355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Stanislav Lem » Opowieści o pilocie Pirxie » Текст книги (страница 3)
Opowieści o pilocie Pirxie
  • Текст добавлен: 20 сентября 2016, 18:34

Текст книги "Opowieści o pilocie Pirxie"


Автор книги: Stanislav Lem



сообщить о нарушении

Текущая страница: 3 (всего у книги 27 страниц)

Jakiś brązowy, pręgowany, wijący się kłąb wypadł stamtąd, niewyraźną plamą latała głowa bez hauby, dławiła się rykiem…

Nogi ugięły się pod nim.

Ten człowiek…

Boerst zderzył się z Księżycem.

Patrol

Na dnie pudełeczka stał domek z czerwonym dachem – wyglądał ze swoimi dachóweczkami jak malina, aż miało się ochotę go polizać. Kiedy potrząsnęło się pudełkiem, z krzaków dokoła domku wypadały trzy prosiaczki jak różowe perełki. Zarazem z nory pod lasem – las był wymalowany tylko na wewnętrznej ściance pudełka, ale jak żywy – wylatywał czarny wilk i kłapiąc przy najmniejszym ruchu zębatą, w środku czerwoną paszczą – sunął ku prosiaczkom, żeby je połknąć. Pewno miał w środku magnesik. Trzeba było wielkiej zręczności, by do tego nie dopuścić. Należało, postukując w dno pudełka paznokciem małego palca, wprowadzić przedtem trzy prosiaczki do domku, przez drzwiczki, które też nie zawsze chciały się szeroko otworzyć. Całość nie była większa od puderniczki – a można było nad nią spędzić pół życia. Teraz jednak nie dałoby się z nią nic począć, bo, przy braku ciążenia, gra nie działała. Pilot Pirx spoglądał tęsknie na dźwignie akceleratorów. Jeden mały ruch – a ciąg silnika, chociażby najsłabszy, sprowadzi ciążenie i będzie można – zamiast bezpotrzebnie wlepiać się w czarną próżnię – zająć losem prosiaczków.

Niestety, regulamin nie przewidywał uruchamiania stosu atomowego dla ocalenia trzech różowych prosiąt przed wilkiem. Co więcej – kategorycznie zakazywał dokonywania zbędnych manewrów w przestrzeni. Jak gdyby to było zbędnym manewrem!

Pirx schował powoli pudełeczko do kieszeni. Piloci zabierali ze sobą znacznie dziwniejsze rzeczy, szczególnie jeśli patrol miał trwać długo, tak jak. ten. Dawniej szefostwo Bazy patrzało przez palce na to, jak marnuje się uran przy wyrzucaniu w niebo – oprócz rakiet z ich pilotami – różnych osobliwych przedmiotów, więc: nakręcanych ptaszków, które potrafią dziobać rozsypany chleb, mechanicznych szerszeni goniących mechaniczne osy, chińskich łamigłówek z niklu i kości słoniowej – i nikt już nawet nie pamiętał, że pierwszy zaraził Bazę tym szaleństwem mały Aarmens, który, wybierając się na patrol, odbierał po prostu zabawki swemu sześcioletniemu synkowi.

Idylla taka trwała dość długo – prawie rok – do czasu, kiedy rakiety przestały wracać z lotów.

W owych spokojnych czasach wielu sarkało zresztą na loty patrolowe, a przydział do grupy „czeszącej” próżnię przyjmowano jako wyraz osobistej nieprzyjaźni Szefa. Pirx wcale się nim nie zdziwił: patrole, to było jak odra – prędzej czy później każdy musiał to przejść.

Potem jednak nie wrócił Thomas, wielki, gruby Thomas, który nosił 45 numer butów, lubił robić kawały i hodował pudle – oczywiście najmądrzejsze pudle świata. Nawet w kieszeniach jego kombinezonu można było znaleźć skórki od kiełbasy i kostki cukru, a Szef podejrzewał, że Thomas przemyca czasem pudle na statek – chociaż Thomas zaklinał się, że coś podobnego nigdy mu nawet w głowie nie postało. Możliwe. Nikt się już tego nie dowie, bo Thomas wystartował pewnego lipcowego popołudnia, biorąc dwa termosy kawy – zawsze strasznie dużo pił – i dla wszelkiej pewności postawił sobie trzeci pełny termos w mesie pilotów, żeby mieć po powrocie taką, jaką lubił – zmieszaną z fusami i parzoną z cukrem. Kawa czekała bardzo długo. O siódmej trzeciego dnia skończyło się „opóźnienie dopuszczalne” i Thomas został wypisany kredą na tablicy w nawigacyjnej – on jeden. Takie rzeczy nie zdarzały się – tylko najstarsi piloci pamiętali okres, w którym na statkach występowały awarie i nawet lubili opowiadać młodszym okropne historie z czasów, kiedy ostrzeżenie meteorytowe dostawało się na piętnaście sekund przed zderzeniem – akurat dość czasu, żeby się pożegnać z rodziną. Oczywiście przez radio. Ale to naprawdę były stare dzieje. Tablica w nawigacyjnej była zawsze pusta – i właściwie tkwiła na ścianie tylko siłą bezwładu.

O dziewiątej było jeszcze dosyć jasno – wszyscy dyżurujący piloci wyszli z radionasłuchu i stanęli na trawnikach, okalających ogromną, betonową powierzchnię lądowiska, gapiąc się w niebo. Do nawigatorni nikogo nie wpuszczano. Szef, który był w mieście, przyjechał wieczorem, wyjął z bębnów wszystkie rejestrujące taśmy z zapisami sygnałów automatycznego nadajnika Thomasa i poszedł na górę – do oszklonej kopułki obserwatorium, która kręciła się jak zwariowana, łypiąc na wszystkie strony czarnymi muszlami radarów.

Thomas poleciał na małym AMU i chociaż paliwa atomowego starczyłoby mu na oblecenie połowy Drogi Mlecznej – jak pocieszał pilotów podoficer z grupy tankowców – wszyscy mieli go za ostatniego idiotę, a ktoś mu nawet paskudnie przygadał, bo tlenu było na AMU tyle co nic – porcja pięciodobowa, z ośmiogodzinną żelazną rezerwą. Przez całe cztery dni osiemdziesięciu pilotów stacji, nie licząc mnóstwa innych – ogółem niemal pięć tysięcy rakiet – przeszukiwało sektor, w którym znikł Thomas. Nie znaleźli nic – jakby się rozpłynął w próżni.

– Drugim był Wilmer. Tego, prawdę powiedziawszy, mało kto lubił; właściwie nie było do tego żadnego ważnego powodu – za to sporo drobnych. Nie dawał nikomu skończyć – zawsze musiał wsadzić swoje trzy grosze. Śmiał się głupkowato w najbardziej niestosownych okolicznościach – a im więcej tym kogoś denerwował, tym głośniej się śmiał. Kiedy nie chciało mu się fatygować lądowaniem docelowym, siadał zwyczajnie na trawie obok lądowiska i wypalał ją razem z korzonkami i ziemią na głębokość metra. Kiedy natomiast jemu ktoś wlazł na ćwierć miliparseka w rejon patrolowy, z punktu składał raporty – choćby to był kolega z Bazy. Było jeszcze trochę rzeczy zupełnie drobnych, o których wstyd nawet mówić – wycierał się w cudze ręczniki, żeby jego dłużej był czysty – ale kiedy nie wrócił z patrolu, wszyscy odkryli, że Wilmer to najporządniejszy chłop i kolega. Znowu szalał radar, piloci latali bez zmian poza kolejnością, ludzie z nasłuchu w ogóle nie wracali do domu, spać kładli się na przemian pod ścianą, na ławce – nawet obiad noszono im na górę – Szef, który wyjechał już na urlop, powrócił specjalnym samolotem, piloci czesali sektor cztery dni, a humory mieli wszyscy takie, że o nie dogiętą przewleczkę w najgłupszej nakrętce gotowi byli głowę rozbić monterowi, przyjechały dwie komisje ekspertów, AMU 116, bliźniaczo podobny do pocisku Wilmera, został po prostu rozebrany na śrubki, jak zegarek – wszystko bez najmniejszego rezultatu.

Co prawda sektor ma tysiąc sześćset bilionów kilometrów sześciennych, ale też należał do spokojnych – ani jakichś zagrożeń meteorytowych, ani stałych rojów, ani nawet żadne szlaki starych, od stu lat nie widywanych komet tamtędy nie przechodziły – a wiadomo, że taka kometa lubi się czasem rozpaść na kawałki gdzieś w pobliżu Jupitera, w jego „perturbacyjnym młynie”, i potem cyka stamtąd co jakiś czas po swoim starym kursie kawałkami roztrzaskanej głowy. Ale w tym sektorze w ogóle nic nie było – ani satelita żaden o niego nie zawadzał, ani planetoida, nie mówiąc nawet o Pasie – i właśnie przez to, że próżnia była tam taka „czysta”, nikt nie lubił w nim patrolować.

Niemniej jednak Wilmer znikł w nim jako drugi, a jego taśma rejestracyjna, naturalnie dziesięć razy przesłuchana, fotografowana, powielana i przesyłana do Instytutu – powiedziała akurat tyle co taśma Thomasa, to znaczy nic. Jakiś czas sygnały nadchodziły, a potem przestały nadchodzić. Automatyczny nadajnik wysyłał je dosyć rzadko – raz na godzinę. Thomas zostawił za sobą jedenaście, a Wilmer – czternaście takich sygnałów. To było wszystko.

Po tym drugim wypadku Szefostwo zaczęło bardzo gwałtownie działać. Najpierw sprawdzano wszystkie pociski – stosy atomowe, rozrząd, każdą śrubę, za porysowane szkło zegara można było stracić urlop. Potem zmieniono mechanizmy zegarowe wszystkich nadajników – jak gdyby one były winne! Odtąd sygnały opuszczały rakietę co osiemnaście minut. W tym nie było jeszcze nic złego, przeciwnie; gorzej, że przy rampie stali dwaj najstarsi oficerowie, którzy bez wszelkiej litości zabierali ludziom wszystko – ogałacali ich z ptaszków dziobiących i śpiewających, motylków, pszczółek, gier zręczności – cały stos skonfiskowanych rzeczy zgromadził się wkrótce w gabinecie Szefa. Złośliwi mówili nawet, że drzwi są tam tak często zamknięte, bo Szef sam się tym bawi.

W świetle tych wydarzeń można dopiero właściwie ocenić wysoki kunszt pilota Pirxa, który mimo wszystko zdołał przemycić na pokład swego AMU domek z prosiaczkami. Inna rzecz, że nie miał z niego żadnego pożytku – oprócz moralnej satysfakcji.

Lot patrolowy ciągnął się już dziewiątą z rzędu godzinę. Ciągnął się – to było bardzo trafne określenie. Pilot Pirx siedział na swoim fotelu, opięty i obandażowany pasami jak mumia, tyle że ręce i nogi miał wolne, i apatycznie spoglądał na ekrany. Przez sześć tygodni latali dwójkami – w odstępie trzystu kilometrów – ale potem Baza wróciła do poprzedniej taktyki: sektor był pusty, absolutnie pusty i nawet o tę jedną patrolową rakietę było w nim za wiele – ale niepodobna mieć na mapach gwiazdowych „dziury”, więc dalsze loty kontynuowano w pojedynkę. Pirx wystartował jako osiemnasty z kolei, licząc od skasowania dwójkowych patroli.

Nie mając nic lepszego do roboty, zastanawiał się nad tym, co się stało z Thomasem i Wilmerem. W Bazie nikt już o nich prawie nigdy nie wspominał, ale podczas lotów człowiek jest dostatecznie samotny, aby pozwolić sobie na myślenie najbardziej nawet bezpłodne. Latał już prawie trzy lata (dwa lata i cztery miesiące, mówiąc całkiem dokładnie) i uważał się za starego rutyniarza. Astronuda po prostu zjadała go, chociaż wcale nie był pozerem.

Lot patrolowy porównywano, nie bez słuszności, do siedzenia w poczekalni u dentysty – i jedyna różnica polegała na tym, że dentysta nie przychodził. Gwiazdy nie ruszały się – rzecz jasna – Ziemi wcale nie było widać, albo, jeśli się miało nadzwyczajne szczęście, wyglądała jak malutki rąbek posiniałego paznokcia – i to tylko w pierwszych dwu godzinach lotu, bo potem stawała się gwiazdą, podobną do innych, tyle że się powoli przesuwała. W słońce, jak wiadomo, patrzeć w ogóle nie można. W takiej sytuacji problem chińskich łamigłówek i gier zręczności stawał się doprawdy palący. Obowiązkiem pilota było jednak wisieć w kokonie pasów, kontrolować ekrany zwykłe i radarowy, od czasu do czasu meldować Bazie, że nic nie zaszło, sprawdzać wskazania jałowego biegu reaktora, a czasem – ale to już nadzwyczaj rzadko – przychodził z zasięgu sektora sygnał wzywający pomocy – albo nawet SOS – i wtedy należało gnać na złamanie karku, ale to była gratka, która zdarzała się nie częściej niż raz – dwa razy w roku.

Jeśli to wszystko przemyśleć, okaże się dopiero zrozumiałe, że przeróżne myśli i majaki pilotów, z punktu widzenia Ziemi i zwykłych pasażerów rakietowych wręcz zbrodnicze, były aż nadto ludzkiej Kiedy człowieka otacza półtora tryliona kilometrów sześciennych próżni, w której nie znalazłoby się ani szczypty popiołu z papierosa, wtedy życzenie, aby stało się cokolwiek – nawet jakaś okropna katastrofa – zamienia się w istną obsesję.

W ciągu swoich stu siedemdziesięciu dwu lotów patrolowych pilot Pirx przeszedł rozmaite fazy psychiczne, bywał senny, zgorzkniały, czuł się starcem, dziwaczał, bliski był myśli o jakimś bynajmniej nie łagodnym rodzaju szaleństwa, na koniec zaś jął sobie – podobnie trochę jak w czasach studiów – wymyślać rozmaite historie, nieraz tak skomplikowane, że dla ich zakończenia nie starczyło nawet całego patrolu. Inna rzecz, że nudził się dalej.

Zapuszczając się w labirynt samotnych rozważań, Pirx wiedział dobrze, że na pewno nic nie wymyśli i zagadka zniknięcia jego dwu kolegów pozostanie nie rozwiązana – czyż nie głowili się nad nią, z wiadomym rezultatem, najtężsi eksperci Bazy i Instytutu przez całe miesiące? Dlatego skłaniał się raczej do puszczenia w ruch prosiaczków i wilka, zajęcie to bowiem, może nie mniej jałowe, było przynajmniej niewinniejsze. Ale silniki milczały, nie było żadnego powodu dla ich uruchomienia, rakieta mknęła po wycinku niezmiernie wydłużonej elipsy, w której jednym ognisku znajdowało się Słońce – i prosiaczki musiały czekać lepszych czasów.

A zatem: co się stało z Thomasem i Wilmerem?

Laik prozaiczny zacząłby od przypuszczenia, że ich rakiety zderzyły się z czymś – na przykład z meteorem albo z obłokiem pyłu kosmicznego, ze szczątkiem kometowej głowy czy choćby z kawałkiem jakiegoś starego rakietowego wraka. Jednakże zderzenie takie było równie mało prawdopodobne co znalezienie dużego brylantu na środku ruchliwej ulicy. Odpowiednie obliczenia wykazują zresztą, że znaleźć taki brylant jest o wiele łatwiej.

Z nudów – wyłącznie z nudów – Pirx zaczął rzucać swemu Kalkulatorowi cyfry, układać równania, liczyć prawdopodobieństwa zderzeń – aż wyszła taka liczba, że Kalkulator musiał obciąć osiemnaście ostatnich miejsc, żeby się w ogóle zmieściła w jego okienkach.

Zresztą próżnia była pusta. Żadnych szlaków starych komet, żadnych obłoków kosmicznego pyłu – nic. Wrak starej rakiety mógł się w niej znaleźć – z teoretycznego punktu widzenia tak samo tam, jak w każdej innej części Kosmosu – po niewyobrażalnie wielkiej liczbie lat. Ale Thomas i Wilmer zobaczyliby go z daleka, co najmniej na 250 kilometrów, a jeśliby wyszedł prosto ze słońca, to i tak meteoradar podniósłby alarm na dobrych trzydzieści sekund przed zderzeniem, a gdyby pilot przegapił ów alarm, na przykład drzemiąc, to i tak automatyczny przyrząd wykonałby manewr mijania. Gdyby zaś automat mijania zepsuł się, to mógł się taki dziw nad dziwy przydarzyć raz – ale nie dwa razy, w odstępie kilkunastu zaledwie dni.

Tyle mniej więcej potrafiłby wymyślić laik, który nie wie, że w rakiecie może się podczas lotu wydarzyć wiele rzeczy daleko niebezpieczniejszych od napotkania meteorytu czy spróchniałej głowy kometowej. Rakieta, nawet tak mała jak AMU, składa się bez mała ze stu czternastu tysięcy ważnych części – ważnych, to znaczy takich, których awaria jest w skutkach katastrofalna. Bo mniej ważnych części liczy ponad milion. Jeżeli jednak coś tak fatalnego się zdarzy, to statek nawet po śmierci pilota nie roztrzaska się nigdzie ani się nie zaprzepaści, bo, jak powiada stare przysłowie, pilotów, w próżni nic nie ginie – i jeżeli zostawisz w niej papierośnicę, wystarczy tylko obliczyć elementy jej ruchu i przybyć na to samo miejsce we właściwym czasie, a papierośnica, podążając po swojej orbicie, wskoczy ci z astronomiczną dokładnością w przewidzianej sekundzie do ręki. Ponieważ każde ciało w nieskończoność krąży po swoim torze, wraki statków, które uległy awarii, można zawsze niemal prędzej czy później odnaleźć. Wielkie Kalkulatory Instytutu wykreśliły ponad czterdzieści milionów możliwych orbit, na których mogłyby się poruszać rakiety zaginionych pilotów, i wszystkie te szlaki zostały zbadane, to znaczy wysondowane punktowo skoncentrowanymi pęczkami najsilniejszych emitorów radarowych, jakimi dysponuje Ziemia. Z wiadomym rezultatem.

Oczywiście nie można powiedzieć, że po tym sondowaniu przeszukana została cała przestrzeń układu. Rakieta jest w jego objęciach czymś niewyobrażalnie małym – daleko mniejszym niż atom wobec kuli ziemskiej – ale szukano wszędzie, gdzie rakiety mogły się znajdować, zakładając, że piloci ich nie opuścili z maksymalną szybkością wnętrza patrolowanego sektora. Dlaczego by jednak mieli uciekać z głębi swojego sektora? Przecież nie dostali żadnego sygnału radiowego ani wezwania, nic nie mogło im się przytrafić – to zostało udowodnione.

Wyglądało na to, że Thomas i Wilmer razem ze swymi pociskami wyparowali, jak krople wody rzucone na rozpaloną płytę – albo że…

Laik z wyobraźnią, w przeciwieństwie do laika prozaicznego, wymieniłby – jako przyczynę tajemniczego zniknięcia – na pierwszym miejscu zagadkowe, czające się w próżni, obdarzone inteligencją, równie wielką co złośliwą, istoty z innych gwiazd.

Gdy jednak astronautyka rozwijała się od tak dawna, któż wierzył jeszcze w takie istoty, skoro nigdzie nie odkryto ich w zbadanym Kosmosie? Ilość kawałów o „istotach” przekraczała już chyba liczbę sześciennych kilometrów systemowej próżni. Oprócz najbardziej „zielonych”, którzy latali dotąd tylko w fotelu, zawieszonym pod sufitem sali laboratoryjnej, nikt nie dałby za ich istnienie kawałka starego papieru. Być może, że istnieją mieszkańcy odległych gwiazd – ale też tylko bardzo odległych.

Trochę prymitywnych mięczakowatych, nieco porostów, bakterii, wymoczków, nieznanych na Ziemi – to był właściwie cały plon wieloletnich wypraw. A zresztą, czy takie istoty – jeśli już nawet przyjąć, że istniały – doprawdy nie miały nic innego do roboty, jak tylko czyhać w jednym z najprzeklęciej jałowych miejsc próżni w oczekiwaniu malutkich rakietek Patrolu? I jak mogłyby zbliżyć się do nich niepostrzeżenie?

Takich pytań, obracających całą hipotezę w absolutny, gigantyczny nonsens, było wiele – tak wiele, że gra doprawdy traciła resztki sensu. Pirx, skłonny w dziewiątej godzinie lotu do nie byle jakich kombinacji mózgowych, musiał sobie jednak – w świetle tych wszystkich, bezwzględnie trzeźwych prawd – zadawać gwałt, aby mimo wszystko choć przez chwilę umiejscowić w wyobraźni demoniczne istoty z gwiazd.

Od czasu do czasu, kiedy, mimo braku ciążenia, nużyć go zaczynała wciąż jednakowa pozycja, zmieniał nachylenie fotela, do którego był przykrępowany, potem spoglądał kolejno w prawą i lewą stronę, przy czym, co może wydać się dziwne, wcale nie widział trzystu jedenastu wskaźników, kontrolnych światełek, pulsujących tarcz i zegarów, albowiem wszystkie one, były dla niego tym, czym są dla przeciętnego człowieka rysy znajomej twarzy, tak dobrze i od tak dawna znanej, że wcale nie trzeba dopiero badać skrzywienia jej ust, rozchylenia powiek ani szukać na czole zmarszczek, aby wiedzieć, co ona wyraża. Tak więc zegary i kontrolki zlewały się w spojrzeniu Pirxa w jedną całość, która mówiła mu, że wszystko jest w porządku. Gdy zwracał potem głowę na wprost, widział oba przednie ekrany gwiazdowe, a między nimi swoją własną twarz w otoku pękatej, zakrywającej częściowo czoło i podbródek, żółtej hauby.

Pomiędzy dwoma ekranami gwiazdowymi znajdowało się lustro, niezbyt wielkie, ale umieszczone tak, że pilot widział w nim właśnie siebie – i nic więcej. Nie wiadomo było, po co właściwie jest to lustro i czemu ma służyć. To znaczy – było wiadomo, ale mądre racje, przemawiające za obecnością lustra, mało kogo przekonywały. Wynaleźli je psychologowie. Człowiek – twierdzą oni – jakkolwiek brzmi to dziwacznie, często, zwłaszcza jeżeli przez dłuższy czas przebywa w samotności, przestaje we właściwy sposób kontrolować stan swego umysłu i swoich emocji, i ni stąd, ni zowąd może się okazać, że popada w jakieś hipnotyczne odrętwienie, a nawet sen bez marzeń, z otwartymi oczami, z którego nie zawsze potrafi się w porę ocknąć. Czasem znowu niektórzy dostają się pod władzę nie wiadomo skąd wypełzających omamów albo stanów lękowych, albo gwałtownego pobudzenia – a na wszystkie takie sensacje świetnym środkiem ma być kontrola własnej twarzy. Inna rzecz, że widzieć przed sobą w ciągu kilkunastu godzin własną twarz, jak wmurowaną, i śledzić przymusowo każdy jej wyraz – nie jest przyjemnie. O tym także mało kto wie, poza pilotami pocisków patrolowych. Zaczyna się to zwykle niewinnie, człowiek wytnie jakąś minę, wykrzywi się lekko albo uśmiechnie się do własnego odbicia, a potem idą już jeden za drugim grymasy coraz pokrętniejsze; tak to jest, kiedy sytuacja, tak bardzo przeciwna naturze, przeciąga się ponad zwykłą wytrzymałość.

Pirx robił sobie na szczęście bardzo niewiele z własnej twarzy, w przeciwieństwie do niektórych innych pilotów. Tego oczywiście nikt nie sprawdzał, bo to i niemożliwe, ale opowiadają, że niektórzy, w przystępie nudów czy jakiegoś nad wszelką przyzwoitość wyrastającego ogłupienia, zaczynali robić rzeczy, które ciężko opowiedzieć – na przykład pluli we własne odbicie, a potem, wstydząc się, musieli naturalnie robić to, co jest najsurowiej zakazane – odpinać pasy, wstawać i w pozbawionej ciężkości rakiecie iść, a raczej płynąć do lustra, aby je jakoś oczyścić przed lądowaniem. Byli nawet tacy, co twierdzili uporczywie, że Wuertz, który wrąbał się na trzydzieści trzy metry w głąb betonowej płyty lądowiska, za późno przypomniał sobie o konieczności wytarcia lusterka i zajął się tym w momencie, kiedy rakieta wchodziła w atmosferę.

Pilot Pirx nigdy takich rzeczy nie robił, co ważniejsze – nie odczuwał nawet najmniejszej pokusy, aby – splunąć w lustro – a walka z nią też podobno doprowadzała niektórych do ciężkich wewnętrznych zmagań – z czego mógłby się wyśmiewać tylko ten, kto nigdy nie był na samotnym patrolu. Pirx zawsze, nawet w czasie najcięższej nudy, potrafił w końcu wynaleźć sobie coś i wokół tego owijał wszystkie inne, poplątane i niewyraźne uczucia i myśli, jak bardzo długą i splątaną nitkę wokół twardego trzpienia.

Zegar – zwykły, mierzący czas – wskazywał jedenastą w nocy. Za trzynaście minut miał się znaleźć na najbardziej odległym od słońca odcinku swojej orbity. Kaszlnął parę razy, aby sprawdzić mikrofon, na chybił trafił zaproponował Kalkulatorowi, aby wyciągnął czwarty pierwiastek z 8769983410567396, nawet nie popatrzył na wynik, który Kalkulator podał z największym pośpiechem, mieląc w swoich okienkach cyferki i potrząsając nimi nerwowo, jakby od tego wyniku Bóg wie co zależało, pomyślał, że kiedy wyląduje, najpierw wyrzuci z rakiety przez klapę rękawice – tak sobie – następnie zapali papierosa i pójdzie do mesy, gdzie każe zaraz podać sobie coś smażonego, ostrego, z czerwoną papryką, i do tego duże piwo – lubił piwo – kiedy zobaczył światełko.

Patrzał w lewy przedni ekran pozornie niewidzącym wzrokiem i był już cały duchem w mesie, nawet czuł woń wysmażonych dobrze ziemniaczków – przyrządzano je specjalnie dla niego – a jednak, ledwo światełko wwędrowało w głąb ekranu, cały sprężył się, tak że gdyby nie pasy, na pewno pofrunąłby w górę.

Ekran miał okrągło metr średnicy i wyglądał jak czarna studnia – prawie w środku świeciła Ro Wężownika, a Drogę Mleczną rozcinał biegnący do samego brzegu ekranu ciemny, podwójny rozziew pustki; po obu jego stronach pełno było rozsypanego proszku gwiazd. W ten nieruchomy obraz wpłynął, sunąc miarowo, drobny świetlny punkt, drobny, ale daleko wyraźniejszy od każdej z gwiazd. Nie to, żeby świecił szczególnie mocno – Pirx dostrzegł go natychmiast, bo się poruszał.

W przestrzeni spotyka się świetlne, ruchome punkty. Są to pozycyjne światła rakiet. Normalnie rakiety nie zapalają swoich świateł, a czynią to tylko na wezwanie radiowe, celem identyfikacji. Rakiety mają różne świata – inne mają pasażerskie, inne towarowe, jeszcze inne – szybkie balistyczne, patrolowe, służby kosmicznej, tankowce i tak dalej. Są to wszystko światła rozmaicie rozmieszczone i przeróżnych barw, z jednym wyjątkiem – białej. Rakiety nie mają białych światełek, żeby je można zawsze odróżnić od gwiazd. Kiedy bowiem jedna rakieta leci dokładnie za drugą, białe światło pierwszej mogłoby się wydawać – widziane z drugiej – nieruchome, a tego należy uniknąć, bo lecący z tyłu pilot mógłby zostać wprowadzony w błąd.

Światełko, które wpłynęło leniwie w ekran, było jednak zupełnie białe – Pirx poczuł, że oczy wychodzą mu pomału z orbit. Nawet nie mrugał, tak się bał, że straci je z oczu. Kiedy go nareszcie zaczęły piec, mrugnął – ale nic się nie zmieniło. Biały punkt spokojnie sunął przed siebie – już tylko kilkanaście centymetrów dzieliło go od przeciwległego brzegu ekranu. Minuta – a zniknąłby z pola widzenia.

Ręce pilota Pirxa chwyciły same, bez pomocy wzroku, za właściwe dźwignie. Stos, pracujący dotąd jałowo, nagle wzbudzony, dał błyskawicznie odrzut. Przyspieszenie wgniotło Pirxa w głąb gąbczastego fotela; gwiazdy poruszyły się w ekranach, Droga Mleczna spływała skosem w dół, jakby naprawdę była mleczną drogą, za to ruchome światełko przestało się poruszać – dziób rakiety szedł za nim dokładnie, celował w nie, jak nos gończego w zapadłą w chaszczach kuropatwę – co znaczy jednak wprawa!

Cały manewr trwał niespełna dziesięć sekund.

Do tej pory pilot Pirx nie zdążył jeszcze w ogóle pomyśleć – teraz przyszło mu po raz pierwszy do głowy, że to, co widzi, musi być halucynacją, bo takie rzeczy się nie zdarzają. Myśl ta przynosiła mu zaszczyt. !Na ogół ludzie pokładają nadmierne zaufanie we własnych zmysłach i kiedy zobaczą na ulicy zmarłego znajomego, gotowi są raczej przypuszczać, że zmartwychwstał, aniżeli że sami zwariowali.

Pilot Pirx wsadził rękę do zewnętrznej kieszeni w obudowie fotela, wydobył stamtąd mały flakonik, wsadził sobie do nosa jego dwie szklane rureczki i pociągnął, aż oczy zaszły mu łzami. Psychran przerywał podobno nawet kataleptyczne stany jogów i widzenia świętych pańskich. Światełko jednak dalej sunęło w środku lewego ekranu przed oczami Pirxa. Ponieważ zrobił, co do niego należało – wpuścił flaszeczkę na swoje miejsce, pomanewrował leciutko sterami, a gdy się upewnił, że idzie za nim zbieżnym kursem, spojrzał na radar, żeby ocenić odległość tego świecącego przedmiotu.

I tu był drugi wstrząs – bo tarcza meteoradaru była pusta – zielonkawy promień wodzący, świecąc jak bardzo mocno nasłoneczniona smuga fosforu, biegał sobie po tarczy w koło, wciąż w koło, i nie pokazywał najmniejszej poświaty – nic, ale to zupełnie nic.

Pilot Pirx nie pomyślał oczywiście, że ma przed sobą ducha ze świecącą aureolą. W ogóle nie wierzył w duchy, chociaż w pewnych okolicznościach opowiadał o nich niektórym znajomym – kobietom – ale w tych wypadkach nie chodziło o spirytyzm.

Pirx pomyślał po prostu, że to, za czym leci, nie jest martwym ciałem kosmicznym, bo takie ciała zawsze odbijają wiązkę radarowych promieni. Tylko przedmioty sporządzone sztucznie i pociągnięte specjalną substancją, która pochłania, wygasza i rozprasza centymetrowe fale, nie dają żadnego echa optycznego.

Pilot Pirx odchrząknął i powiedział miarowo, czując, jak jego poruszająca się krtań delikatnie naciska umieszczony na niej laryngofon:

AMU sto jedenaście Patrol do obiektu lecącego w sektorze tysiąc sto dwa koma dwa, kursem przybliżonym na sektor tysiąc czterysta cztery, z jednym białym światłem pozycyjnym. Proszę podać swoje CQD. Proszę podać swoje CQD. Odbiór.

I czekał, co będzie dalej.

Mijały sekundy, minuty – nie było żadnej odpowiedzi. Pilot Pirx zauważył za to, że światełko blednie – więc się od niego oddala. Odległościomierz radarowy nie mógł mu nic powiedzieć, ale miał jeszcze, jako rezerwę, choć prymitywną – Odległościomierz optyczny. Wysunął nogę daleko w przód i nacisnął pedał. Odległościomierz zjechał z góry – był podobny do lornety. Pirx przyciągnął go lewą ręką do oczu i zaczął nastawiać ostrość.

Złapał światełko w obiektywie prawie natychmiast – a także coś więcej. W polu widzenia urosło mu teraz i było tak duże jak groszek, oglądany z pięciu metrów, a więc, jak na stosunki panujące w próżni, było po prostu olbrzymie. Poza tym przez jego okrągłą, ale jak gdyby odrobinę spłaszczoną powierzchnię przepływały z wolna od prawej strony ku lewej drobniutkie przyćmienia – jak gdyby, na przykład, ktoś poruszał grubym, czarnym włosem tuż przed samym obiektywem odległościomierza. Te przyćmienia były właśnie takie mgławe, niewyraźne, ale ich ruch pozostawał bez zmiany – wciąż przesuwały się od prawej ku lewej.

Pirx zaczął kręcić regulatorem, ale okazało się, że świetlna plamka nie chce się w ogóle dokładnie wyostrzyć – więc drugim pryzmatem, służącym specjalnie do tego celu, przepołowił ją i zaczął naprowadzać na siebie obie przesunięte połówki, a gdy mu się to; udało, zerknął na skalę – i osłupiał po raz trzeci. Świecący obiekt leciał o cztery kilometry od rakiety! To tak, jakby ktoś znalazł się, jadąc bardzo szybko samochodem wyścigowym, o pięć milimetrów od innego auta – odległość taką uważa się w próżni za równie niebezpieczną i niedozwoloną.

Pirxowi pozostawało już niewiele do zrobienia. Nakierował wskaźnik zewnętrznej termopary na światełko – zdalnie poruszaną dźwignią przesuwał celownik, aż pokrył dokładnie mleczno jaśniejący punkt – i kątem oka chwycił wynik: 24 stopnie w skali Kelwina. Znaczyło to, że światełko ma temperaturę otaczającej próżni – wszystkiego o 24 stopnie wyższą od zera absolutnego.

Teraz był już właściwie zupełnie pewny, że światełko nie może istnieć, świecić, a tym bardziej poruszać się – ponieważ jednak pływało mu przed nosem, ciągnął za nim dalej.

Słabło coraz wyraźniej – i coraz szybciej. Po minucie stwierdził, że oddaliło się na sto kilometrów – i zwiększył szybkość.

Wtedy stała się rzecz bodaj że najdziwniejsza. Światełko najpierw dawało się doganiać. Miał je na 80, 70, 50, 30 kilometrów od dziobu. Potem znowu wyszło do przodu. Zwiększył szybkość – do 75 kilometrów na sekundę. Światełko robiło 76. Pirx znowu dodał ciągu – ale już nie jak kroplomierzem. Dał pół mocy w dysze i wystrzeliło go naprzód. Potrójne ciążenie ziemskie wgniotło go w poduszki fotela. AMU miał małą masę spoczynkową, rozpędzał się w tempie samochodu wyścigowego. Za chwilę robił już 140. Światełko robiło 140,5.

Pilot Pirx poczuł, że zaczyna mu się robić gorąco. Dał pełny ciąg. AMU 111 zaśpiewał cały jak trącona struna ruchomego sklepienia gwiazd, pełzł szybko w górę: 155 – 168 – 177 – 190 – 200.

Przy dwustu Pirx spojrzał w odległościomierz, co było prawdziwym wyczynem, godnym lekkoatlety-dziesięcioboisty, bo przyspieszenie wynosiło 4 g.

Światełko wyraźnie zbliżało się – rosło – miał je najpierw na kilkunastu, potem na dziesięciu, wreszcie na sześciu kilometrach – chwila, a znalazło się na trzech. Było teraz większe, jak groszek widziany z odległości wyciągniętej ręki. Mgławe zaćmienia wciąż przesuwały się przez jego tarczę. Blask miało porównywalny z gwiazdami drugiej wielkości – ale było tarczką, nie punktem jak gwiazda.

AMU 111 dawał z siebie wszystko. Pirx był z niego dumny. W małej sterowni nic nie zadrżało nawet przy skoku na pełną moc – ani śladu wibracji! Odrzut był idealnie w osi, polerowanie dysz doskonałe, stos ciągnął jak szatan.

Światełko wciąż się zbliżało – teraz nadzwyczaj powoli. Było już o dwa kilometry – kiedy Pirx zaczął bardzo szybko myśleć.

Cała ta historia była bardzo dziwna. Światełko nie należało do żadnego ziemskiego statku. Kosmiczni korsarze? Śmiał się z nich. Nie ma żadnych kosmicznych korsarzy, a zresztą co by robili w sektorze bardziej pustym od starej beczki? Światełko poruszało się z wielką szybkością w szerokich granicach, miało zryw tak ostry jak hamowanie. Kiedy chciało, uciekało przed nim, a teraz dawało się z wolna doganiać. I to nie spodobało mu się najbardziej. Pomyślał, że tak zachowuje się – przynęta. Na przykład robaczek na haczyku przed samym nosem ryby.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю