę powiedzieć, że zachowuje się pan raczej dziwnie. Czego pan właściwie od nich chce? To nie są ludzie, tego nikt nie twierdzi. To doskonali fachowcy, a przy tym naprawdę zacni! Mówię panu! Zrobią dla pana wszystko!

– Postaram się, żeby zrobili jeszcze więcej – odparł Pirx.


* * *

Pirx rzeczywiście nie darował Brownowi sprawy Pana Boga i umyślnie zatelefonował do niego następnego dnia; w UNESCO podano mu numer telefonu, dzięki któremu mógł osiągnąć swego „nieliniowego pilota”. Poznał nawet jego głos, gdy nakręcił ów numer.

– Czekałem na pana – powiedział Brown.

– No i jak się pan zdecydował? – spytał Pirx. Było mu przy tym dziwnie ciężko na sercu; znacznie lepiej czuł się, kiedy podpisywał papiery Mc Guirrowi. Wydawało mu się wówczas, że da temu radę. Teraz nie był już taki pewny siebie.

– Miałem mało czasu – rzekł Browri swym równym, miłym głosem. – Dlatego mogę powiedzieć tylko tyle: nauczono mnie podejścia probabilistycznego. Obliczam szansę i na tej podstawie działam. A w tym wypadku – dziewięćdziesiąt dziewięć procent, że „nie”, a może nawet dziewięćdziesiąt dziewięć i osiem dziesiątych, ale jedna setna szansy, że tak.

– Że jest?

– Tak.

– Dobrze. Może się pan zgłosić z innymi. Do zobaczenia.

– Do widzenia – odparł miękki baryton i słuchawka dźwiękła, odłożona. Pirx przypomniał sobie, nie wiedzieć czemu, tę rozmowę, kiedy jechał do portu rakietowego. Nie wiadomo, kto załatwił już wszystkie formalności w kapitanacie – może UNESCO, a może firmy, które mu „wyprodukowały” załogę. Dość, że nie było ani normalnej kontroli sanitarnej, ani też nikt nie żądał papierów jego „ludzi” – a start wyznaczono na godzinę drugą czterdzieści pięć, to znaczy miał się odbyć wtedy, gdy ruch jest najmniejszy. Trzy spore satelitarne przekaźniki dla Saturna znajdowały się już w lukach. „Goliat” był statkiem średniego tonażu, z wysoką automatyzacją obsługi; niezbyt duży – ledwo sześć tysięcy ton masy spoczynkowej – ale wypuszczony ze stoczni dopiero przed dwoma laty, posiadał doskonały, zupełnie pozbawiony wahań termicznych stos na szybkie neutrony, który zajmował dosłownie dziesięć metrów sześciennych, a więc tyle co nic, a miał nominalną moc czterdziestu pięciu milionów koni, ze szczytem w siedemdziesięciu dla przyspieszeń krótkotrwałych.

Pirx właściwie nie wiedział nic o tym, co się z jego „ludźmi” działo w Paryżu – czy zatrzymali się w hotelu, czy jakaś firma wynajęła im mieszkanie (a nawet przeszła mu przez głowę tyleż groteskowa, co makabryczna myśl, że ich tam jakoś inżynier Mc Guirr „powyłączał” i na te dwa dni powkładał do skrzyń) – ani nawet, jak się dostali do portu.

Czekali w osobnym pokoju kapitanatu, przy czym wszyscy mieli walizki, jakieś zawiniątka i małe nesesery z dyndającymi przy uchwytach wizytówkami. Pirxowi, kiedy to widział, mimo woli przechodziły przez myśl różne idiotyczne dowcipy, że pewno mają tam klucze francuskie i toaletowe oliwiarki, i tak dalej. Ale nie było mu wcale do śmiechu, kiedy, przywitawszy się z nimi, złożył uprawnienia i papiery, niezbędne dla potwierdzenia gotowości startowej, po czym, dwie godziny przed wyznaczonym czasem, wyszli na płytę oświetloną jedynym reflektorem i gęsiego ruszyli ku białemu jak śnieg „Goliatowi”. Wyglądał trochę jak olbrzymia, świeżo wypakowana głowa cukru.

Start nie był problemem. „Goliatem” dałoby się wystartować bez żadnej niemal pomocy, nastawiwszy tylko programy wszystkich automatycznych i półautomatycznych urządzeń. Nie minęło ani pół godziny, a już pozostawili za sobą nocną półkulę Ziemi z jej fosforyczną wysypką miast; Pirx wyjrzał wtedy, bo chociaż atmosferę, którą swymi promieniami o świtaniu słońce czesze „pod włos”, widział z przestrzeni niejednokrotnie, wspaniałe to widowisko – ów olbrzymi sierp tęczy płonącej – jeszcze mu się wcale nie znudziło. Minąwszy parę minut potem ostatniego nawigacyjnego satelitę, w gęstym ciurkaniu i popiskiwaniu sygnałów, którymi pęczniały pracujące maszyny informacyjne („elektronowa biurokracja Kosmosu”, jak je Pirx nazywał), wyszli ponad ekliptykę. Pirx polecił wówczas pierwszemu pilotowi, aby pozostał przy sterach, a sam udał się do swojej kajuty. Nie minęło ani dziesięć minut, gdy usłyszał pukanie.

– Proszę!

Wszedł Brown. Zamknął starannie drzwi, podszedł Pirxa, który siedział na swojej koi, i odezwał się stłumionym głosem:

– Chciałbym z panem porozmawiać.

– Proszę. Niech pan siada.

Brown opuścił się na krzesło, ale jakby uznawszy, odległość, jaka ich dzieli, jest zbyt wielka, przysunął je bliżej, przez chwilę milczał z opuszczonymi oczami, nagle patrzył prosto w twarz dowódcy i rzekł:

– Chcę panu coś powiedzieć. Ale muszę prosić o dyskrecję. O słowo, że pan tego nikomu nie powtórzy.

Pirx uniósł brwi.

– Tajemnice?

Namyślał się przez kilka sekund.

– Zgoda, nie powtórzę tego nikomu – powiedział wreszcie. – Słucham.

– Jestem człowiekiem – rzekł tamten i urwał, patrz: Pirxowi w oczy, jakby pragnął sprawdzić efekt tych słów. Pirx jednak, z wpółprzymkniętymi powiekami, oparty głową o ścianę wyścielaną białym pianoplastykiem, trwał ruchu.

– Mówię to, bo chcę panu pomóc – zaczął tamten tak, jakby mówił coś, co już poprzednio sobie obmyślił. – Kiedy składałem ofertę, nie wiedziałem, o co chodzi. Takich jak ja było na pewno wielu – ale przyjmowano nas oddzielnie, abyśmy nie mogli się poznać ani nawet zobaczyć. O tym, co właściwie mi przeznaczają, dowiedziałem się dopiero, kiedy zostałem definitywnie wybrany, po wszystkich lotach, próbach i testach. Musiałem wtedy zaręczyć, że absolutnie nic nie wyjawię. Mam dziewczynę, chcemy się pobrać, ale były trudności finansowe – a to mnie urządzało wprost nadzwyczajnie, bo dali mi od razu osiem tysięcy, a drugie tyle mam dostać po powrocie z tego rejsu bez względu na jego rezultat. Mówię panu wszystko, jak było, bo chcę. aby pan wiedział, że jestem w tej sprawie w porządku. Prawdę mówiąc, w pierwszej chwili nie zdawałem sobie sprawy z tego,, o jaką stawkę idzie gra. Dziwaczny eksperyment i tyle – tak początkowo myślałem. Ale potem zaczęło mi się to coraz mniej podobać. Przecież, w końcu, to jest kwestia jakiejś elementarnej solidarności międzyludzkiej. Mam milczeć wbrew ich interesom? Uznałem, że mi nie wolno. Czy pan tak nie sądzi?


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю